Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1038

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przyjaciela. Nie będąc wysokim, był jednakże, jak mówią mieszczanie dla oznaczenia sługi Kościoła, okazałej postawy, przy tem miał coś wyniosłego, szyderczego, impertynenckiego w sposobie noszenia głowy, w powitaniach mężczyzn, w wejściu do salonu, w opuszczaniu tegoż, w siadaniu i wstawaniu; natomiast względem kobiet, zachowywał najdelikatniejszą dworskość, mrugał oczami patrząc na nie w sposób znaczący, a skoro kobieta, do której mówił, podobała mu się, twarz jego przybierała nieokreślony wyraz rozkosznej słodyczy.
Z oczami na wpół przymkniętemi wszedł do salonu, który można było nazwać salonem kobiet, gdy tymczasem generał, który znał księdza Coletti od dawnych czasów, słysząc wymówione jego nazwisko, mruknął półgłosem:
— Wejdź panie świętoszku!
To wejście, ten ukłon, wstrzymanie się z zajęciem miejsca, zresztą pewien rodzaj ważności przywiązanej do osoby kaznodziei, wsławionego w ostatnim poście, odwróciły na chwilę uwagę od Karmelity; mówimy tylko na chwilę, gdyż chwila tylko upłynęła od czasu, jak pani de Marande spuściła kotarę drzwi swoich i gdy znowu taż kotara podniosła się, ażeby przepuścić dwie przyjaciółki.
Trudno zaiste o bardziej uderzający kontrast, jak ten, który istniał pomiędzy panią de Marande, a Karmelitą.
Lecz czyż to była istotnie ona?
Tak jest, ale już nie ta Karmelita, której obraz skopiowaliśmy w „monografji Róży;“ również nie Karmelita z licami purpurowemi, połyskującą płcią, z czołem opromienionem niewinnością i prostotą; także nie owa Karmelita ze śmiejącemi usteczkami, z nozdrzami lekko rozdętemu dla wciągania zapachu pól i kwiatów, które rozpościerały się pod jej oknami i obejmowały wonią grób Valliery.
Nie, Karmelitą nową była to wysoka młoda kobieta, której włosy czarne spadały z równą zawsze obfitością na ramiona, lecz ramiona te były marmurowe! to samo czoło, wysokie, odsłonięte, inteligentne, lecz jakby z kości słoniowej wyrzeźbione, też same lica, powleczone niegdyś różowym odcieniem młodości i zdrowia, dziś bez koloru, pobladłe, dziwnej jakiejś matowej białości!
Oczy zwłaszcza, już i tak wielkie i piękne, zwiększyły się jeszcze o połowę. W spojrzeniu był zawsze płomień,