Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zmusza go schodzić z gałęzi na gałęź, aż póki nie rzuci się do jego otwartej paszczy.
O! wcale nie w taki sposób spoglądał na nim Kolomban, podczas owej zachwycającej wiosennej nocy, którą spędzili oboje w tym samym ogrodzie, w cieniu tychże samych lilij.
Między temi dwoma nocami, tak jak między dwoma młodymi ludźmi, zachodziła taka różnica, jaka zachodzi między wiosną i latem.
Wtedy była wiosna, młoda, świeża, nieśmiała, zaledwie otwierająca swe pączki. Teraz, przeciwnie, lato, silne, odważne, pochłaniające, szeroko rozwijało liście. Z jednej strony były to lata dziecinne ze swem wahaniem się, niepokojami, bojaźnią. Z drugiej znów młodość w całym blasku, z niepokojem i uniesieniami.
Przez cały wiosenny dzień poprzedzający noc, którą razem przepędzili Kolomban z Karmelitą, piorun huczał także, życie wydawało się również zagrożonem; ale deszcz upadł, a roślinność ocalała od śmierci. Podczas owej letniej nocy, przeciwnie, napróżno rośliny błagały łaski nieba, musiały schylić głowę, otrząsnąć z kwiecia listek po listku i umrzeć.
Na podobieństwo roślin, młoda dziewczyna schyliła głowę pod naciskiem upalnej nocy, a w braku ożywczej rosy, dopiero nieodłączne od miłości rozkosze, rozbudziły ją z odrętwienia i ze snu wyrwały.
W czasie tej to nocy, biedna Karmelita oberwała listek po listku z wieńca swej niewinności, a anioł stróż jej dziewiczej młodości, wzniósł się ku niebu, zakrywając rękoma rumieniec wstydu na czole.
Gdy znalazła się potem sama w swoim pokoju, spostrzegła piękny krzak różany od Kolombana, pochylony przez burzę. Podeszła ku niemu z rozpaloną twarzą i łzami w oczach. A wtedy, ile tylko było kwiatów i pączków, wszystkie zerwała, zwinęła w białą zasłonę i zamknęła w szufladę tualety mówiąc:
— Umrzyjcie, umrzyjcie, róże Kolombana!
Następnie, biorąc karafkę z wodą, wylała ją całą na doniczkę swojej róży, potrząsając głową i szepcząc ze smutkiem:
— A teraz, kwitnijcie róże Kamila.