Mohikanowie paryscy/Tom IX/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
Wspólność dusz.

Wyraziste spojrzenie, jakie pan Sarranti rzucił księdzu Dominikowi, i kilka słów, jakie wymówił w chwili aresztowania, nakazywały biednemu mnichowi zupełną bezczynność.
Rozłączony z ojcem, Dominik udał się w kierunku ulicy Rivoli. Tam zastał gromadę wzburzoną i domyślił się zaraz, że w pośrodku niej znajdować się musi jego ojciec. Szedł więc za nią, ale zdaleka, jak mu nakazywała roztropność, a to z powodu odzieży tak łatwej do rozpoznania.
Jakoż, w tej epoce Dominik był może jedynym Dominikaninem mieszkającym w Paryżu.
Na rogu drugiej ulicy tłum się zatrzymał, a ten, co zdał się być zwierzchnikiem agentów zawołał dorożkę i wsadził w nią pana Sarranti. Wszystko to widział Dominik i puścił się za dorożką, która widocznie dążyła do prefektury policji.
Daremnie pędzić za nią!
Dominik poszedł do domu zgnębiony, z ciałem złamanem, duszą skołataną. Nieustanny, a żrący niepokój długo odpędzał sen z jego powiek, aż zmordowany podróżą i wrażeniami dnia, położył się około północy. Lecz zaledwie usnął, napastować go zaczęły marzenia złowrogie, sen, zamiast pokrzepiać, cierpień mu tylko przymnażał. Wstał i usiłował na jawie odnaleźć wrażenia snu; zdawało mu się, że wśród tego burzliwego chaosu przeszedł anioł czysty i świetlany. Oto zbliżył się do niego młodzian o łagodnej i uczciwej twarzy, podał mu rękę i językiem nieznanym, chociaż zrozumiałym, rzekł:
— Oprzyj się na mnie, ja cię podtrzymywać będę.
Znał tę twarz, ale gdzie i kiedy ją widział? Byłaż to nawet istota rzeczywista, czy tylko jedno ze wspomnień życia poprzedniego, które wg snach nawiedzają? Czy ten sen na jawie nie był wcieleniem nadziei?
Dominik chcąc jaśniej rozpatrzeć się w ciemnościach swego mózgu, usiadł zamyślony przy oknie na tem samem krześle, gdzie siedział wczoraj wpatrując się w obraz świętego Jacka. Wtedy przyszli mu na myśl Kolomban i Karmelita, a myśląc o nich, przypomniał także Salvatora.
Salvator to był tym pięknym młodzieńcem o twarzy łagodnej i uczciwej, który stojąc przy łożu podczas snu, oddalił odeń widmo rozpaczy.
Wtedy stanęła mu przed oczyma cała ta rozdzierająca scena, pośród której ukazał mu się Salvator. Uprzytomnił sobie pobyt w pawilonie Kolombana, w Bas-Meudon, kiedy cicho odmawiał modlitwy za zmarłych.
Wtem dwaj młodzieńcy weszli do śmiertelnej komnaty: byli to Jan Robert i Salvator.
Salvator spostrzegłszy go, wydał jakiś radosny okrzyk, którego znaczenia nigdyІзу się nie domyślił, gdyby Salvator nie był rzekł głosem wzruszonym:
— Ojcze mój, sam nie wiesz o tem, że ocaliłeś życie człowiekowi, który stoi przed tobą, a człowiek ten, który cię od owego czasu nie widział, nigdy się z tobą nie spotkał, zaprzysiągł ci wdzięczność głęboką... Nie wiem, czy mnie kiedy potrzebować będziesz, ale na ciało tego zacnego młodzieńca, który tylko co Bogu ducha oddał, przysięgam ci, że życie, które ocaliłeś, do ciebie należy.
A Dominik odpowiedział:
— Przyjmuję panie, chociaż nie wiem, kiedy i jak mogłem ci oddać przysługę, ale ludzie są braćmi i stworzeni na to, aby się wzajemnie wspierać. Kiedy więc potrzebować cię będę, bracie mój, udam się do ciebie. Powiedz mi swe nazwisko i adres.
Przypominamy sobie, że Salvator poszedł do biurka Kolombana, napisał nazwisko i adres na kawałku papieru, oddał mnichowi, a ten wszystko włożył w brewiarz.
Dominik poszedł żywo do bibljoteki, wziął książkę z drugiej pułki, i znalazł papier w miejscu, gdzie go zachował. Wtedy, jak gdyby scena ta odbyła, się tegoż samego dnia, przypomniał sobie strój, głos, rysy, najmniejsze szczegóły osoby Salvatora, i poznał w nim młodzieńca o łagodnem czole i sympatycznym uśmiechu, którego widział we śnie.
— Idźmy, rzekł, nie ma się co namyślać, jest to natchnienie Boże. Młodzieniec ten, nie wiem z jakiego tytułu, zdawał się być bardzo dobrze z jednym z wyższych urzędników policyjnych, z tym samym właśnie, z którym wczoraj rozmawiał przed kościołem Wniebowzięcia; przez tego urzędnika może się dowiedzieć z jakiego powodu ojciec mój aresztowany. Nie mam chwili do stracenia, trzeba iść do pana Salvatora.
Ubrał się spiesznie.
W chwili, gdy miał już wychodzić, weszła odźwierna, trzymając w jednej ręce filiżankę mleka, w drugiej dziennik, ale Dominik nie miał czasu ani przeczytać, ani wypić śniadania. Powiedział odźwiernej, aby wszystko to złożyła na stole, bo teraz wyjść musi. Zszedł spiesznie ze schodów, i w dziesięć minut przybył na ulicę Macon przed dom, w którym mieszkał Salvator.
Daremnie szukał młotka lub dzwonka. Dniem, drzwi otwierały się rodzajem łańcuszka pociągającego za klamkę, nocą chowano łańcuszek wewnątrz, i drzwi były zamknięte. Dominik więc zakołatał pięścią nasamprzód, a potem kamieniem, który podniósł z ziemi. Byłby zapewne długo kołatał, ale głos Rolanda oznajmił Salvatorowi i Pragoli nieoczekiwane odwiedziny.
Fragola nadstawiła ucha.
— To odwiedziny przyjaciela, rzekł Salvator.
— Po czem poznajesz?
— Po radosnem i życzliwem szczekaniu psa. Otwórz okno, Fragolo, i zobacz co to za przyjaciel.
Fragola otworzyła i poznała księdza Dominika.
— To mnich, rzekła.
— Jaki mnich?... czy nie ksiądz Dominik?
— Tak.
— A co, nie mówiłem ci, że przyjaciel? zawołał Salvator.
I żwawo zbiegł ze schodów razem z Rolandem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.