Marzyciel (Junosza, 1896)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Marzyciel
Pochodzenie Wnuczek i inne nowelle i obrazki
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1896
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Lokator owego małego pokoiku, który ma tylko siedem kroków wzdłuż, a cztery na szerokość, siedzi przy stole, pogrążony w dumaniach. Na jego twarzy znać niepokój i zakłopotanie, z gorączkową niecierpliwością trze czoło, widać że go coś gnębi, że jest podniecony.
Co chwila spogląda na drzwi, jakby spodziewał się kogoś.
Jakoż niedługo daje się słyszeć odgłos kroków na kurytarzu, ktoś puka.
Pan Ignacy spieszy otworzyć. Do pokoju wchodzi młody człowiek, krępy, rozrośnięty, barczysty, z ogorzałą twarzą, z dużymi wąsami i gęstą, szczotkowatą brodą.
— A bodajże cię! — rzecze — jak ty możesz tak wysoko mieszkać? Kto te schody wymyślił, niech z piekła nie wyjrzy!
— My przyzwyczajeni jesteśmy.
— Winszuję, ale nie zazdroszczę i sam nie przyzwyczaję się nigdy, ani do schodów, ani do tej kochanej Warszawki. Ciebie Ignasiu bardzo kocham, lecz nie przyszedłbym tu za żadne skarby w świecie, gdyby nie mus. Basia kazała cię zaprosić na herbatę i trudno, rad nie rad, musiałem się windować po stu schodach na górę! To mnie tylko pociesza, że zejście nie będzie już fatygujące.
— O niezawodnie. Usiądź-że Michale, odpocznij, bo w rzeczy samej widzę, że jesteś zmęczony.
— Ano, bez wątpienia, że usiądę — odrzekł, zdejmując palto. — Jak żyję nie siedziałem tak wysoko. Wrona może ci pozazdrościć takiego gniazda. Cała pociecha, że już nie długo chyba siedzieć będziesz na tych wysokościach, ty bałamucie warszawski!
Rzekłszy to, roześmiał się, ukazując duże, zdrowe zęby...
— Skądżeż mi taki tytuł dajesz?
— Co tu w bawełnę owijać, mój kochany, zbałamuciłeś mi kochaną siostrunię, zakochała się w tobie po same uszy i chce być panią Ignacową. Ja i owszem, nie mam nic przeciwko temu, wolę mieć siostrę zamężną, aniżeli wdowę, wolę mieć szwagrem ciebie, aniżeli jakiegoś obcego. My to, jako koledzy od szkolnej ławki, znamy się doskonale. Wiem żeś chłop porządny, nie utracyusz, i że z każdego grosza zrobisz trzy.
— Pochlebiasz mi.
— Nie, mówię szczerze, bo ja człowiek jestem prosty i obłudy nienawidzę. Kiedym się już tu wwindował i usiadł, skorzystam z tego, że jesteśmy sami, chcę się stanowczo rozmówić. Albo tak, albo tak: jasno, nie błądząc po omacku. Chcesz słuchać?
— Ależ proszę cię, mów.
— Przedewszystkiem, czy nie masz tu czego do picia, zmęczyłem się, w gardle mi zaschło, przeklęte schody!
— Może być zaraz herbata.
— Phi... dobry to napój dla chorych, a ja jak widzisz, zdrów jestem.
— Mogę w tej chwili posłać do miasta po co chcesz, a mam tu w szafie cognac.
— To dobrze, herbata, cognac, no niech tam, na bezrybiu i rak ryba. Dawaj!
Pan Ignacy zaczął przyrządzać herbatę na maszynce, gość gawędził dalej.
— Po jakiemu wy tu żyjecie! Nawet porządnego ognia nie macie. Jakaś benzyna, czy ki licho? U nas to inaczej; naręcze drzewa na komin, buzuje się jak sto dyabłów, trzeszczy, pryska, człowiek wie przynajmniej, że ma przed sobą ogień, a to co? Świeci się jak łojówka u żyda na szabas. Nie! Szczęśliwy jestem, że na wsi siedzę i mam nadzieję, że siedzieć będę do śmierci. No, zresztą niech tam, Basia naprzykład lubi miasto i będzie uszczęśliwiona, mieszkając w Warszawie. Cóż ty na to Ignasiu?
— Ja widzisz, rzeczywiście... nie wiem jak to powiedzieć.
— Nie jesteś zdecydowany. Bardzo słusznie. Bez namysłu nic się nie powinno postanawiać i przedewszystkiem karty na stół. Ja bo widzisz taki już jestem, jasno, krótko i węzłowato. Wóz albo przewóz, starosta albo kapucyn! Słuchajże i wiedz co się dzieje. Pierwsza rzecz, podobałeś się Basi, a ona podobała się tobie, bo jużci nie zaprzeczysz, że ci się podobała. W szczęśliwą godzinę spotkaliśmy się, i tak jakoś od razu przypadliście sobie do gustu. A gust masz, Basia nie jest modna Warszawianka, to prawda, ale za to zdrowa jak krzemień, doktor od niej trzech groszy jeszcze nie zarobił. Piękna kobieta, może nie?
— O tak... tak... bardzo nawet...
— Więc krótko i węzłowato, przystąpmy do rzeczy, Basia liczy sobie lat... nie wiem zresztą ile ona sama sobie liczy, bo kobieca arytmetyka rozmaita bywa, ale fakt jest, że na świętą Barbarę kończy trzydzieści sześć, jak obszył.
— Nie wygląda na tyle.
— Już to widzisz ród taki, starsza jest ona ode mnie. Temperament ognisty, charakter niezgorszy, ma ona swoje fanaberye, ale od tego mąż, żeby je trzymać na wodzy. To już jego rzecz. Za pierwszym mężem była Basieńka dwanaście lat, wdową jest od lat czterech. Małżeństwo było bezdzietne, co właśnie dobrze się zdarzyło, jak w tym razie. Teraz, kochany Ignasiu tak. Kładźmy karty na stół. Po pierwszym mężu ma Basia dziesięć tysięcy w listach zastawnych, to jest jej własne, żadna familia prawa do tego nie ma. Procesowali, ale przerżnęli we wszystkich instancyach i poszli spać. Dalej, ten folwark, w którym ja gospodaruję, Kopciówka, w trzeciej części należy do Basi i ex-re tego ma ona zahypotekowane u mnie piętnaście tysięcy, jak drut. Płacę regularnie sześć procent, ale że mi się to cokolwiek przykrzy, więc połowę mogę oddać za rok, a drugą połowę za trzy lata. O ruchomościach, biżuteryach i różnych fatałaszkach nie ma co mówić. Jest tego moc.
Na twarzy pana Ignacego ukazał się mocny rumieniec, pan Michał zaś dolał do swej szklanki porządną dozę cognacu i tak kończył:
— Oto cała sytuacya; jak ci się podoba, to dziś pucnij Basię w łapkę i właź pod pantofel, jak nie to nie, wola twoja. Ja sobie tylko dwie rzeczy zastrzegam: primo, intercyza, secundo, nie marudzić. Pieniężnych interesów, żebyście nawet kochali się jak kanarki, bez aktu i bez rejenta robić nie dam, a że wesele wyprawi się u nas, to jest u mnie w domu, więc radbym jak najprędzej to załatwić, bo rozumiesz przecie, że jest to piekło w domu niemałe i urwanie głowy, a ja lubię spokój. Szczęśliwy będę, jak się wszystko skończy, państwo młodzi odjadą, a ja z wolną głową zabiorę się do swoich gospodarskich interesów, bo człowiek powinien pilnować tego przedewszystkiem z czego chleb je, a ja muszę tej zimy dwie partye wołów opasowych do Warszawy dostarczyć. No Ignasiu, cóż ty na to... Szwagrowieśmy, czy tylko jak dawniej, koledzy?
Pan Ignacy wyciągnął rękę do swego gościa, ten pochwycił go w objęcia, uścisnął, jak w kleszczach, wycałował i rzekł:
— Tak to lubię... dziś się Basi oświadcz, a jutro bierz urlop i jedziemy wszyscy do Kopciówki. Tam będziecie sobie gruchali jak dwa gołąbki, a moja magnifika postara się o to, żebyś nie schudł przez ten czas. Tylko słuchaj Ignasiu...
— Czy jaki warunek?
— Nie, rada. Trzymaj się ostro, uszy do góry, bo Basia, to nie Warszawska laleczka, to kobieta! Nieboszczyk, twój poprzednik, świeć Panie nad jego duszą, mógłby coś o tem powiedzieć.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jesienne słońce posyłało szarej, ogołoconej już prawie ze wszelkiej zieloności ziemi ostatnie pocałunki przed zimą.
Dzień był wyjątkowo ładny i ciepły, wiatr łagodny kołysał bezlistne gałązki drzew i unosił nici białej, jedwabnej przędzy „babiego lata.”
W ogrodzie, przytykającym do dworu w Kopciówce, po szerokiej alei grabowej, zasłanej, niby dywanem, grubą warstwą liści opadłych, prowadząc się pod rękę, szedł pan Ignacy z narzeczoną. Była to kobieta tęga, silna, dobrze zbudowana; nie przesadził brat jej, pan Michał, mówiąc, że jest zdrowa jak krzemień. Rysy twarzy miała dość pospolite, ale przyjemne, na ustach uśmiech zadowolenia.
Wpatrywała się w swego towarzysza, oparta na jego ramieniu i z zadowoleniem widocznem, słuchała co mówił.
— Za tydzień — szeptał, — za tydzień więc, będziemy u siebie. Jak to słodko brzmi „u siebie,” „u nas.”
— Za tydzień, tak. Ja, chociaż na wsi urodzona i wychowana, nie lubię prowincyi, i szczęśliwa jestem, że dalsze życie moje upływać będzie w dużem mieście. Pod tym względem gusta nasze są zgodne.
— Sądzę, że i pod innymi również będą zgodne.
— Tak pan myśli?
— Naturalnie, jakżeby inaczej być mogło.
— Czasem.
— A nie, jeżeli się kocha.
— Czy miłość jest trwała?
— Wieczna — szepnął, całując jej rękę.
Uśmiechnęła się i spojrzała na niego tak, jak gdyby chciała powiedzieć:
— Będziesz się miał zpyszna, jeżeli kłamiesz.
— Wieczna, wieczna — powtarzał, — taka jak dziś, będzie i jutro i za rok, i za dziesięć.
— Nie zapominaj, kochany panie Ignacy, że ja jestem wdowa.
— Więc cóż stąd?
— Więc już słyszałam wyznanie miłości i wiem co to warto.
— O! nie chcę ubliżać pamięci mego szczęśliwego poprzednika, ale jak niema dwóch jednakowych liści na drzewie, tak też niema i dwóch ludzi jednakich.
— Tak pan myśli?
— Bez wątpienia. To jest pewnik, fakt nawet przez naukę stwierdzony.
— A zatem, z tego pewnika wypływa, że ja, próbująca szczęścia w małżeństwie po raz drugi, mogę trafić, albo na lepszego towarzysza, albo na gorszego.
— Dlaczego na gorszego?
— Bo, jak pan mówisz, dwóch jednakowych niema.
— Ja miałbym być gorszym, ja który obecnie czuję się tak szczęśliwym, tak szczęśliwym, że wypowiedzieć tego nie umiem.
— Czy istotnie tak? — zapytała z uśmiechem.
— Tak, jak może szczęśliwym być człowiek, któremu się najpiękniejszy sen wyśni, jak marzyciel widzący spełnienie swych pragnień.
— Jesteś pan marzyciel? Ja bardzo lubię marzycieli.
— Marzyciel... zawsze marzyciel... prawie od dziecka, umysł mój marzeniami był zajęty.
— Może pan poeta... nie tworzyłeś nigdy wierszy, panie Ignacy?
— Co prawda, nie. Marzyłem dla siebie, nie widząc potrzeby wtajemniczania obcych.
— A gdybym ja chciała poznać pańskie marzenia?
— To co innego. Pani wiesz, że obcą dla mnie nie jesteś.
— A czybyś pan wyznał mi wszystkie?
— Oczywiście.
— Bez wyjątku?
— Bez najmniejszego.
— Ej, panie Ignacy, ostrożnie, bo gdyby mi tak przyszła ochota zajrzeć w głąb pańskiej duszy, a przecież jak pan powiadasz, jest to niby moja dusza, ta pańska dusza i to podobno na zawsze.
— Podobno! Ale bez najmniejszej wątpliwości; nie mam dla pani nic ukrytego, żadnych tajemnic.
— A więc — rzekła opierając się mocniej na jego ramieniu, — więc marzycielu kochany, mów, spowiadaj się ze wszystkich tajemnic twej duszy. Słuchać będę chętnie i sądzić pobłażliwie, ale uprzedzam, że odnosi się to tylko do pewnego terminu.
— Terminu?
— Pamiętasz pan dzień trzydziesty września?...
— Miałbym zapomnieć o najpiękniejszej dacie w mojem życiu?
— Zapisz ją pan sobie dobrze w pamięci, w kalendarzu, na ścianie, gdzie chcesz, bo ona ważną rolę w naszych stosunkach grać będzie.
— Ja sądzę...
— Wytłómaczę jasno. Do tego dnia byłeś panie Ignacy, zupełnie wolny i niezależny, mogłeś myśleć, działać, postępować, jak sam chciałeś, jak ci się tylko podobało i ja nie mogę mieć pretensyi o to, ale od trzydziestego września już do siebie nie należysz, jesteś mój i mam wszelkie prawo poddać cię kontroli.
— Nie mam nic przeciwko temu, owszem.
— Choćbyś nawet miał, to mi wszystko jedno; ja się praw swoich łatwo nie wyrzeknę, przeciwnie, bronić ich będę wszelkiemi siłami, ale to kwestya przyszłości, o czem innem mówiliśmy, mój przyszły mężu i panie — dodała z lekkim odcieniem ironii, — mówiliśmy o twoich marzeniach, miałeś mi je dać poznać; więc mów, chcę poznać całe twoje życie od dzieciństwa... słucham... Jakżeż te marzenia snuły się.
— Ano, od dzieciństwa, to rozmaicie. Rodzice moi byli niezamożni, nieraz bieda zaglądała do domu, matka oszczędzała, a ojciec pracował, częstokroć na kolacyę trzeba było jeść chleb suchy.
— To nie marzenie, panie Ignacy, lecz rzeczywistość.
— Tak, ale z niej snuły się marzenia.
— Z suchego chleba?
— Właśnie. Marzyłem, żeby kiedyś można mieć chleb z masłem, albo z szynką, żeby matka kupowała więcej... ale to się nie spełniało.
— Biedny chłopiec! Czemuż nie znałam pana wówczas; może byłabym mogła co zaradzić.
— Później oddano mnie do miasta do szkół.
— A więc znów marzenia o nauce, może o sławie i wysokiem stanowisku. Chłopcy tak marzą niekiedy.
— I ja marzyłem, ale nie o sławie. Cóż tam sława! Ani jej ukroić, ani na chlebie rozsmarować. Ja nie rozumiem, co z niej przyjdzie. O nauce marzyłem. Całe noce przesiadywałem, aby zdobyć trójkę z łaciny, nie obciąć się z greckiego i otrzymać promocyę, bo oczywiście czem się prędzej szkoły skończy, tem prędzej się z nich wyjdzie, a marzyłem o tem, żeby wyjść jak najprędzej, bo gospodyni u której na stancyi stałem, była bardzo skąpa i nieraz trzeba było głód cierpieć. W ostatnich latach pobytu w szkole dawałem lekcye młodszym uczniom i tym sposobem miałem trochę zarobku.
— Aha, więc już głód nie dokuczał?
— Ale gdzietam! dokuczał jeszcze bardziej, gdyż jako chłopiec starszy, miałem większy apetyt. Jabym mógł cały bochenek chleba zjeść, a ona mi dawała na śniadanie dwie bułki! Co to znaczyło! a obiady były liche i skąpe.
— Przecież, mając pieniądze można było sobie radzić wobec skąpstwa tej niegodziwej gospodyni.
— Proszę pani, to prawda, ale cóż, kiedy ja byłem taki idealista, taki niepoprawny marzyciel. Nieraz sypiać nie mogłem po nocach, tak mnie te myśli pochłaniały i niepokoiły. Mając rubla, marzyłem o dwóch; gdy trzy złożyłem, to obraz pięciu prześladował mnie na każdym kroku. Najgorzej było, gdym do dziesięciu doszedł. Szczerze się pani przyznam, że to były bardzo ciężkie chwile w mojem biednem życiu.
— Nie potrafię sobie wyobrazić jakie przykre strony może mieć posiadanie dziesięciu rubli.
— Dla ludzi zwyczajnych, proszę pani to nic. Taki ma dziś dziesięć, jutro ośm, albo nic, to mu wszystko jedno. Obojętny zupełnie, ale dla marzyciela, niech mi pani wierzy, że to męczarnia. Chwilowa, powiem nawet, że przyjemna, ale męczarnia...
— Jakże?
— Wytłómaczę pani. Sen ucieka z powiek, głowa pełna marzeń, bo żeby tak do tych dziesięciu jeszcze dziesięć, i jeszcze dziesięć i jeszcze kilka razy, to złożyłaby się setka, a przyzna pani, że to już ładny pieniądz.
— Chyba jednak przed skończeniem szkół, nie doszedłeś pan do urzeczywistnienia tej myśli?
— Owszem doszedłem. Miałem dwie setki, właściwie dwa listy zastawne i czterdzieści trzy ruble w gotówce, kiedy dostałem patent. Moi koledzy wstępowali do uniwersytetów, ja nie chciałem. Nie opłaci się, bo to widzi pani trzeba koszta ponosić i na rezultat długo czekać... lepiej od razu wziąć się do takiego zajęcia, które przynosi dochód. Trafiło się szczęśliwie, dostałem posadę i znowuż zacząłem marzyć, żeby awansować... żeby trochę większy dochód mieć. Jak zwyczajnie, niepoprawny idealista, marzyciel, a przytem żyło się oszczędnie, grosz do grosza składając, byle prędzej dojść do celu.
Pani Barbara uśmiechnęła się kilkakrotnie podczas tego opowiadania.
— Powiedz pan — rzekła, — czy w tych marzeniach pańskich grała jaką rolę kobieta.
— Kobieta?
— Cóż się pan tak dziwi!
— Ano, bo...
— Ale grała, czy nie? Myślałeś pan o jakiej, czy nie myślałeś, albo tak, albo owak?
— Myślałem — odrzekł po chwili.
— Zapewne o ładnej...
— Nie wiem.
— No, przyznaj się, panie Ignacy. Cóż to zdrożnego, że młody człowiek marzy o ładnej kobiecie? Powszechnie tak się dzieje. Czy pańska wyśniona była blondynka?
— Nie.
— A więc brunetka, tak jak ja. Ej, figlarzu, pochlebiać mi chcesz, wmawiać, że marzyłeś o mnie, wówczas jeszcze kiedy ci znaną nie byłam.
— Ależ zapewniam panią, że to nie była brunetka.
— Ani brunetka, ani blondynka, więc oczywiście ruda. Oryginalny gust.
— I nie ruda, niech mi pani wierzy.
— To już nie wiem jaka.
— Ja sam nie umiem tego dobrze określić. Marzyłem o kobiecie, ale w tem marzeniu nie było wcale kobiety.
— Cóż to za łamigłówka szczególna?
— Trochę cierpliwości; jeżeli pani łaskawa słuchać, to wytłómaczę...
— Najchętniej, zaciekawiasz mnie...
— Otóż, przyznam się szczerze, marzyłem o kobiecie, ale nie o żadnej z grona moich znajomych, nie o żadnej z tych, które widywałem na ulicy, w teatrze, w ogrodach... Kobieta, która figurowała w tych myślach, była przyszła moja żona. Jaka ona miała być: brunetka, blondynka, szatynka... o tem myśleć nie mogłem, gdyż nie byłem zdecydowany na wybór. Przyzna pani, że na to trzeba czasu i przygotowania... Ja bo tak po maleńku, stopniowo... obliczałem dokładnie, ile trzeba na utrzymanie domu, na urządzenie, na różne rzeczy...
— I nie wyobraziłeś pan sobie, jak pańska żona wyglądać będzie?
— Owszem, wyobraziłem.
— I jak?
— No, że będzie zawsze ładnie ubrana, według ostatniej mody, że obiad będzie o trzeciej, herbata o siódmej, że niekiedy wybierzemy się do teatru, albo na koncert... w miarę jak będzie można, bo przyzna pani, że żyć nad stan byłoby wielką niedorzecznością.
— Ależ bez wątpienia, ja nigdybym się na to zgodziła, ale jeszcze jedno pytanie, tylko odpowiedź musi być szczera.
— Jak najszczersza.
— Czy na pańskiej drodze, na drodze pańskiego życia, nie trafiła się nigdy osoba, którą pragnąłbyś nazwać żoną...
— No... pani.
— Ale przede mną. Uwierzyć nie mogę, aby młody człowiek do lat trzydziestu mógł dożyć, nie zająwszy się ani razu jakąś panienką.
— Tak...
— Oh, pewnie nie o jedną starałeś się, panie Ignacy...
— Niby co do jednej istotnie miałem zamiar...
— A widzisz! i kochałeś ją?
— Nie wiem...
— No, no, bałamucie, przyznaj się.
— Gdybym się był z nią ożenił, to zapewne pokochałbym ją... tak... byłem dla niej życzliwy i przez życzliwość nie ożeniłem się.
— Nie rozumiem...
— Prosta rzecz, proszę pani... Ja nie jestem majętny, niewielki kapitalik, szczupła pensya, ona zaś miała mieć, po najdłuższem życiu rodziców, domek i niby było spodziewane, że jej wuj, stary i dość majętny kawaler coś zapisze... Tymczasem wujaszek ożenił się... zapis przepadł; przez samą więc życzliwość nie mogłem się żenić z tą panienką, bo brać żonę na to, żeby miała cierpieć niedostatek, to nieszlachetna rzecz — kto inny możeby nie miał tych skrupułów, ale ja jestem idealista i niepoprawny marzyciel...
Chciał mówić jeszcze, ale z drzwi, wychodzących na ogród rozległ się grzmiący, potężny głos pana Michała.
— Gołąbki! na obiad!... a prędzej, bo rosół wystygnie!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.