Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1004

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To mnich, rzekła.
— Jaki mnich?... czy nie ksiądz Dominik?
— Tak.
— A co, nie mówiłem ci, że przyjaciel? zawołał Salvator.
I żwawo zbiegł ze schodów razem z Rolandem.

XIV.
Daremne poszukiwania.

Salvator, z gestem pełnym uszanowania i czułości, podał obie ręce księdzu Dominikowi.
— To ty, mój ojcze! zawołał.
— Ja, poważnie odpowiedział mnich.
— Chodź, gościu najmilszy!
— Poznajesz mnie pan?
— Czyż nie jesteś moim wybawcą?
— Tak mi przynajmniej powiedziałeś, bracie, w okolicznościach tak bolesnych, że nie chcę ich przypominać.
— I powtarzam teraz, rzekł Salvátor.
— Czy pamiętasz, bracie, co dodałeś?
— Że gdybyś mnie kiedy potrzebował, życie jakiem ci winien, do ciebie należy.
— Nie zapomniałem tego coś mówił jak widzisz, bo potrzebuję ciebie...
Wymieniając te słowa, przeszli do małej jadalni.
Salvator podał krzesło mnichowi i rzekł:
— Słucham cię ojcze.
Mnich swą bladą i wysmukłą rękę położył na ręce Salwatora.
— Człowiek, dla którego mam głębokie uczucie, rzekł ksiądz Dominik, przybywszy przed kilku zaledwie dniami do Paryża, zaaresztowany został obok mnie wczoraj na ulicy św. Honorjusza, przy kościele Wniebowzięcia, a ja nie śmiałem nieść mu pomocy, wstrzymany suknią, którą noszę.
Salvator pochylił głowę.
— Widziałem go, ojcze, rzekł, i muszę dodać na jego pochwałę, że dzielnie się bronił.
Mnich zadrżał na to wspomnienie.
— Tak, rzekł, bardzo się. obawiam, żeby ta obrona, tak prawna, nie była mu poczytana za zbrodnię.