Mohikanowie paryscy/Tom III/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Burza nocna.

Ponieważ zupełnie nie wiemy, aż dotąd przynajmniej, co się działo podczas owej nocy, przypatrzmy się Kamilowi w chwili, kiedy nazajutrz około godziny jedenastej zrana, przychodzi pod drzwi Karmelity i zatrzymuje się trochę rozmarzony, zanim zapukał.
O czem marzył Kamil.
Kamil marzył o trudnem przedsięwzięciu, niepodobnem prawie, które wykonać pragnął. Znał Karmelitę, wiedział, że cnota jej oparta jest na surowych zasadach, a do tego głęboko zakorzenionych. Trzeba więc było dla zwalczenia jej użyć siły, albo też nadzwyczajnej zręczności. Kamil był tyleż zręcznym, co silnym.
Badał Karmelitę od dawna, jak generał, który przegląda plac boju przed bitwą.
Czy podług przykładu Malherbea, wziąć ją regularnem oblężeniem, to jest tysiącem grzeczności i czułych zabiegów. Albo też zdobyć ją głodem, siłą, sypiąc szańce i szturm przypuszczając. Nie, cała ta strategja byłaby bezskuteczną. Można było zwyciężyć tylko podstępem.
Kamil zatrzymał się więc nad tym środkiem i takie powziąwszy postanowienie, czekał chłodno na sposobność.
Usypiał on ostatnie poruszenia serca, ostatnie pragnienia imaginacji, zostawiając na później rozbudzenie się tych pragnień, podczas krótkiej chwili, gdy zostawał pod drzwiami Karmelity.
Wszedł.
Karmelita mało spała, płakała całą noc. Przyjęła zimno Kamila. Takie przyjęcie wchodziło w jego plany.
Od tego dnia postanowił, aby prowadzić przykładne życie. Postępował wprost na odwrót dawnym szaleństwom i nieporządnemu trybowi, na każdym kroku dawał dowody rozsądku, do którego nikt nie sądził go zdolnym. Przyćmił blask zwykłej wesołości, i przez powściągliwość stał się poważnym i statecznym.
Można się domyślić jaki był cel Kamila.
Chciał zatrzeć w sercu Karmelity ostatnie wspomnienie o nieobecnym. Lecz jakim sposobem mógł Kamil wyrugować z pamięci Kolombana? Starał się oto okazać młodej dziewczynie równie statecznym jak przyjaciel jego, równie honorowym, a wszystko z domieszką grzeczności i niezmiernej dystynkcji.
Karmelita sądziła w niewinności swojej, że przemiana pochodziła w połowie z żalu, jaki go ogarnął po odjeździe przyjaciela, a w połowie z miłości, którą uczuwał dla niej. Miłość własna młodej dziewczyny została podnieconą tem, że młody ten człowiek, jedynie w nadziei przypodobania, zadawał gwałt swemu charakterowi, nawyknieniom, upodobaniom, oraz wybrykom wszelkiego rodzaju.
Każda młoda ośmnastoletnia dziewczyna, tak samo omylićby się mogła.
Kamil szalenie lubił przedtem operę, a teraz ani tam zajrzał. Bywał regularnie trzy razy w tydzień w ujeżdżalni, a ztamtąd przejeżdżał się po lasku: raptem zaniechał ujeżdżalni i przejażdżki; miał w wyższych sferach Paryża pięciu czy sześciu przyjaciół, tak jak on amerykanów, z którymi od czasu do czasu obiadował i kolacyjki spożywał: teraz, wcale nie wychodził.
Ze dwadzieścia razy, podczas gdy był u Karmelity, dzwoniono, lub pukano do drzwi jego: za każdym razem, kreol, pomimo nalegań młodej dziewczyny, odmawiał pójść, aby zobaczyć kto puka lub dzwoni.
Na podobieństwo Karmelity, chciał żyć w odosobnieniu i zamknięciu się w samym sobie. Nakupił książek dotyczących botaniki; zupełnie nie znał tej nauki, więc prosił Karmelity, ażeby go nauczyła tego, czego ją Kolomban nauczył.
A teraz, żleby ten rzeczy pojmował, ktoby sądził, że Kamil na zimno włożył maskę obłudy, ażeby uwieść Karmelitę.
On ją kochał. Tylko, że uczucie to w zastosowaniu do Kamila, nie ma tej wagi, ile jej ma w zastosowaniu do Kolombana.
Breton kochał wszystkiemi władzami swej duszy; Kamil zaś kochał wszystkiemi żądzami imaginacji, i do tego żądze te silniejsze były, niż kiedykolwiek.
Mając dotąd znajomości tylko z kobietami, nad któremi zwycięztwo łatwem było, doznawał gwałtownej chęci posiadania cnotliwej Karmelity, i wprawiał w ruch wszystkie sprężyny swego umysłu, ażeby wyjść z tryumfem, choć sądził może, iż ulega jedynie popędom serca.
Gdyby Karmelita, zamiast łudzić się zmianą, którą sobie przypisywała, wpłynęła była na Kamila, żeby wrócił do swego właściwego charakteru, do przymiotów i wad swej natury, mogłaby może wtedy, na podstawie gorącej miłości jaką uczuwał dla niej, zrobić z niego człowieka prawego i dobrego; gdy przeciwnie, pozwalając mu zdradzać uczucia, i zdradzając się sama, wprowadzała go mimo wiedzy na drogę kłamstwa i podstępu.
Ztąd też wypadało, że Kamil codziennie dalej się posuwał.
Położenie, jakie wyrobił sobie względem Karmelity, temi słowy: „Kolomban wyjechał ponieważ ja ciebie kocham“, uwolniło go od wszelkiego wyznania, tak jak uwolniło Karmelitę od wszelkiej odpowiedzi.
Od chwili gdy Kolomban zostawił wolne miejsce Kamilowi, wyrzekł się Karmelity dla siebie.
Chodziło o to, żeby się dowiedzieć, czy Karmelita mogła pokochać Kamila.
Lecz młody kreol posiadał blask kolibra a zręczność węża. Ani razu nie odezwał się do młodej panienki: „Czy chcesz być moją żoną?“ Lecz co chwila powtarzał: „Kiedy będziesz moją żoną?“ I wtedy to rozwijał przed jej oczami najcudniejsze projekty podróży, podczas których rozkoszowaliby się w świecie artystycznym. A Karmelita słuchając gorącej wymowy Kamila, widziała oczami duszy niby wspaniałą panoramę, ze wszystkiemi czarującemi obrazami tego życia we dwoje.
Jednego dnia odezwała się uśmiechając:
— Ależ to sen, Kamilu!
Młody człowiek przycisnął ją do serca i zawołał:
— Nie, Karmelito, to rzeczywistość!
Od tego dnia uczuł, iż cios dobrze był wymierzony. Karmelita była w jego mocy.
Wszelako Kamil był nadal z równym szacunkiem, przyzwoity i poważny; Karmelita wcale nie należała do liczby tych kobiet, z któremi można dwa razy poczynać. Jedno potknięcie się, była to śmierć dla nadziei Kamila.
Czekał więc cierpliwie, jak jaguar czyhający na gałęzi, jak wąż zwinięty w krzaku.
Jednego wieczora zeszli razem do ogrodu, do tego ogrodu, gdzie trzy miesiące temu, Kolomban spędził część nocy z dziewicą.
Upal był duszący. Był to jeden z owych piekących dni pod koniec sierpnia, w których piorun napróżno usiłuje przedrzeć zgęszczone powietrze; błyskawice zapowiadające straszną burzę, przelatywały po niebie od zachodu na wschód. Lecz nadaremnie pochylone na łodygach rośliny, pokurczone liście na gałęziach, wzywały dobroczynnego deszczu. Zdawało się, iż niebo jak machina pneumatyczna, wciągnęło ożywcze powietrze, a cała natura dyszała, jak pod groźbą nastąpić mającego uduszenia.
Dwoje młodych uległo wpływowi tej zelektryzowanej atmosfery. Chwilowo jakby życie zatrzymało się w nich, oczekiwali oni równie jak kwiaty i zwierzęta, jak cała natura wreszcie na deszcz, który miał powrócić im ducha ożywczego.
Jednakowoż zachodziła różnica między Karmelitą i Kamilem; Kamil, przyzwyczajony do podzwrotnikowego upału swojego kraju, daleki był od utraty poczucia istnienia własnego, a widząc letargiczne odrętwienie, rozmarzoną senność dziewicy, zrozumiał, iż nadeszła wreszcie sposobność tak długo przez niego wyczekiwana.
Wtedy, jak mamka, która piosnką usypia niemowlę, miłosnemi słowy zręcznie podsuwanemi i sypanemi niejako na głowę Karmelity, niby mak z listków otrząśnięty, poczynał usypiać ją snem magnetycznym, głębokim, najniebezpieczniejszym ze wszystkich snów.
Ktoby zobaczył wtedy błyszczące w ciemności oczy młodego człowieka, nie pomyliłby się co do celu ognistych jego spojrzeń. W taki to sposób wąż czaruje ptaszka, zmusza go schodzić z gałęzi na gałęź, aż póki nie rzuci się do jego otwartej paszczy.
O! wcale nie w taki sposób spoglądał na nim Kolomban, podczas owej zachwycającej wiosennej nocy, którą spędzili oboje w tym samym ogrodzie, w cieniu tychże samych lilij.
Między temi dwoma nocami, tak jak między dwoma młodymi ludźmi, zachodziła taka różnica, jaka zachodzi między wiosną i latem.
Wtedy była wiosna, młoda, świeża, nieśmiała, zaledwie otwierająca swe pączki. Teraz, przeciwnie, lato, silne, odważne, pochłaniające, szeroko rozwijało liście. Z jednej strony były to lata dziecinne ze swem wahaniem się, niepokojami, bojaźnią. Z drugiej znów młodość w całym blasku, z niepokojem i uniesieniami.
Przez cały wiosenny dzień poprzedzający noc, którą razem przepędzili Kolomban z Karmelitą, piorun huczał także, życie wydawało się również zagrożonem; ale deszcz upadł, a roślinność ocalała od śmierci. Podczas owej letniej nocy, przeciwnie, napróżno rośliny błagały łaski nieba, musiały schylić głowę, otrząsnąć z kwiecia listek po listku i umrzeć.
Na podobieństwo roślin, młoda dziewczyna schyliła głowę pod naciskiem upalnej nocy, a w braku ożywczej rosy, dopiero nieodłączne od miłości rozkosze, rozbudziły ją z odrętwienia i ze snu wyrwały.
W czasie tej to nocy, biedna Karmelita oberwała listek po listku z wieńca swej niewinności, a anioł stróż jej dziewiczej młodości, wzniósł się ku niebu, zakrywając rękoma rumieniec wstydu na czole.
Gdy znalazła się potem sama w swoim pokoju, spostrzegła piękny krzak różany od Kolombana, pochylony przez burzę. Podeszła ku niemu z rozpaloną twarzą i łzami w oczach. A wtedy, ile tylko było kwiatów i pączków, wszystkie zerwała, zwinęła w białą zasłonę i zamknęła w szufladę tualety mówiąc:
— Umrzyjcie, umrzyjcie, róże Kolombana!
Następnie, biorąc karafkę z wodą, wylała ją całą na doniczkę swojej róży, potrząsając głową i szepcząc ze smutkiem:
— A teraz, kwitnijcie róże Kamila.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.