Przejdź do zawartości

Milion na poddaszu/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Milion na poddaszu
Podtytuł Obrazek z niedawnej przeszłości
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Czcionkami Ludwika Merzbacha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Dziwnym, nieodgadnionym sposobem zeszli się nazajutrz wszyscy niedaleko teatru w południowej godzinie. Teatru nie było dzisiaj, znajomych także żaden z nich nie miał w tym zaułku miasta. Spojrzeli po sobie i przez chwilę namyślali się, co jeden drugiemu ma powiedzieć. Był to bowiem czas, w którym jeden miał być w trybunale, drugi w Mokotowie, trzeci na naradzie z mecenasem a czwarty miał w tym dniu, jako w dniu feralnym, siedzieć w domu za piecem!... Tym czasem wszyscy prócz Lesia znaleźli się jakoś tutaj koleją dziwnym przypadkiem...
— A gdzież tak szparko dążysz Hektorze, zapytał z ironicznym uśmiechem podkomorzyc, i to jeszcze tak wyświeżony, jakby to nie był wcale dla ciebie dzień feralny, ale dzień wielkiego szczęścia...
— Wyobraź sobie... wypadł mi nagły interes, odparł Hektor... przyjechał mój stryj... a gdzież to ty spieszysz?
— W tym samym jestem wypadku, co ty kochany Hektorze, odparł z uśmiechem podkomorzyc, z tą tylko różnicą, że dla mnie dzień dzisiejszy nie jest feralnym i że nie stryj ale ciotka moja przyjechała do miasta!
Uśmiechnęli się, uściskali i poszli daléj osobnemi drogami, jeden na lewo drugi na prawo.
Za kilka minut spotkał Hektor podczaszyca, który biegł co tchu naprzód.
— A mości podczaszycu, zawołał Hektor, toś nie w trybunale? Wszak to godzina roków...
— Ach! Przeklęci palestranci! Szukałem mego patrona... odparł przytomnie podczaszyc... a gdzież ty biegniesz?
Hektor dał mu tę samą odpowiedź, co podkomorzycowi, podczas gdy tenże podobną odpowiedź dawał w bocznéj ulicy Achilowi, z którym się tam spotkał.
Zdawało się, że po tych przypadkowych spotkaniach rozbili się przyjaciele na wszystkie strony miasta, i że już dzisiaj więcéj z sobą się nie obaczą. Jeden poszedł na wschód, drugi na zachód, trzeci na północ, a czwarty na południe. Trudno było o bardziéj różne kierunki dróg na bożym świecie.
Za dziesięć minut wtoczyła się zamknięta dorożka na ulicę Rymarską. Zwolniała coraz mniéj biegu, wreszcie stanęła przy pierwszéj kamienicy na Lesznie. Starannie ufryzowana głowa wychyliła się z doróżki i rekognoskowała kamienicę. W reszcie po krótkiéj rozmowie z doróżkarzem wymknął się z doróżki jakiś jegomość i szybkim krokiem wbiegł do sieni.
Był to Hektor. Lśniący kapelusz nasunął w sieni na oczy, a twarz zakrył długim płaszczem z krótkim kołnierzem.
Chodził niejakiś czas z widocznym niepokojem po sieni. W sieni nie było prawie nikogo. Wszedł ostrożnie na piętro.
Była to kamienica stara, ciemna. Schody szły nieregularnie, za każdym krokiem można było kark skręcić.
Po wielkich trudach dobił się Hektor do pierwszego piętra. Tu długi czas oglądał się na wszystkie strony, ale nie było ani żyjącéj duszy. Wreszcie na galeryi usłyszał jakieś kroki. Idąca po wodę służąca pojawiła się na progu.
— Czy tu mieszka pani szambelanowa Mirska? zapytał Hektor jak mógł najciszéj.
— Pani szambelanowa? odparła zadziwiona służąca, a zkądby się tu szambelanowa wzięła?
— Ma mieszkać na poddaszu... jest z nią wnuczka, szambelanowa może mieć lat siedmdziesiąt.
Służąca rozśmiała się figlarnie, pokazała Hektorowi szereg białych ząbków i rzekła:
— Jakaś pani z ładną dziewczyną mieszka na poddaszu... ale któż tam wie, czy to wnuczka, czy co! A państwa tam wielkiego nie ma! Stara pani sama z targu nosi wiktuały i mają tylko dochodzącą sługę...
Hektor zamyślił się na chwilę. Ubóstwo szambelanowéj stanęło mu jak złowrogie widmo przed oczy. Wprawdzie słyszał coś o niéj, że gdzieś tam w głębokiéj Litwie mieszkała, słyszał, że nieboszczyk szambelan przehulał fortunę... Łatwo więc być może, że szambelanowa zupełnie podupadła i teraz do miasta się przywlokła, aby u krewnych żebrać...
Myśl ta straszna radziła mu natychmiat wrócić. Było niebezpiecznie przyznawać się do pokrewieństwa ubogiej kobiety, która prawdopodobnie żebrać będzie po tych salonach, na których on błyszczał pozornym majątkiem...
Rozważywszy to wszystko, postanowił odstąpić od zamierzonej wizyty. Wypadki bowiem nagłego zubożenia bogatych dawniéj rodów były podówczas w Polsce bardzo zwyczajne. Ostatnie katastrofy, lata bezmyślnego szału, przyprowadziły wielu do torby żebraczéj. Były to zwykle skutki przeobrażania się stósunków spółecznych i państwowych kraju.
Wszystko to nakazywało Hektorowi cofnąć się od zamierzonego kroku. Im gorsze były schody, po których tu się drapał w ciemnocie, tém niepodobniejszym stawał mu się milion na poddaszu! Po rozmowie ze służącą było to wprost bajką.
Hektor podziękował Bogu, że go zawczasu ostrzegł, podziękował ładnéj kuchareczce o białych ząbkach i już pierwszy schód do ciemnéj otchłani był przekroczył — gdy nagle usłyszał na dole podkomorzyca.
Podkomorzyc podniesionym głosem pytał się kogoś w sieni o mieszkanie szambelanowej...
Hektorowi zaparł się oddech w piersiach... Cóż tu robić? Czy spotkać się oko w oko z podkomorzycem? Cóż ma w takim razie powiedzieć? — Jakże znieść jego szyderczy uśmiech? Czy przyznać się do kłamstwa? —
To były pytania, które w oka mgnieniu przebiegły przez zakłopotaną głowę Hektora. A nigdy pewnie nie opuściła go tak dalece wszelka odwaga... W téj chwili nie mógł w żaden sposób spojrzeć w oczy podkomorzyca.
Czasu do namysłu nie było... na schodach dały się już słyszeć kroki podkomorzyca...
Bądź co bądź Hektor nie chciał iść w oczy podkomorzyca... na pierwszém piętrze nie było się gdzie ukryć, służąca jeszcze nie zeszła z korytarza... Postanowił iść na drugie piętro i tam szukać jakiego schronienia...
Na drugiém piętrze był właśnie jakiś młody człowieczek z miną czupurną, który dyscypliną chciał wytrzepywać kubrak... Hektorowi nic innego nie pozostało, jak iść na poddasze, iść na chybitrafi i tam na pierwszych schodach czekać jakiéjś lepszéj myśli, co daléj robić!...
Jeżeli na schodach pierwszego i drugiego piętra był zmrok szary, tutaj była już noc zupełna... Zaraz za pierwszym krokiem rozgniótł sobie Hektor kapelusz na głowie, za drugim krokiem uderzył nosem w jakiś balek wystający...
Wyprawa po milion zaczęła przybierać rozmiary tragiczne, ale cofnąć się nie było podobna! Za sobą słyszał już kroki podkomorzyca... a na domiar tego wszystkiego usłyszał na dole głos trzeci, który wyraźnie brzmiał jak głos podczaszyca...
Hektor postanowił z rozpaczliwego swego położenia skorzystać. Ciemno było jak w rogu, mógłby się więc ukryć i spokojnie oczekiwać dalszego przebiegu rzeczy. Szczęściem natrafił na jakiś korytarzyk i tam przycupnął.
Zdaje się, że podobne fatum prześladowało także i podkomorzyca. Być może, że i on chciał się cofnąć z téj awanturniczéj wyprawy po milion, ale i jemu zagrodził drogę los zawistny... Usłyszał za sobą podczaszyca!
Przez sympatyczne pokrewieństwo myśli przechodził te same fazy różnych planów co i Hektor, i obaj zeszli się razem w korytarzyku pod płatwią omotani jak najmisterniéj wiekową pajęczyną!... Hektor chciał mu się z drogi usunąć, aby o niego niezawadził i mocniéj przyparł się do dachu, gdy nagle nadusił jakiś przedmiot miékki i ciepły... Usunął się czémprędzéj i w śmiertelnéj trwodze zaparł oddech w piersi... Podkomorzyc przesunął się koło niego...
Za kilka minut powiększyło się towarzystwo podczaszyca. Jaki wypadek tam go zapędził, czy kroki Achila czy Lesia za sobą usłyszał, tego ani Hektor ani podkomorzyc odgadnąć nie mogli...
Teraz dopiero nadciągała straszna scena. W pokoiku za drzwiami słychać było rozmowę:
— Wielmożna pani, ozwał się głos kobiecy, coś się ropocze na korytarzu, pewnie złodzieje!
— Złodzieje! odpowiedział głos surowy, a cóż chcą złodzieje od biednych ludzi? Zaświeć panno i popatrz!
Była to straszna chwila dla ukrytych... Za dwie minuty otworzyły się drzwi, ukazała się ręka staréj kobiety z kagańcem... potém wydobył się nos... za nosem świecące jak marmur żółte czoło i para straconych oczu...
— Jezus, Marya, Józef! ozwał się krzyk z pode drzwi, czterech złodziei! Gwałtu złodzieje!...
Tu kaganiec z palącym się knotem upadł na ziemię... drzwi się zatrzasły... i ciemność ogarnęła wszystko!
Hektor poczuł, że ciepły przedmiot tuż koło niego odsapnął, ruszył się z miejsca i wypadł na schody. Za nim pospieszył podczaszyc, za podczaszycem podkomorzyc, a w końcu wysunął się i Hektor.
W przeciwległéj kamienicy w sieni stał Lesio i patrzał jak jeden po drugim wypadali z sieni, powalani kurzem i omotani pajęczyną. Pierwszy wytoczył się z sieni.. Kubaś, za nim inni. Achil chodził po ulicy i tylko rekognoskował.
Lesiowi dziwne myśli przychodziły teraz do głowy. Antenaci tych wszystkich brali także milionowe fortuny, ale tych fortun dobijali się z bronią w ręku w służbie Rzeczypospolitéj, a wnukowie ich umią tylko robić wyprawy po milion posagu, chociażby gdzieś na poddaszu... Czy czasy się zmieniły, czy ludzie tak znikczemnieli?...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.