Mohikanowie paryscy/Tom III/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Człowiek strzela...

Od chwili, gdy Karmelita oddala się Kamilowi, wrócił on do swego zwykłego usposobienia.
Cel był osiągnięty; na co się odtąd zdała hipokryzja?
Powiedzmy wszelako, że ogładził szorstkie rysy swego charakteru i że usiłował podobać się dziewczynie, którą pokochał namiętnie.
Karmelita, pośród upajających rozkoszy nieznanej jej miłości, zapomniała o poprzednich szaleństwach i lekkomyślności młodego amerykanina. Zdawało jej się, że zachwycające chwile te powinnyby się w wieczność przeciągnąć i bądź to skutkiem zaufania powziętego do Kamila, bądź w skutek panowania nad sobą, nie zdawała się troszczyć o przyszłość. Czuła się samowładną panią młodego człowieka, widząc jak był podległym wszystkim jej pragnieniom, posłusznym każdemu jej słowu.
To też, kiedy pewnego dnia zdawało jej się, że spostrzegła na twarzy jednego z sąsiadów, (zawsze ci sąsiedzi, przeklęci sąsiedzi, obyś drogi czytelniku nigdy nie miał sąsiadów i nigdy nie był sąsiadem niczyim!) — pewnego więc dnia, gdy zdawało jej się, iż spostrzega na niemiłej twarzy jednego z sąsiadów oznaki wcale nie dwuznaczne lekceważenia, opowiedziała to Kamilowi, któren natychmiast zaprojektował zmienić mieszkanie.
Karmelita zgodziła się na zmianę.
Wtedy szło o to, którą część miasta wybrać. Kamil chciał mieszkać w jednym z najbogatszych cyrkułów Paryża, przy ulicy Chaussée-d’Antin. Był to jeden jeszcze odcień charakteru Kamila: on taki pyszny, wcaleby się nie gniewał wystawiając na widok świata paryskiego powaby swej zdobyczy. Lecz Karmelita, nie rozumiejąc celu młodego człowieka, sądziła, że szczęście żyje w cieniu, jak fiołek; zaprotestowała tedy ze strachem; prosiła Kamila, aby przestał myśleć o bogatych ulicach Paryża, lecz przeciwnie, aby usłali sobie gniazdko w jakim cienistym lasku w okolicy.
Kamil mimowolnie poddawał się dobroczynnej przewadze Karmelity; podał jej radę pewnego poranku, żeby pójść na wieś: chodziło, by wynaleźć schronienie bez sąsiadów.
Otóż Kamil i Karmelita pojechali jednej niedzieli zrana, każde z osobna, obawiając się rozbudzić złośliwość sąsiadów i złączyli się przy rogatce Maine, gdzie wzięli się pod ręce z radością dwojga kochanków, którzy zmuszeni byli rozłączyć się na godzinę.
Dzień był wspaniały, niebo zaćmiewające niebieskie, drzewa przy drogach potrząsały dumnie wierzchołkami, z których zlatywały pierwsze uschnięte liście, tak jak odbiegają od serc naszych pierwsze złudzenia.
Dwoje młodych sądzili, iż przechodzą pod tryumfalnym łukiem; natura obdarza podobnemi ucztami kochanków z niezmierną szczodrobliwością: dyskretna i łaskawa wspólniczka, karmicielka nieustająca, jak matka zdaje się podawać obfitą pierś świeżo zrodzonej miłości.
Szli więc w ten sposób równinami prowadzącemi do Meudon, wzbudzając przez całą drogę zachwyt w przechodzących; każdy spoglądał na nich okiem uwielbienia, starsi jak na wspomnienie i żal za przeszłością, młodsi, jak na obietnicę i nadzieję przyszłości.
Była to w samej rzeczy, para godna spojrzeń, młoda, piękna, zakochana. Kamil z odbłyskiem dumy, Karmelita z odcieniem zamyślenia; był to żywy obraz szczęścia, któremu nie brakowało nawet chmurki białej, stanowiącej plamę na niebie choćby najczystszem.
Przybyli wreszcie do Bas-Meudon. Meudon wydawał się jeszcze za ludnym Kamilowi.
Wchodząc do małego domku, którego nieznała, Karmelita uczuła radość; zobaczyła swój krzak różany.
Kamil, nie wiedząc, jakie ukryte wspomnienia łączyły się z poetycznym krzakiem, wiedział, jaką głęboką czułość miała Karmelita dla tego w pewnym rodzaju talizmanu; rozkazał służącemu przenieść go krótszą drogą, gdy on i Karmelita szli dłuższą; tym sposobem młoda dziewczyna zastała go wcześniej od siebie w mieszkaniu.
Ucałowawszy, upieściwszy swój krzak różany, Karmelita przeniosła go do swojego pokoju i zajęła się całym domem.
Śliczny to był, maleńki, słomą kryty domeczek, wystawiony zapewne przez jakiegoś artystę, na wzór sielankowej architektury, w rodzaju której czterdzieści lat temu, królowa Marja Antonina budować kazała sobie schronienie w Petit-Trianon.
Na dole był przedpokój, sala jadalna, kuchnia. Maleńkie wewnętrzne schody prowadziły wprost na taras, który można było z łatwością zaciągnąć markizą i który wówczas stanowił prześliczną jadalną salę letnią. Zewnętrzne schody, wznoszące się wzdłuż muru i po poręczach których pięły się olbrzymie liście arystolochji, prowadziły do dwóch pokoi i dwóch pokoików tualetowych. Dwie izdebki dla służących uzupełniały to małe gniazdeczko gołąbków, całe prawie zakryte liśćmi, mchem i kwieciem. Rozkoszny, maleńki pawilonik wznosił się w ogrodzie.
— O! rzekła, oglądając go Karmelita, śliczne to mieszkanko! Komu je przeznaczymy?
— To będzie apartament Kolombana, odpowiedział spokojnie Kamil.
Młoda dziewczyna odwróciła się, czuła, że się rumieni.
Z dziesięć razy, bardzo naturalnie, imię Kolombana wymówione było przez Kamila, co się tyczy Karmelity, imię to było jakby wyryte w głębi jej serca i nie mogło wydobyć się z tamtąd, lecz nigdy cień przyjaciela zdradzonego nie ukazał się jeszcze wyraźniej, jak tym razem, w całym swym blasku szlachetności.
Po zdradzieckiem znieważeniu go, Kamil zakładał sobie jeszcze go uczynić świadkiem swojej zdrady.
Wspomnienie prawości Kolombana przyszło na myśl Karmelicie i mimo, że nie wiedziała o głębokiej miłości, jaką Kolomban miał dla niej, a tem samem o całej rozciągłości poświęcenia, jakie uczynił dla przyjaciela, czuła, że zraniłaby Kolombana okrutnie, wystawiając na jaw miłość swoję dla innego.
To też, gdy znikł jej rumieniec:
— Kolombana? spytała niepewnym głosem, wszak mówiłeś mi Kamilu, że on odjechał dlatego, że ty mnie kochasz, to i on kochać mnie musiał?
— Zapewne, powiedział Kamil, zapewne, iż musiał cię kochać, droga przyjaciółko, lecz wiesz, że nieobecność zaciera wiele rzeczy, a choć był trochę ponurym w obec naszego budzącego się szczęścia, to czyż przyjaźń jego dla nas nie czyni mu drogiem naszego obecnego szczęścia?
Karmelita westchnęła, usłyszała, iż nieobecność zaciera wiele rzeczy... Kiedy tak, myślała sobie, gdyby Kamil odjechał, wiele rzeczy zatarłoby się znowu.
Weszła marząc do swego pokoju.
Pokój ten był jakby bratem owego, który Karmelita zajmowała przy ulicy św. Jakóba. Kamil kazał ustawić w nim sprzęty w takiż sam sposób, wisiały też same białe firanki, leżał ten sam różowy dywanik.
Inne pokoje, urządzone z fantazją artysty i gustem człowieka światowego, zawierały arcydzieła sztuki ebenistów paryskich: był to cały poczet buduarków, w których poważnemu Kolombanowi bardzo źle było.
Kamil zatem bardzo rozsądnie postąpił, wyznaczając dla niego mieszkanie osobne.
Dwoje kochających się ludzi spędziło tam cały miesiąc wrzesień nierozłącznie; jedno wstawało myśląc o drugiem, drugie szło spać, aby myśleć o tamtem. Ani jedna chwila w dniu nie przeszła tak, by w zupełności, wyłącznie do nich nie należała. Zapomnieli o wszystkiem, o Paryżu, o ulicy św. Jakóba, o całym świecie i powiedzielibyśmy, że prawie o Kolombanie, gdybyśmy mogli nie zapytać się Karmelity co znaczyły te westchnienia, które wydawała niekiedy, przymykając oczy i pocierając ręką czoło.
Odłożywszy na bok westchnienia, które sam tylko opowiadający mógł spostrzedz, lecz których kochanek nigdy nie słyszał, nie było innego w ich przekonaniu świata nad ich ogród; innej rzeki nad strumyk w ogrodzie; innego słońca nad to, które wstawało po za wielkiemi drzewami ich ogrodu.
Obojętność ich względem rzeczy, równała się obojętności względem ludzi; potrzeba było sztuki na fortepian, niektóre suknie wymagały przerobienia, tysiące przyczyn znalazło się, by pojechać do Paryża, lecz tak im było dobrze w małej chatce w Bas-Meudon, iż nie mogli odważyć się, żeby ją opuścić.
A przytem ukazać się razem przy ulicy św. Jakóba, wejść do tego domu, z którego zdawało im się, że wszystko zabrali, a gdzie mimo to pozapominali tak wiele rzeczy, których potrzeba dopiero brak wykazała, przechodzić wreszcie około wszystkich tych szydzących przyjaciół, było to bezwstydem wyższym nad siły karmelity. Przytem, ponieważ obywali się cały miesiąc bez tych przedmiotów, mogli się obejść miesiąc jeszcze.
Dlaczego Kamil i Karmelita, jedno lub drugie wreszcie, samo nie udało się do Paryża?
Udać się jednemu lub drugiemu z nich do Paryża, było to rozłączyć się, a rozłączyć na chwilę podczas tych pierwszych radosnych dni miłości, było to rozłączyć się na wieczność całą.
Znosili więc przez dwa tygodnie jeszcze brak tych przedmiotów, których niedostatek nie odrazu dojrzeli, lecz które, sami nie wiedzieli jakim sposobem, codzień stawały im się nieodzowniejszemi.
Jednego pięknego wieczora, trzeba było jednakże zdecydować się i wynotować wszystkie te rzeczy, których potrzebowali; umówili się więc, że nazajutrz zrana Kamil pojedzie do Paryża i kupi, lub też pójdzie zabrać z domu przy ulicy świętego Jakóba, wszystko czego brakowało w domku w Bas-Meudon.
Wracając się po dziesięć razy, Kamil nareszcie odjechał.
Karmelita odprowadziła go oczami, póki go tylko zobaczyć mogła. Kamil, ze swej strony, przesyłał jej tysiąc pocałunków i dawał rozmaite znaki chustką. Nakoniec znikł na zakręcie drogi.
Kamil miał wsiąść w pierwszy lepszy powóz, a przed drugą po południu, z pewnością wrócić do domu.
Lecz przypatrzmy się, jakie to są figle losu, który drwi sobie gorzko ze wszystkich naszych zamysłów, i w każdej chwili zabawkę sobie czyni, grając z nami w ślepą babkę w sposób najwięcej obelżywy.
Nie będziemy wcale przesadzać wierności Kamila; wypowiedzieliśmy tak szeroko naszą opinię co do kreola, iż nie możemy być podejrzani, jednakże, czyż nie ma, powiedzcie sami, odcienia mizantropii w obejściu się losu względem niego? Podczas sześciu tygodni, siedzi on obok Karmelity nie spuszczając jej z oczu ani na chwilę; nareszcie, zmiana pory następuje, jesień, ze swem pierwszem październikowem zimnem czuć się daje; potrzeba Karmelicie sukien ciepłych, potrzeba Kamilowi ubrania cieplejszego; potrzeba mnóstwa innych rzeczy jeszcze, a pomimo to wszystko Kamil ze ścieśnionem sercem zaledwie przystaje na wyjazd do Paryża i to z gwałtownem pragnieniem powrócenia za dwie godziny, jeśli to będzie możebnem.
Kamil odjeżdża więc w jak najchwalebniejszych zamiarach. Nieobecność ta, przytem, może tylko tem droższym powrót jego uczynić; powróci, odświeżywszy przez kilka godzin oddalenia, wszystkie swe skarby miłości.
Niestety!
Los, zmęczony, o ile się zdaje, wcale niedelikatnem postępowaniem, którego nadużyto względem niego w ostatnich czasach, bez żadnych już względów obchodzi się z mieszkańcami naszego nędznego planety i bez litości zmienia ich zamiary.
Zapewne wskutek tego, los zadrwił sobie z postanowienia Kamila, popychając go w najniebezpieczniejszą zasadzkę, jaka tylko być może dla człowieka jego charakteru.
Nie odszedł był dwustu kroków po za obręb Bas-Meudon, gdy spostrzegł w obłoku złotego kurzu, dwie młode dziewczyny w białych sukniach, jadące na dwóch czarnych oślętach.
Człowiek strzela, a djabeł kule nosi!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.