Przejdź do zawartości

Milion na poddaszu/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Milion na poddaszu
Podtytuł Obrazek z niedawnej przeszłości
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Czcionkami Ludwika Merzbacha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Zaraz po obiedzie, który Annuśka z jakiejś garkuchni przyniosła, poszła szambelanowa do drugiego pokoju trochę przedrzemać się, jak to było jéj zwyczajem. Terenia wzięła się zaś natychmiast do poruczonéj roboty.
Wyniesiono na strych stare graty, podłogę zamieciono starannie. Ustawiono sofkę, łóżko, stolik i cztery krzesła. Reszta należała już do własnego przemysłu Tereni, aby ten pokoik przyjemnym i zapraszającym uczynić.
Gdy o tém pomyślała i słowa ostatnie babuni sobie przypomniała, zaczęło jéj serce jakoś strasznie się niepokoić. Raz chciało gwałtem przejść na prawą stronę, drugi raz chciało przebić lewą, aby się z téj ciasnéj klatki uwolnić. Biedne dziewczę nie mogło sobie dać rady z tém rozkapryszoném sercem. Cóż jemu dzisiaj tak nagle się stało? Jaki może być związek między niém a urządzeniem pokoika dla nieznajomego lokatora? Cóż to jest, że ono mówi dzisiaj tą swoją dziwną, niezrozumianą mową? Czyż ono odtąd zawsze będzie bić tak niespokojnie?...
Były to pytania, które sobie Terenia skrycie zadawała, ale na które odpowiedzieć nie mogła.
Stanęła na środku pokoiku i zamyśliła się. Spojrzała po pustych ścianach i zapytała siebie w duchu:
— Czémże to te biedne i puste ściany przyozdobić, aby lokator, raz je ujrzawszy, już z nich nie wyszedł jak tego chce babunia?... Gdyby tu były jakie makaty lub złote obicia, to co innego... ale to białe wapno kogoż przynęci i zatrzyma?... Któż zechce tutaj zamknąć sobie świat cały, aby przez to okienko tylko trzy dachy widział?...
Smutno zrobiło się Tereni przy tych myślach. Ale cóż robi, trzeba przecie przystroić ten pokoik!...
Powiedziawszy to sobie, wzięła się zaraz do pracy, nie tracąc czasu na próżne żale. Najprzód potrzeba było okienko czémś przyozdobić, aby ta ozdoba chód w części pokrywała widok dwóch brzydkich kominów, które tuż przed okienkiem z sąsiedniego dachu sterczały. Na to była zaraz rada pod ręką. Znalazła się w przyniesionych rupieciach babuni jakaś stara, wełniana materya. Zręczne paluszki Tereni udrapowały tę materyę po nad okienkiem w tak cudowny sposób, że wyglądała jak majowy obłoczek, spuszczający się na ziemię...
Teraz przystąpiła do ozdoby ścian. Jan III z marsowym wąsem już wisiał według rozkazu babuni; ale cóż on sam jeden tym pustym, białym ścianom pomoże?...
Terenia poszła na palcach do pokoiku, gdzie spała babunia i otworzyła dużą tekę, w któréj chowała swoje rysunki. Długo przewracała w téj tece. Wyjmowała i chowała na powrót. Ten brzydki, ów niestósowny, tamten za mało wykończony. Jakoś żaden z nich nie miał tyle ponęty, aby lokatora ułowić...
Smutno już, bardzo smutno było Tereni. Lokatorowie warszawscy to ludzie zepsuci, widzą tyle ładnych rzeczy... jakże to coś im okazać, co by ich zająć i w tym pokoiku zatrzymać mogło? Może który przyjdzie, oględnie się i ze śmiechem ironicznym odejdzie?... A może nawet który wprost powie, że to lub owo mu się nie podobało? Może by dobrze było, żeby to wszystko w ukryciu daléj leżało i żeby żadnego lokatora tém nie zapraszać?...
Kiedy tak bolesne myśli po pięknéj głowie Tereni się snuły, wypadły z teki dwa duże kartony. Terenia podniosła je i z pewném zadowolnieniem zaczęła im się przypatrywać. Były to kopie znakomitego włoskiego mistrza. Jeden karton wyobrażał poczciwego patryarchę, gdy poraz pierwszy przy studni Rebekę obaczył, a drugi przedstawiał domowe sceny, gdy tenże tak długie lata o nią się wysługiwał.
Kartony te były bardzo dobrze rysowane i kredą wycieniowane. Terenia uśmiechnęła się do swojéj pracy i bez żadnej myśli ubocznéj postanowiła temi kartonami ubrać ściany pokoiku. Dołączyła jeszcze do nich kilka pejzarzyków, wynagradzając tym sposobem przyszłemu lokatorowi widok na dachy i okopcone kominy...
A kiedy to wszystko na ścianach w symetrycznych odstępach rozwieszone było i kiedy jeszcze nad łóżkiem zawisł mały z kości słoniowéj misternie wyrzeźbiony krycyfiks na czerném, hebanowém drzewie, zdawało się Tereni, że życzeniom babuni już stało się zadość, i że żaden lokator tego pokoiku tak prędko nie porzuci!
Trzeba było teraz przystąpić do pracy ostatecznéj, ale oraz nader ważnéj. Trzeba było bowiem napisać kartkę, pismem ładném i zdaleka czytelném: „Tu jest pokoik dla kawalera do najęcia!...“
Zdawało się Tereni, że kartka taka miała wielkie znaczenie. Lokator bowiem najpierwéj do niéj przystępował. Stósownie więc do tego, jak ta kartka do niego przemówiła, albo wchodził do kamienicy albo szedł daléj. Chodziło więc o to, aby ta kartka tak do lokatora przymówiła, żeby wszedł i już więcéj nie wyszedł...
Najprzód przyszła myśl Tereni, czyby téj kartce nie dać złotych obwódek, lub wprost napisać ją na złotym lub srebrnym papierze. Sprawiałoby to na przechodzących nie mały efekt i przyciągałoby ich oczy...
Po krótkiém jednak zastanowieniu się, odstąpiła od téj myśli. Było w tém coś śmiesznego, a nawet niedorzecznego. Zresztą jak można komu na kartce obiecywać złoto, a potem okazać mu białe, wapienne ściany?...
Terenia pokręciła główką na znak, że tak robić nie chce i wzięła pióro do ręki, aby na prostym, białym papierze napisać owe zapraszające na poddasze słowa. Mimo to, kreśląc te słowa, nie mogła paluszkom swoim wziąść za złe, że pierwszą literę wypisała z pewną kokieteryą, dodawszy do niéj kilka zakręconych misternie ogonków. Słowo „pokoik“ było tak zręcznie wycieniowane, że najprzód wpadało w oko, a litera K w słowach dla kawalera wiła się z taką jakąś tęsknotą, że mimowolnie musiała czytającego zebrać ochota, obaczyć te piękne paluszki, które tak wiele umią pismem swojém powiedzieć...
Gdy już to wszystko zrobione było, wyszła szambelanowa ze swego pokoiku. Terenia okazała jéj, co zrobiła. Szambelanowa obejrzała starannie pokoik do najęcia, uśmiechnęła się na widok kartonów przedstawiających sceny siedmioletniéj służby zakochanego patryarchy i uznała wszystko za dobre. Ale gdy kartkę przeczytała, zapytała z chmurką na czole:
— A dla czegóż to waseńdzka dodała „dla kawalera?“ O tém przecież nie było mowy!
Terenia zarumieniła się jak piwonia, spuściła czarne oczka i odpowiedziała:
— Ja sądziłam, że w takim małym pokoiku nikt inny zamieszkać nie może!
Szambelanowa pokręciła trochę głową, przeczytała raz drugi i trzeci i ozwała się w końcu!
— Tego dodatku wcale na kartce nie było potrzeba. Rozumie się, że w jednym pokoiku człowiek z rodziną mieszkać nie może. Ale kiedy już się napisało, to szkoda papieru, aby pisać drugi raz. Niechże i tak będzie!
Teraz musiała Elżbieta z żytnéj mąki zrobić klajster, a korzystając z wieczornego zmroku za pomocą Annuśki przylepić tę kartkę na dole przy bramie w takiem miejscu, aby każdemu przechodzącemu w oczy wpadała.
A gdy po długich kłopotach wreszcie kartka na murze przylepiona była, wróciły wszystkie kobiety na dawne swoje miejsca, na jakich zastali je mniemani złodzieje. Szambelanowa postawiła lampkę na stole, i zaczęła czytać w książce, Terenia wzięła ten sam papier i tę samą kredkę i zaczęła coś rysować, a panna Elżbieta siadła pod piecem z kądzielą.
Mimo tych pozornych zajęć, każda z nich myślała o dniu jutrzejszym, w którym właściwie dopiero czytelną będzie przylepiona na murze kartka, i o lokatorze, jakiego ona na poddasze sprowadzi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.