Mohikanowie paryscy/Tom III/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Odjazd.

Odjazd Kolombana naznaczony był nazajutrz wieczorem. Była to dla niego okrutna chwila ta, w której miał oznajmić wyjazd swój Karmelicie.
Karmelita siedziała zajęta haftem, gdy wszedł Kolomban, a za nim Kamil. Podniosła głowę, uśmiechnęła się do dwóch przyjaciół, podała im rękę i znów się zabrała do roboty.
Była chwila milczenia.
Z piersi tych trzech osób dwie były uciśnięte, nie mogące prawie oddychać; czyste i słodkie tchnienie wydzielało się z trzeciej piersi.
W chwili, gdy Karmelita miała zapytać się dwóch przyjaciół o powód tego milczenia:
— Karmelito, rzekł breton swoim smętnym głosem, odjeżdżam.
Karmelita zadrżała i żywo podniosła głowę.
— Jakto, odjeżdżasz? zapytała.
— Tak.
— Gdzie jedziesz?
— Do Bretanji.
— Do Bretanji? Dlaczego do Bretanji, na miesiąc przed terminem wakacji.
— Tak być musi, Karmelito.
Dziewica popatrzała na niego.
— Tak być musi? powtórzyła.
Kolomban zebrał wszystkie siły, aby wypowiedzieć kłamstwo ułożone od wczoraj.
— Mój ojciec tego żąda, powiedział.
Ale uczciwe usta bretona tak niewprawne były do pokrywania prawdy, że wyjąkał raczej, aniżeli wypowiedział te cztery wyrazy.
— Ty odjeżdżasz! A cóż ja?... rzekła młoda dziewica z zachwycającym egoizmem.
Kolomban zbladł jak śmierć; serce mu prawie bić przestało.
Wprost przeciwnie, Kamil uczuł gorący płomień na twarzy, a serce mu podwójnie biło.
— Ty wiesz, Karmelito, mówił Kolomban, mowa ludzka ma jeden wyraz, który łamie wszystkie nasze pragnienia, wszystkie nadzieje: „Tak być musi!“
Kolomban wypowiedział te słowa z taką dobitnością, iż Karmelita spuściła głowę, jak gdyby one wychodziły wprost z ust Boga samego.
Lecz dwaj młodzi ludzie widzieli ciche łzy spływające z jej oczu na robotę.
Wtedy odbywała się straszna walka w sercu bretona.
Kamil czytał na twarzy jego wszystkie stopnie wewnętrznej walki; Kolomban byłby się może zachwiał, upadł do nóg Karmelicie i wszystko jej wypowiedział, gdy Kamil opierając dłoń na jego ramieniu:
— Drogi Kolombanie, wyrzekł, na miłość Boga, nie jedź!
Zaklęcie to wróciło Kolombanowi całą jego odwagę.
— Muszę, wyrzekł do Kamila, tak samo jak to był powiedział Karmelicie.
Kamil wiedział dobrze co czyni błagając, i jaką władzę miał głos jego nad sercem przyjaciela. Wreszcie, ten jeden wyraz, który nie wystarczał Karmelicie, dostatecznym był dla Kamila. Kamil zamilkł; wrażenie jakie chciał sprawić ziściło się.
Smutny to był wieczór, który nastąpił po owem wygłoszeniu postanowienia Kolombana.
Dopiero w chwili odjazdu, młodzi jasno widzieli w swoich duszach. Kolomban zrozumiał jaką nieprzepartą, głęboką, nieskończoną miłość czuł dla Karmelity. Gdyby zmuszonym był wyrwać tę miłość z piersi swojej, byłoby to toż samo, co dać sobie wyrwać serce. Lecz przynajmniej, miłość ta, pewna siebie równie jak on jej, mogła przy nim pozostać jako skarb boleści i łez; Karmelita ze swej strony, czuła jakie gwałtowne uczucie miała dla Kolombana.
Ale, wśród samotnych nocy, wśród dziennych marzeń spm na sam z tem uczuciem, gdy w niewinności swej duszy pomyślała o małżeństwie, które w jej przekonaniu powinno być wynikiem każdego żywszego uczucia, wtedy zapytywała sama siebie, czy ojciec Kolombana, stary szlachcic przesiąkły zapewne przesądami swojej kasty, zezwoliłby, aby jego syn zaślubił sierotę bez majątku i bez imienia.
Ojciec jej wprawdzie umarł kapitanem na placu boju; ale i w czasach, do których myśmy doszli, restauracja wytknęła taką linję demarkacyjną między szpadą, która służyła Napoleonowi, a szpadą służącą Ludwikowi XVIII., iż nie byłoby nic zadziwiającego, nawet dla Karmelity, gdyby hrabia de Penhoel nie zezwolił na małżeństwo swego syna, z córką kapitana Gervais.
Pierwsza myśl jaka przyszła Karmelicie do głowy, była, iż ojciec Kolombana wiedział zapewne o zażyłości, w jakiej byli wszyscy troje i dla tego powołał syna, żeby temu koniec położyć. Duma młodej dziewicy obruszyła się; nie zadawała więcej pytań.
Był to smutny dzień i smutne ostatnie godziny, jakie troje przyjaciół spędzili razem, godziny, w których po kilkakroć słowa zamierały na ustach i łzy spadały z oczu. Lecz podczas tych ostatnich chwil, ani jedno słowo, ani jedno spojrzenie wyniosłego bretona nie zdradziło palącej namiętności; którą ukrywał w piersi. Jak młody spartanin, z uśmiechem na ustach pozwalał szarpać sobie wnętrzności. To prawda, że uśmiech ten był bolesnym.
Godzina odjazdu nadeszła.
Kolomban pożegnał Karmelitę przyjacielskim pocałunkiem, złożonym na obu policzkach bladych i wilgotnych młodej dziewicy; potem uprowadzony przez Kamila, wybiegł.
Kamil odprowadził Kolombana aż do dyliżansu. Tam, biorąc go na stronę po raz ostatni, Kolomban kazał przysiądz swemu przyjacielowi, że będzie szanował młodą dziewicę, jako swą przyszłą żonę, aż pokąd nie zostanie jej mężem.
Następnie Kamil wrócił do domu przy ulicy św. Jakóba, gdzie zastał Karmelitę całą we łzach.
W istocie, było to złamanie serca Karmelity, takie zerwanie ostatniego węzła, który jeszcze łączył ją z przyszłością.
Przyjaźń Kolombana, zrodzona z poświęcenia i wdzięczności u łoża matki umierającej, stanowiła łącznik między przeszłością i przyszłością; odjazd jego wydzierał z serca sieroty resztki dziecinnych jej wspomnień. Odtąd była sama na świecie, gdyż Kolomban nie powiedział kiedy wróci; nikogo nie mogła prosić o przyjaźń i opiekę, tylko Kamila, to jest młodego człowieka, którego lekkomyślność i roztrzepanie, gdy porównała z poważną, czułością Kolombana, wtedy w całej strasznej prawdzie opanowała ją głęboka boleść, granicząca z rozpaczą i czuła się prawie samotną, zgubioną w tej pustyni nieznanej, która się światem nazywa, bez uczucia, bez siły i pomocy! Płakało więc biedne dziecię gorzko i obficie, gdy Kamil wrócił.
Na odgłos wejścia kreola, Karmelita podniosła głowę, ale tylko dla tego aby zobaczyć, czy przypadkiem Kolomban nie wraca z nim razem. Zobaczywszy, że sam jest, opuściła głowę na piersi.
Kamil stał jakiś czas milcząc na progu drzwi; czuł, iż nie tak głęboko jest w sercu młodej dziewicy, jak sądził.
To też zrozumiał, że nie o sobie, lecz o nim, o bretonie należało mu z nią mówić.
— Przynoszę ci, wyrzekł, od Kolombana, zapewnienie głębokiej jego przyjaźni.
— Cóż to za przyjaźń? spytała Karmelita ponurym głosem; przyjaźń która zawiązuje się i rozrywa według woli. Czyż gdybym odjeżdżała, nie uprzedziłabym o zamiarze mego wyjazdu? a po wziąwszy taki zamiar, czy wykonałabym go tak szybko, tak okrutnie?
Biedna Karmelita! zapomniała lub też udawała że zapomina, co jej Kolomban mówił jakoby o liście swego ojca.
Kamil zrozumiał co się działo w sercu dziewczyny, jak również jaką korzyść mógł wyciągnąć z tego mniemanego oporu ojca Kolombana; lecz list przyjaciela, tu Kamil zastanowił się, mógłby zadać fałsz jego kłamstwu, a Kamil wiedział iż prawe serce sieroty mogłoby mu wszystko przebaczyć, wyjąwszy kłamstwa. Postanowił więc zbliżyć się do prawdy.
— Wierz mi, droga Karmelito, powiedział, że tylko ważny powód mógł wpłynąć na postanowienie Kolombana.
— Jakiż jest ten ważny powód? spytała Karmelita, odmawiać mi zaufania, nie jest-że to tyle co obrażać mnie? Jaki on jest? Zobaczmy, powiedz! mówiła dalej Karmelita z pewnym rodzajem niecierpliwości.
— Nie mogę Karmelito.
— Musisz, Kamilu, jeśli ci idzie o to, aby przyjaźń moja dla Kolombana nie zmieniła się, aby była jak dotąd, szczerą i silną; powinieneś, bo ci nie wolno zostawiać mnie w podejrzeniu względem twego przyjaciela; twoim obowiązkiem jest usprawiedliwić go, skoro ja potępiam.
— Ja to wiem, ja wiem to wszystko, Karmelito! zawołał Kamil; lecz nie pytaj mnie dlaczego Kolomban odjechał... Ze względu na siebie, na mnie, na nas wszystkich nie pytaj mnie!
— Ja przeciwnie, zapytuję; rozkazująco odparła młoda dziewczyna, jeżeli on chce przez to zmartwienia mi oszczędzić, mów, żadne zmartwienie nie może być większe dla mnie, niż przyjaźń zdradzona. Wytłómacz się zatem w imię prawości!
— Więc chcesz tego Karmelito? rzekł Kamil udając, iż poddaje się przemocy.
— Wymagam...
— A więc, on pojechał...
Kamil zatrzymał się, jakby mu język odmówił posługi.
— Mów! mów!
— A więc, Kolomban pojechał, albowiem...
— Albowiem co?...
— Albowiem... powtórzy! młody człowiek wahając się.
— I cóż?
— O! bo to tak trudno powiedzieć, Karmelito!
— Więc to nie jest prawdą?
— Prawdą jak najczystszą.
— A zatem, powiedz prędko i odważnie.
— Kolomban wyjechał, podjął znów Kamil, Kolomban wyjechał ponieważ... ja ciebie kocham!
Miał słuszność zawahać się zręczny kreol, nim wymówił wyraz „ja“.
Cała głębia przepaści znajdowała się w tym zaimku, jakkolwiek krótkim on był. Gdyby Kamil, zamiast rzec: „ja ciebie kocham“ był powiedział: „Kolomban pojechał ponieważ „on“ ciebie kocha“, Kamil, powiadamy, byłby się skwitował z Kolombanem. Ten uczciwy dowód przyjaźni, objawiony w nieobecności bretona, byłby podniósł przyjaciela jego, Kamila, na olbrzymie wyżyny i zmazał od jednego razu egoizm, którym powodowany Kamil, począwszy od czasów szkolnych, przywykł był korzystać z poświęceń Kolombana, nigdy za nie nic nie oddając.
Gdyby Kamil był powiedział: „Kolomban odjechał ponieważ on ciebie kocha, i ja także ciebie kocham!“ wtedy stawiłby Karmelitę z całą swobodą wyboru, pomiędzy temi obu miłościami. Karmelita mogłaby jednym rzutem oka zmierzyć poświęcenie bretona, który odjechał; egoizm krecia, który pozostał.
Jeżeliśmy dobrze przedstawili nie powiemy charakter, lecz temperament Kamila, czytelnik wie już, że dla zadowolenia nie już namiętności lecz kaprysu po prostu, Kamil nie cofnąłby się przed żadną przeszkodą, choćby przeszkodę tę obejść miał podstęp, lub wywrócić miała ją odwaga; zawsze on szedł do celu: prostą drogą, kiedy mógł, krętą jeżeli nie mógł inną. Zmysłowy przedewszystkiem, był on całym wulkanem pragnień, ale nie głębią zepsucia, któraby go mogła zaprowadzić do złego czynu, gdyby ten zły postępek miał złe następstwa; był on zdolnym do gwałtownych zgryzot, ale o tyle trwałych o ile drażliwość nerwów utrzymywałaby jego zgryzoty w przesadzonej energji. A jednak, jakkolwiek przewrotnym był instynktownie, ostatnie poświęcenie przyjaciela, którego uściskał odprowadzając, tak było obecne jeszcze jego myśli, iż mimo tej głębokiej przewrotności, cofnął się przed natychmiastową zdradą.
Powiedział więc Karmelicie pół prawdę, mówiąc jej: „Kolomban pojechał gdyż ja ciebie kocham“. Tak odpowiadając, stał się tylko w połowie zdrajcą.
Kolomban nie byłby dozwolił odjechać swemu przyjacielowi, lecz gdyby ten przyjaciel odjechał nie uprzedziwszy go, lub też odjechał mimo jego woli, Kolomban byłby tak wyrzekł: „Kamil odjechał, bo cię kocha, Kamil wart więcej odemnie, ponieważ ja nie miałem odwagi odjechać“.
To też przyczyna odjazdu Kolombana w ten sposób oznajmiona Karmelicie, zrobiła na młodej dziewczynie wrażenie uderzenia piorunu. Badawczo patrzała na Kamila, tak badawczo, że ten zarumienił się i spuścił oczy.
— Kamilu, ty kłamiesz! zawołała, to wcale nie dla ciebie odjechał Kolomban.
Kamil podniósł głowę. Oskarżenie nie było takie, jakiego się obawiał.
— Jedynie z mojego powodu, powtórzył.
— Lecz co mogła Kolombana obchodzić miłość, którą ty utrzymujesz, że masz dla mnie? spytała młoda dziewica.
— On się obawiał pokochać ciebie, odrzekł kreol.
— Dobry Kolomban! szepnęła Karmelita. Potem zwracając się do Kamila: Zostaw mnie samą, mój przyjacielu, odezwała się, potrzebuję wypłakać się i pomodlić.
Kamil wziął rękę młodej dziewicy i pocałował z szacunkiem; łza spłynęła z oczów jego na tę rękę.
Z jakiego źródła pochodziła ta łza? Z wdzięczności, ze wstydu, czy też ze zgryzoty? Karmelita nie dowiadywała się tego: dla niej łza była łzą, to jest perłą, którą boleść wyciąga z oceanu, co się sercem nazywa.
Kamil wyszedł do siebie i zdziwił się, widząc w pokoju światło. Jeszcze więcej się zadziwił, ujrzawszy kobietę w swoim pokoju.
Była to księżniczka Vanvres, która uprzedzona o bliskim odjeździe Kolombana, odniosła mu bieliznę. Tylko, że piękna Chante-Lilas, (czytelnik przypomina sobie, że takie było imię księżniczki Vanvres), spóźniła się o kwadrans. A potem, ponieważ niechciała zostawić bielizny nie złożywszy jej w czyjekolwiek ręce, czekała na powrót Kamila.
Kamil wrócił dopiero, jak wiemy, kiedy Karmelita prosiła go, żeby ją zostawił samą; tym sposobem, gdy Kamil wchodził, mogło być pół do jedenastej wieczorem. Było to zapóźno, aby samej wracać do Vanvres!
Kamil ofiarował księżniczce pokój swego przyjaciela Kolombana. Księżniczka trochę się wzdragała, lecz na zapewnienie, że jest zasuwka przy drzwiach, przystała.
A teraz, istniała li czy nie istniała owa zasuwka? byłaż ona zasunięta, czy nie? O tem dowiemy się zapewne przy pierwszem spotkaniu ujmującego Kamila i pięknej Chante-Lilas.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.