Przejdź do zawartości

Wnuczek i inne nowelle i obrazki/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Wnuczek i inne nowelle i obrazki
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1896
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Klemens Junosza.
WNUCZEK
I INNE
NOWELLE I OBRAZKI.
WARSZAWA.
Nakład i druk Emila Skiwskiego

1896.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 5 Мая 1895 года.







WNUCZEK.



Kiedym ich zobaczył po raz pierwszy, tych dwóch, z których jeden ku ziemi siwą głowę wciąż schylał, a drugi modre, dziecinne oczy z ciekawością do góry wznosił, był dzień lipcowy, upalny. Słońce rzucało z wysokości ogniste promienie na łąki, na wody, na pola i na grzbiety ludzi w kabłąk zgięte, nad zagonami schylone.
Omdlewały kwiaty na łodygach z niezmiernego gorąca, pochylały główki woniejące, zboże schło szybko, ptaki pochowały się w gęstwinach lub uciekły nad wodę, między olchy, przez których gęste gałęzie promienie słoneczne nie mogły się przebić; tylko niczem nie zrażające się i nigdy nie strudzone jaskółki nie ustawały w pilnej za owadami pogoni, tylko wytrwały bocian nie zeszedł ze swego stanowiska na moczarach.
We wsi pusto, w chatach niema nikogo, wszyscy prawie w polu, na zagonach, pracują pospiesznie, bo któż zaręczy czy pogoda trwać będzie, czy jutro lub pojutrze nie ukażą się chmury złowrogie i nie przyniosą z sobą deszczu.
Uprzedzić je trzeba, zabrać co prędzej plon z pola i pod dachem stodoły go ukryć — wtenczas niech tam sobie deszcz pada; owszem, potrzebny nawet będzie na kartofle, na ogrody, a i stwardniała rola musi też trochę odwilgnąć do orki...
Co żyło wyszło na pole, nawet maleńkie dzieci, niemowlęta matki zabrały z sobą. W płachcie na dwóch kołkach zawieszonej leży takie maleństwo, wiatr je kołysze, a baczne oko matczyne czuwa, żeby się krzywda „rakowi zatraconemu” nie stała.
Dom starego Jaworka stał na samym końcu wsi, między drzewami; porządniejszy był od innych, większy, znać było w całej tej siedzibie rękę gospodarza dbałego, który nie od wczoraj na swoich śmieciach siedzi i ład we wszystkiem utrzymuje. Poza domem była stodoła, obora, stajenka, chlewek i szopa, w której mieściły się wozy, pługi, brony i różne gospodarskie porządki. Zasobna chłopska osada, bo też i gospodarz nie byle jaki.
Nazywa się Marcin Jaworek.
Znają go dobrze w gminie, bo nieraz na zebraniach ze zdrowem odzywa się zdaniem; znają go w parafii całej, gdyż do dozoru kościelnego należy, w bractwie starszym jest, podczas procesyi pierwszy ze świecą jarzącą kroczy, a śpiewa tak głośno, że niech się organista schowa. Póki był młody, pracował ciężko i dorabiał się w pocie czoła, teraz honorowe różne urzędy pełni i tylko lżejszemi zajmuje się robotami; do cięższych siły już nie ma. Siedemdziesięciu kilku lat życia doczekał, grzbiet mu się wygiął, nogi ociężały; choćby chciał to już sochy nie dźwignie, za broną biegać nie nadąży, a gdy go raz skusiło, żeby do południa kosić, to przez trzy dni w krzyżach ból miał, nacierał się wódką i psiem sadłem smarował.
Mógł sobie zresztą trochę pofolgować, bo już córkę wywianował, starszemu synowi gospodarstwo porządne kupił, a drugiego z żoną i dzieckiem trzyma przy sobie. Gdy Pan Jezus ojca zawoła, to syn się na tem gospodarstwie w Bosejwoli zostanie, a pieniądze będą dla wszystkich trojga do podziału.
W ten skwarny dzień lipcowy, po południu, gdy chatka opustoszała, a wszyscy prawie jej mieszkańcy żąć poszli, na podwórku, w cieniu rozłożystej lipy siedzieli — dziadek i wnuk. Stary powrósła kręcił, mały kartofle przebierał, a zajęcie to urozmaicali sobie gawędą.
— Ty Maciuś — prawił dziadek, — choć maleńki jesteś, po próżności nie siedź. Kartofelki ładnie przebieraj, co większy w ten koszyk wrzucaj: dla ludzi, dla tatula, dla mamy, dla babci, dla dziadzi...
— I dziadzi?
— I dla ciebie.
— Dla Maciusia?
— A jeno. Zarobisz przebieraniem, to będziesz jadł, a jeżeli nie zarobisz, to dostaniesz po łbie i pójdziesz spać na głodny. Cygani ci się przyśnią w nocy.
Chłopak oczy wytrzeszczył.
— Boję cyganów — rzekł nawpół z płaczem.
— Nie przyjdą, tylko kartofle przebieraj... a ten duży, gdzież go podziejesz?
— Dziadzi — tu...
— A tak; dziadzio gospodarz, dziadzio człowiek, dziadziowi duży kartofel, tobie duży — a dla ciu maleńki, bo ciu jest gadzina.
— Gadzina ciu, a ciu! ciu jest be.
— Widzisz Maciusiu, żeś zełgał, bo ciu be nie jest. Ona choć i gadzina ale pożyteczna. Gospodarz chowa, hoduje, pasie, a rzeźnik przyjedzie, taki gruby, spaśny rzeźnik, przyniesie trzy, miedzi, papierków, srebra, kładzie precz na stół, a dziadzio mówi: malutko, malutko, rzeźnik jeszcze dokłada, aż dziadzio powie: dość. Rzeźnik zabierze ciu na wóz, a dziadzio trzy pozgarnia, porachuje, w szmatkę owinie, w skrzynkę schowa, podziękuje Panu Jezusowi za wszystko dobre, i znowu małe ciu pasie, żeby było dla rzeźnika. Ty Maciuś na gadzinę nie gadaj, że ona be — ona nie be.
— A bu to be?
— Oj pleć, a pleć. Bu jest cacy, krówka jest bydlątko kochane. Nasze krówki trzy: czarna jedna, czerwona łysa druga, a graniasta trzecia, a jałówka, a byczek...
— Byczek cacy...
— Byczek podrośnie, będzie w jarzmie chodził, będzie orał, a krówki dają mleko. Dobre mleko, babka z matulą masła z niego narobią, serków, zaniosą do miasta, sprzedadzą, trzy przyniosą, dużo trzy, dużo...
Wnuczek słuchał z wielką powagą, chociaż wszystkiego nie rozumiał i coraz swoje własne uwagi zupełnie nie w porę wtrącał.
— Burek cacy, o cacy Burek.
— Burek łajdak, gałgan Burek, darmozjad, leniuch, tylkoby chleb jadł a w chłodzie leżał. Na ogon mu kto nastąpi, a on nie szczeknie, taki to twój cacy Burek... Zwijaj się, przebieraj, żeby było dość na kolacyę i dla ciu; przed wieczorem pójdziemy w pole, zaniesiemy im powrósełka, tatulo będzie snopki wiązał. Żytko Pan Bóg miłosierny dał w tym roku, chleb będzie... A może ci dać chleba?
— Dać, dziadziu.
— A mleka?
— Dać mleka.
Dziadek podniósł się, poszedł do chaty, przyniósł garnuszek mleka i chleba kromkę.
— Naści-że i jedz, a niech ci Burek nie odbierze; jakby chciał, zaraz go pięścią w łeb i powiedz: nie dla psa kiełbasa, niech sobie idzie precz.
— A pójdzies!
— Tak, tak, pójdziesz, do psa tak się mówi. Nie wiem ja, mój wnuczku, jaki ty do roboty będziesz, ale do jadła okrutnieś ciekawy. Inszy stary tyle nie zmoże co ty robaczku; a niech ci idzie na zdrowie i pożytek. Rośnij, bądź mocny, boś gospodarskie dziecko — siła ci potrzebna. A siła to majątek. Byłem i ja silny, alem się wysiłował, nie mogę już, słucham jeno, kiedy Pan Jezus zawoła. Trzeba będzie iść i pójdzie się, skoro taka wola Pana Boga miłosiernego.
Zamyślił się snać o tej podróży dalekiej, o której przed chwilą mówił, kręcił powrósła z pośpiechem a wargami poruszał, jak gdyby pacierz odmawiał.
Nagle z tej zadumy przebudził go płacz wnuczka.
— Burek, Burek be! — wołał malec — chleb, Burek chleb...
— A widzisz, mówiłem ci, że to łajdak. Weźno bat a Wybij go dobrze — weź, on tam, koło stodoły leży.
Wnuczek umiał już trochę chodzić i dreptał nawet dość daleko, o ile go kto za rękę prowadził; ale gdy pomocy nie miał, a szło mu o pośpiech, wolał trzymać się swego własnego, wypróbowanego sposobu przenoszenia się z miejsca na miejsce, mianowicie chodził w pozycyi siedzącej, podpierając się ręką.
I teraz z wielkim pośpiechem poczołgał się ku stodole, może nie tyle w celu ukarania Burka za łakomstwo, ile dla dorwania się do bata, który uważał za najmilszą zabawkę.
Po chwili wesoły, tryumfujący, zapomniawszy już o chlebie i o Burku, powracał ze swoją zdobyczą, znacząc za sobą, jako ślad, szeroką bruzdę na piaszczystem podwórku.
— A dobrze go zbij, a dobrze! — wołał stary.
Wnuczek posuwał się w stronę psa, który nie zadawał sobie nawet tyle fatygi aby uciekać, i leżąc spokojnie pod płotem, dogryzał zrabowany przysmak.
Zbliżyłem się do Marcina i przywitałem dawnym obyczajem.
— Na wieki wieków amen — odrzekł dobitnie.
— Samiście tylko?
— A toć żniwa: poszli we czworo. Chłopak najęty, syn, synowa i moja kobieta. Okrutnie jeszcze żwawa baba, choć się jej już dawno za kopę lat przewaliło. Ja to już niezdatny, więc tu sobie z wnuczkiem siedzę. Powrósła kręcę, a on kartofle przebiera.
— Potrafi?
— Oj, oj, okrutnie przyścipny dzieciak i mądry, aby mu co powiedzieć rozumie wszystko; pociechę z nim mam, i tak się przyzwyczaił, że prędzej do mnie idzie niż do matki. Najwięcej też ze mną przebywa; tamci pójdą do roboty, a my sobie oba gospodarze w chałupie. Prawdziwie, że mi Pan Bóg zesłał tę dziecinę na pociechę w starości, boć samemu przykrzyłoby mi się — a tak we dwóch raźniej. Przyjdzie święta niedziela, po południu, z kościoła powróciwszy, to idę z nim nad rzekę, na łąkę, położę się pod olszyną, on koło mnie. Poczniemy sobie rozmawiać po swojemu, aż mnie sen zmorzy, jego zmorzy — uśniemy. Ja stary, lekko śpię, aby się ruszył jużem przebudzony, ale udaję śpiącego. On mnie ciągnie za rękę: — dziadziu, dziadziu... ja nic. To, panie, rak taki mądry, nie boi się nic, nie płacze, jeno mi prosto do oczów i palcami otwiera, a patrzy. Ja nie daję, on precz swoje — otworzę oczy — on się śmieje. Cieszy się, że dziadek patrzy...
— Pociechę macie?
— Bogu dziękować, mam... i wielką. Bo to, widzi pan, ja zawsze okrutnie za dziećmi byłem, myślałem o nich, zabiegałem z wielkim starunkiem. Najstarszej Marynie, jak ją za mąż wydawałem za Ignacego Dzięcioła, z Kobylina, tom jej gotowymi pieniędzmi dał akuratnie tyle, ile ta moja fortuna jest warta. Synowie sobie trochę krzywdowali; mówią: ojciec Marynie wszystko, a dla nas co będzie? A ja powiadam: — Nie szczekajcie, ojciec jestem sprawiedliwy, dostaniecie wszyscy podług równości. Jakoż starszy syn, Józef, z wojska przyszedł, żenić się chce. Dobrze. Upatrzyłem gospodarstwo porządne w Zawodziu, akurat tak jak to moje, kupiłem i mówię do Józefa: — masz, to twoje; nie krzywduj sobie, że Maryna więcej wzięła... Najmłodszy Walenty już nic nie mówił, bo widział, jako ojciec podług sprawiedliwości dzieciom daje; przyszedł na niego czas żenić się, mówię: dobrze — niech ci Pan Jezus błogosławi; to gospodarstwo, które ja mam, będzie twoje, jeno żeś jeszcze młodzik i głupi, to ja ci będę swoją głową pomagał. Nie rękami, bo już siła nie taka, ale głową. Zwołałem ich wszystkich do tej chałupy i powiadam: słuchajcie, wszyscy po równo macie, ale na tem nie koniec. Mam ci ja jeszcze, z łaski Bożej, i grosza trochę, ale za żywota mojego nikt z was nie dostanie. Jeżeli będziecie żyli w zgodzie między sobą a nam starym dacie uszanowanie, to was czeka podział do równości; jeżeli będziecie się napijali, kłótnie między sobą wiedli, a rodzicom poszanowania nie dacie; jeszcze za życia pieniądze oddam na ubogie i nie dostaniecie nic. Powiadają: jak ojcowa wola, my i tak między sobą zgodę mamy, a ojca i matkę czcimy, jak stoi we czwartem przykazaniu Boskiem.
— I naprawdę tak jest?
— Jest tak; dzieci, chwalić Boga, dobre, to też i ja dla nich dobry. Nie chwalący się, nie mogę ścierpieć, żeby któremu co brakło. Jedno chce na wiosnę jęczmienia — naści jęczmienia, drugie owsa — naści owsa. Przychówek jaki jest rozdam zawsze, choć stara, niby moja baba, przekomarza się ze mną o to czasem — ale ja nic. Są prosięta; zaraz ja Marynie prosię, Józiowi prosię, Walusiowi prosię; wnuczkom, że małe jeszcze, to choć po kokoszce, żeby sobie przychowały. Były łońskiego roku szczenięta: to ja też jednemu psiaczka, drugiemu psiaczka, trzeciemu psiaczka — niech ta widzą ojcowskie serce i przychylność.
— Toście się jednak dobrze dorobili, kiedyście mogli tak dzieci wyposażyć?
— A juści dał Pan Jezus. Miasto blizko, to i spekulacye różne i zarobki. Kartofle sadzimy wczesne, tylko co dla siebie późniejsze, przed Świętym Janem sprzeda się wszystko na targu, na garnce; siana się kupi we dworze, nastroszy parę furek i do miasta, zawdy zysk jest; warzywa, zielenina, kurczęta, kaczki, byle jeszcze wcześnie, sprzeda się dobrze. W mieście naród okrutnie chytry na wszystkie świeże smaki; żeby mu choćby prostą dynię na Zielone Świątki wyhodował, to zapłaci ile chcieć i jeszcze będzie urągał, że zwyczajny jest na Wielkanoc świeży i młody groszek jadać. Nabiał się sprzedaje, jesienią gęsi, zimową zaś porą, jak poczną piwowary lód wozić, to też furmankami ładny grosz się zarabia... A przytem, panie, próżnym wozem nigdy z miasta jeszcze nie wracałem.
— A jak?
— Nawóz się bierze, śmiecie, za każdym razem fura — to i pole mamy odpowiedzialne, co chcieć urodzi się. Teraz niedawno „letkie pomieszkania” w naszych stronach nastały; stawiamy budy... dla „powietrzników” to też dochód. Zarobić, panie, można; jeno aby robić się chciało, a szanować umiało, to jest.
Długo jeszcze gawędził stary Jaworek, a pod wieczór powlekli się obadwaj z wnuczkiem w pole. Dziadek trzymał Maciusia za rękę, a ten dreptał przy nim drobnym kroczkiem, niosąc kilkanaście powróseł na ramieniu.
I ten mały również udział w żniwach przyjmował i drobnemi rączkami usiłował ścięte zboże zgarniać. Stosunek między dziadkiem a wnuczkiem zawiązywał się coraz ściślej; chłopczyna podrastał a wyglądał jak bryś. Twarz jego pełną ożywiały duże, modre oczy, na czoło spadały włosy jasne i miękkie jak len. Po upływie trzech lat wnuczek samodzielnie pasał byczka, co prawda uwiązanego na sznurze, zapędzał gęsi i prosięta, a do koni aż mu się oczy śmiały. Najwyższa to była dla niego rozkosz, gdy dziadek posadził go na grzbiet starej spokojnej szkapy, którą do wody, do poblizkiej rzeczki prowadzał. Wtenczas wnuczek śmiał się donośnym głosem, krzyczał z uciechy, wymachiwał rękami, nie słuchając perswazyi dziadka, który mu tłómaczył, że koniowi nigdy dowierzać zanadto nie można.
Ale któż nie dowierza będąc dzieckiem?
W miarę jak chłopiec wzrastał, dziadek coraz bardziej przywiązywał się do niego; mógł z nim rozmawiać, wymieniać myśli, kształcić go po swojemu.
Dwa były główne przedmioty edukacyi Maciusia: religia i gospodarstwo rolne. W pierwszej z tych nauk, dziadzio miał się za bardzo biegłego. Człowiek silnej wiary, tej wiary gorącej, która, wedle orzeczenia Pisma Ś-go, góry przenosi; pilny słuchacz kazań a i czytelnik ksiąg nabożnych, znał rzeczywiście Historyę Świętą i główne religii zasady, ale je swoim językiem i po swojemu tłómaczył. Wykłady takie odbywały się zazwyczaj zimową porą, w izbie przy piecu, a latem, na wzgóreczku za mostem; systematu żadnego w nich nie było, lada co służyło za powód do rozwinięcia tematu.
Raz wnuczek ubolewał nad tem, że jest mały i zazdrościł większym chłopcom, iż mogą swobodnie koni dosiadać, harcować na nich i nocną porą na pastwisko jeździć.
— Nie frasuj się, kochanie — rzekł dziadek, — Zacheusz, choć urzędnik znaczny, maleńkiego wzrostu był człeczyna, a chciawszy Pana Jezusa obaczyć, na figowe drzewo wlazł i wynagrodzony za to jest... I ty, dziecko, właź na drzewo cnoty, a będziesz wywyższony nad wszystkie ludzie, które łby wysoko zadzierają a duszę po błocie paskudztwa wszelakiego włóczą, niby ogon... I nie wywyższaj się sam nad insze, dziecko kochane, bo stoi w Piśmie, że kto się wywyższa poniżony będzie i upokorzone zostaną pyszne i dufające w sobie, bo człowiek niczem więcej nie jest jeno prochem, z którego powstał i w który się obróci. Byli widzisz, Maciusiu, dawno, dawno, Izraelitowie, niby nieprzymierzając żydy, nie takie łapserdaki jak te, których dzisiaj widzimy, ale naród porządny, od Boga Najwyższego ukochany; temu narodowi dał Pan dziesięcioro przykazania, na dwóch tablicach kamiennych. Dawał im Pan Bóg mannę do pożywienia, kiedy się znajdowali na puszczy, wielkie im swoje łaski i miłosierdzie okazywał, ale że szelmy byli i przykazań słuchać nie chcieli, odebrał więc im Bóg ziemię obiecaną i świątynię, i się musieli porozłazić jako muchy...
Wnuczek słuchał tych opowiadań i poważnym się robił nad wiek swój; dziadek, litery mu na książce pokazywał a nawet kredą na stole tajemnice „piśmienności” wyjaśniał. Sam nie bardzo w tej sztuce biegły, przyczynę liter niekształtnych i niezgrabnych na złe okulary spędzał, albo też na muchy, które w najważniejszej chwili na palcach siadają.
— Bo to widzisz, Maciusiu, do tych kulasów stawiania trzeba i głowy wolnej i oczu dobrych i palców lekkich, a tu oto krówsko zasłabło, ja głowy już nie mam, bo myślę coby jej za lekarstwo wyśpekulować; okulary ktoś mi zamienił w kościele i pewnie baba, a przecie z kobiecego oka, na chłopskie, szkło nie pasuje, a już o lekkości palców i nie mówię nawet... bo mi na nic zgrabiały i zesztywniały. Tedy cię już w szkole owego pisania nauczą, a ze mną abyś choć conieco na czytaku przeszedł i Pana Boga chwalić umiał.
Zimową porą, po świętach, kolendy śpiewali, których dziadek moc wielką na pamięć umiał. Drżący ale donośny bas starca łączył się z dyszkantem dzieciaka.

„Filip gra na skrzypcach aże Dziecię słucha,
Wojtek na piszczałce, Franek w dudy dmucha
Kuba gra na rogu a Maciek na progu
Siadł sobie z lirą.
Kuba bałamucił, bo się już był upił,
Aż go stary Bartos, batogiem przekropił,
Potem, gdy skończyli, w drogę się śpieszyli
Pana błagając.”

Albo o drzewach:

„Wszystkie Im drzewa czyniły ukłony,
Topola z liścia zielone zasłony
Uwiła, uwiła.
Sosna na drogę szyszek nasypała,
Bo się tak zacnych gości nie spodziała;
Lipa je zaraz swojemi liściami,
Żeby nie kłuły idących ościami,
Okryła, okryła.
Wysokie dęby, kiedy się rozchwiały,
Na wszystkie strony mile powiewały,
By nie szkodziły słoneczne promienie,
Wiatr ich wolniuchny, tak chłodzi przyjemnie
Wiewając, wiewając.
Oliwne drzewa od wielkiej radości,
Rozpływały się z wrodzonej tłustości,
Ziemia pachniała wonnym napojona
Likworem. Pana swego uniżona
Witając, witając.
Inne zaś drzewa, wziąwszy się parami,
Czynili skoki pięknemi kołami,
Właśnie je radość w skoczki przemieniła,
Przed swoim Stwórcą w takt chodzić uczyła.
Wesoło, wesoło.”

Tak dziadek z wnuczkiem śpiewali i czasem sąsiedzi, przyjaciele i kumowie ze wsi schodzili się, żeby tych pięknych pieśni słuchać i nieraz do późnego wieczora siedzieli w chacie Jaworka; gdy się śpiewacy zmęczyli, gdy małego sen zmorzył, wtenczas dziadek opowiadał różne ciekawe historye z onych czasów, kiedy to jeszcze Pan Jezus po świecie chadzał, w ubogiem przebraniu do drzwi ludzkich kołatał, jałmużny prosząc i ludzi poczciwych za dobre serce nagradzał, a skąpców karał na poczekaniu.
Kiedy niedziela przyszła, dziadek z wnuczkiem od rana pieszo do kościoła dążyli. Niedaleka to była droga, aleć zawsze pół milki; wnuczek dziadkową książkę niósł i okulary w futerale czarnym, skórzanym. Więcej one dla parady aniżeli dla pożytku były potrzebne, bo Jaworek na pamięć wszystkie modlitwy z księgi swej umiał i mógł się bez niej wybornie obchodzić, tylko że nie wypadało jakoś członkowi dozoru kościelnego i starszemu członkowi bractwa z pamięci się modlić. Tak przynajmniej Jaworek rozumiał.
Dziadek zasiadał w ławce, wnuczek do zakrystyi wpadał i wnet komeżkę białą przywdziewał, aby z innymi chłopcami do Mszy świętej służyć. Z początku asystował tylko, ale w krótkim czasie nauczywszy się ministrantury, przypuszczony był do dzwonka, do podawania ampułek, do trybularza; do mszału tylko się nie brał, gdyż był zbyt mały i nie mógł swobodnie takiego ciężaru zdjąć z ołtarza.
Jaworkowi serce w piersiach rosło, gdy podczas procesyi widział Maciusia w komży, w pelerynce czerwonej, postępującego przed księdzem i dzwoniącego zawzięcie. Dziękował Bogu, że mu pociechy tej dożyć pozwolił.
Po raz ostatni spotkałem Jaworka przed rokiem, zestarzał się jeszcze bardziej, pochylił jakby ciężarem niewidzialnym obarczony, na humorze stracił — poznać go było trudno.
Powszedni to dzień był, w lecie, rankiem, starowina z książką w ręku, do wsi kościelnej dreptał.
— Niech będzie pochwalony.
— Na wieki.
— Dokąd Pan Bóg prowadzi?
— Do domu swojego, na Mszę idę.
— Zdrowiście?
— Bóg zapłać, jak stary, skrzypię — i czekam.
— Na co?
— Na zawołanie Boskie.
— Smutni jakoś jesteście.
— A toć mówi się w psalmie: „Smutna jest dusza moja, aż do śmierci... zwiądłem jako siano i stałem się jako wróbel samotny na dachu”.
Przy tych słowach ciężko westchnął.
— Wam coś dolega?
— Nie, panie.
— Żadnego zmartwienia nie macie?
— A jakżeby? Chleb, chwalić Boga, jest, dzieci dobre, rola rodzi, klęski mijają...
— A przecież, jakoś tak wyglądacie jakby wam coś bardzo przykrego się stało? Powiedzcie szczerze.
— Toć mówię, panie, że nic.
— Jakże się miewa wasz wnuczek?
— Maciuś?
— Tak.
— Chowa się, panie, zdrowo; podrósł chłopak, już mu się właśnie na ósmy rok obróciło.
— I zawsze was się trzyma, jak dawniej? zawsze taki miły?
Dziad westchnął i oczy rękawem otarł.
— Panie, nie może się trzymać młode starego. Stare zostanie na miejscu, a młode na siłach się wzmoże i poleci. Poszedł on już, mój Maciuś, bydło paść a ja w chałupie zostałem; ckniło mi się strasznie, więc rzekłem do baby — ty zostań, a ja pójdę do kościoła. Dziś będzie Msza do Przemienienia, może mi się przemieni moja mankulia. Baba mruczała coś o robocie, ale niech tam, nie słuchałem, idę a akuratnie dzwonią, na czas zdążę. Już to mi teraz bardziej przy kościele siedzieć pasuje niż przy domu. Czytałem dziś o dziesięciu pannach; i mnie czas oliwy nalać do lampy, abym na zawołanie po ciemku nie wyszedł. Niech będzie pochwalony.
Odszedł stary Jaworek, a ja zrozumiałem jego smutek. Wnuczek odbiegł od niego, oddalił się; dziś powołuje chłopca robota, zimą do szkoły pójdzie, przestał być towarzyszem dziadka; słusznie powiedział starowina, że stał się podobny wróblowi samotnemu na dachu, dni jego zeszły jako cień, a on sam usechł jako siano.
Długo patrzyłem za odchodzącym. Widocznie przyśpieszał kroku, chciał co prędzej zanieść swój smutek tam, gdzie przez lat kilkadziesiąt wszelkie troski swoje zanosił, pod chłodne sklepienie kościelne, przed ołtarz... Słońce świeciło cudnie, na trawie jak łzy drgały krople rosy, pośmieciuchy i wróble goniły się po drodze, jaskółki niby błyskawice czarne migały nad wodą. Z wieńca lip potężnych wychylały się mury wiejskiego kościołka, na wysmukłej wieży jaśniał wtedy krzyż, odgłos sygnaturki rozchodził się w cichem, spokojnem powietrzu... W oddaleniu, pod lasem, stado bydła się pasło, pilnowane przez gromadę chłopaków, w których liczbie znajdował się i Maciuś.
Jaworek kilkakrotnie na las się obejrzał, przystanął i krzyż w powietrzu nakreślił.
— Niech cię Bóg błogosławi, mój wnuczku — rzekł — a ja samotny do kościoła pójdę, boć mam cię niby i nie mam cię już naprawdę. Samotny zostałem, jako on wróbel...






CISZA.



Kochana Józia! Tak serdecznie zaprasza. Wysiliła się biedaczka na list, zawierający tyle przekonywających argumentów, że niktby się im oprzeć nie był w stanie, a cóż dopiero wujaszek, ten wujaszek, który ją nosił na rękach, uczył mówić, zachwycał się jej dziecinnym szczebiotem...
Napisała list, a w jej wieku, z jej temperamentem żywym to nie łatwe zadanie. Myśli cisną się do głowy tłumnie, gonią się jak jaskółki, lub jak motyle barwne, jedna drugą prześciga, wyprzedza — a tymczasem pióro wlecze się po papierze powoli, czasem nawet zatrzymuje się zupełnie i — ani rusz! Myśl uciekła jak spłoszona, wyraz, który zdaje się, że wisiał na końcu pióra, zniknął, podział się gdzieś — przepadł... I wtenczas gładkie czoło dziewczęcia marszczy się, na różowych ustach usiada grymas.
Ech! kto to pisanie wymyślił! Dobre ono może dla starych panów, powolnych, ciężkich, mogących siedzieć na jednem miejscu, choćby przez cały dzień, jak kamienie...
Wielka prawda Józiu, wujaszek cię rozumie; wie, że o wiele łatwiej byłoby ci myśli twoje wyszczebiotać, wyśpiewać... padałyby one z ust twoich jak białe kwiatki czeremchy, kiedy je wiatr strąca, a szczebiotliwym słowom przyszedłby jeszcze z pomocą — uśmiech, dołeczki na twarzy, wejrzenie modrych oczu, ruch, gestykulacya białych rączek, wybuch srebrzystego śmiechu, westchnienie. Masz słuszność dziewczyno, żywe słowo, z taką pełną życia illustracyą — to zupełnie co innego, zupełnie... Pióro takie wymowne nie jest... ale trudno, czasem trzeba je wziąć do ręki... trzeba kreślić wyraz po wyrazie, zdanie po zdaniu, z namysłem, trzeba pamiętać o przecinkach, średnikach...
Trudno...
Wujaszek wyobraża sobie swoją siostrzenicę, jak pochylona nad stolikiem pracuje; od czasu do czasu podnosi modre oczy w górę, marszczy czoło, gniewa się, lub uśmiecha, parę zdań skreśli i znów robotę przerywa... Bo też nagle coś przeszkadza... pies szczeka na dziedzińcu, trzeba więc wyjrzeć oknem czy kto nie jedzie... to znów należy przerzucić przez ramię gruby warkocz, który nie wiadomo na co, jak wąż złocisty zsunął się na stolik i przeszkadza..., trzeba zbadać dlaczego stado wróbli tak świergocze zawzięcie i przekonać się, czy ta biała róża, która miała wczoraj trzy ogromne pąki, rozwinęła się już, czy też nie jeszcze...
W takich warunkach trudno jest pisać, ale od czegóż silna wola? Trzeba przełamać trudności, trzeba zwyciężyć... Józia je też zwycięża, drobne literki stają w równych szeregach, biała karta papieru zapełnia się niemi, jeszcze tylko podpis, jeszcze mały przypisek, jeden, drugi, trzeci, adres na kopercie — i już!
Ach, nareszcie!
Zadanie spełnione. Teraz już można pobiedz do ogrodu, dowiedzieć się o losie pąków różanych, pomódz matce w zatrudnieniach domowych, zagrać, zaśpiewać, książkę przeczytać, zadumać się, zamyśleć przez chwilę, i coraz pobiegnąć do okna, zobaczyć czy kto nie jedzie...
Tymczasem list poszedł, powędrował.
Jasiek odwiózł go do miasteczka na pocztę, pocztylion do stacyi kolejowej, kolej do Warszawy i na drugi dzień szanowny wujaszek już go ma, już go czyta, uśmiecha się, a coraz rzuca okiem na fotografię swej siostrzenicy... Fotografia znajduje się na biurku, na honorowem miejscu, otoczona ramą pluszową.
List brzmi mniej więcej tak:
„Kochany, najdroższy wujaszku, przyjeżdżaj... Lato jest w całej pełni, na łąkach koszą siano, trawę, zapach przecudowny... łany zboża falują kołysane przez wiatr, w lesie od poziomek aż czerwono, — a nasz ogród! Nie, kochany wujaszku, ja opisać tego nie potrafię, trzeba przyjechać i zobaczyć własnemi oczyma.
„Trzeba, trzeba koniecznie, ojciec prosi, mama również, a ja nie proszę, ale błagam, zbliża się albowiem taki moment, że... ale to sekret, aż do osobistego zobaczenia się; pokój dla wujaszka przygotowany, ten na górze, od ogrodu, z balkonem. W oknach są drewniane żaluzye. Mama kazała je zrobić umyślnie dla wujaszka, aby mu słońce nie dokuczało. Towarzystwo będzie, będzie też jeden pan, ale nie powiem kto, jak wujaszek przyjedzie to go pozna...
„Kiedy przysłać konie na stacyę? proszę o wiadomość telegraficzną, gdyż list wlecze się całą dobę. Widzę, że wujaszek kochany się krzywi, wzrusza ramionami i powtarza zwykłą swoją piosenkę „nie mam czasu,” ale te wykręty nic nie pomogą, u nas bywa codzień akurat tyle czasu co i w Warszawie, i nikt wujaszkowi nie zabroni oddawać się pracy, choćby w altanie, gdzie tak spokojnie, chłodno, przyjemnie... Po warszawskim zgiełku i turkocie takie ustronie wyda się wujaszkowi rajem, boć ja przecież znam Warszawę i wiem co się tam dzieje... U nas niema bruku, wozy i dorożki nie trajkoczą od świtu aż do późnej nocy, dziady nie śpiewają na podwórkach, gromady dzieci nie krzyczą, niema też w bezpośredniem sąsiedztwie panienek rozbijających fortepiany. Najbliższe od nas instrumenty znajdują się w Zagórowie, w Białce i w Brzozówce, ale dźwięki ich do nas nie dochodzą; wprawdzie ja posiadam fortepian, który niekiedy psuję, lecz ze względu na obecność wujaszka zamknę go i klucz rzucę w morze, a raczej z powodu braku morza w staw...
„Niechże więc wujaszek przyjedzie koniecznie, błagam, proszę, zaklinam. Wykupię wszystkie pióra w najbliższych miasteczkach, sprowadzę wagon papieru, beczkę atramentu i co tylko wujaszek rozkaże... Całem sercem i zawsze przywiązana Józia.
„P. S. Jeżeli wujaszek lubi rybołówstwo, to niech przywiezie z sobą haczyki... Uprawiać będziemy ten sport we troje, to jest wujaszek, ja i jeszcze jeden pan, ale to sekret...
„P. S. S. Jeszcze jedno... Czy też wujaszek zna pana Stefana Toporczyka? Jeżeli nie, to go wujaszek u nas pozna. Bardzo miły człowiek.
„P. S. S. S. Niech wujaszek przyjedzie koniecznie, ponieważ za tydzień odbędą się u nas zaręczyny. Nie donoszę czyje, ponieważ jest to do czasu tajemnica... Dodam tylko, że ją wujaszek zna...”

II.

Jest więc list i trzy przypiski, jest tajemnica przezroczysta jak szkło, jest zaproszenie ponętne. Obietnica znalezienia bezwzględnej ciszy i spokoju... Za silna pokusa, oprzeć jej się trudno... Więc wujaszek wysyła depeszę, wrzuca trochę ubrania i kilka książek do walizki, śpieszy na dworzec kolejowy, i w kilka godzin później znajduje się daleko poza murami Warszawy... Pociąg po gładkich szynach pędzi całą siłą pary, a przez otwarte okna wagonu napływa świeże, czyste, zdrowe powietrze, to znowu gryzący dym z komina parowozu. Natura darzy pierwszem, cywilizacya przypomina się drugiem.
Migają szybko przed oczami podróżnika pola pokryte bujnym zbożem, łąki, lasy, rzeczułki i strumienie, polne grusze co się rozsiadły na miedzach, wioski w zielonych wieńcach ogrodów, dwory, kościołki, miasteczka; pociąg w szalonym pędzie przecina przestrzeń — słońce zniża się — zachodzi, zapada mrok, po nim noc gwiaździsta a nad wagonami wije się wąż ognisty z milionów czerwonych iskier złożony. Wreszcie jest upragniona stacya wśród lasu, konie czekają, jeszcze dwie godziny, a piękna siostrzenica wybiegnie na przywitanie wujaszka.
Z daleka widać dworek, widać go pomimo ciemności nocnych, gdyż we wszystkich oknach jaśnieje światło i rzuca blade smugi na krzaki bzów i jaśminów, tworzące klomby na dziedzińcu.
Wojciech zwraca konie w aleję lipową, zręcznie objeżdża gazon obłożony białymi kamieniami i zatrzymuje konie przed gankiem. Powitaniom niema końca, wreszcie gość wprowadzony zostaje do pokoju... Józia szczebiocze wesoło; ojciec jej o nowiny polityczne pyta, matka ciekawa co się w Warszawie dzieje.
Blady świt przerywa miłą gawędkę...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O ósmej rano Józia przynosi ogromny bukiet, składa on się z rezedy, lewkonij, róż, ma kształt piramidy i pachnie prześlicznie.
— To dla wujaszka — mówi. — Ach jak to dobrze, że wujaszek przyjechał, jak to dobrze.
— Spełniłem twoje życzenie — odpowiada wujaszek — żądałaś abym przyjechał koniecznie, więc jestem, obiecałaś ciszę, radbym jej zakosztować... miałaś mi dać poznać jakiegoś pana, bardzo miłego człowieka...
— Ech wujaszku... on nie jest taki miły... przeciwnie...
— A to dlaczego? Tak szybko zmieniasz zdanie...
— Miał wczoraj przyjechać i nie przyjechał, przysłał tylko bilecik z zawiadomieniem, że jakaś ważna sprawa zatrzymuje go w domu. Znam ja się na tych ważnych sprawach, ale zresztą cóż mnie to obchodzi?
— Nie obchodzi cię?
— Nic a nic; a jeżeli on sobie co myśli, to się myli bardzo. Wyprowadzę go z błędu przy pierwszej sposobności...
— A na ryby wybierzemy się we troje; bo ja haczyki przywiozłem?
— Jeżeli wujaszkowi moje towarzystwo nie wystarczy, to zaprosimy... kogóżby? Nie wiem jeszcze, ale może pana Lucyana...
— Któż jest pan Lucyan?
— Jest to dziadek Zosi z Zagórowa, bawi u nich chwilowo. Były nauczyciel, bardzo przyjemny staruszek... może ksiądz wikary przyjedzie.
— A ten miły pan, o którym pisałaś?
— Jak mu się podoba. Może przyjeżdżać, może nie przyjeżdżać... wolałabym nawet, żeby sobie oszczędził fatygi.
— Zawzięta jesteś...
— Broń Boże, nie znoszę tylko niesłowności i nie lubię oczekiwać...
— Nie tracę nadziei że się pogodzicie.
— Nic mi na tem nie zależy...
— Przypuśćmy... powiedz-no szczerze, czy ty go bardzo kochasz?
— Ja? skąd takie pytanie. Czy wujaszek co wie?
— Oczywiście, że wiem.
— Jakim sposobem?
— Z twego listu...
— Przecież ja ani słowa nie wspomniałam.
— Przeciwnie wspomniałaś aż trzy razy, a zresztą powiedzieli mi twoi rodzice. No, nie rób takiej miny, nie do twarzy ci z nią...
— Ale bo...
— Przyjedzie dziś na pewno.
— Nie pokażę się...
— Zrobisz jak zechcesz, a teraz spełnij obietnicę... Miałem mieć ciszę...
— Przed śniadaniem?!
— Czyż ona bywa tylko po śniadaniu?...
— Bywa zawsze, lecz mama czeka; właśnie przysłała mnie, abym poprosiła wujaszka na dół. No, proszę, pomogę zejść ze schodów.
Skończyło się śniadanie. Ojciec poszedł w pole, matka do swoich zatrudnień, Józia zaś zaprowadziła wujaszka do altanki.
— Oto — rzekła — jest, to ciche schronienie, jest stół, fotel, papier, atrament, pióra, wszystko przygotowałam. Dzikie wino nie dopuszcza słońca i daje upragniony chłód, a teraz niech wujaszek siada i pisze ile tylko chce i o czem chce.
— Dobrze kochanie, napiszę...
— Co?
— „Historyę pary zagniewanej.”
— O nie, nie.
— A więc obrazek pod tytułem: „Pogodzeni.”
— To jeszcze niewiadomo. Nie trzeba łowić ryb przed niewodem.
— A więc, ale to już stanowczo: „O Józi kapryśnicy ksiąg siedmioro, z prologiem i epilogiem”.
— Po co straszyć, kiedy wujaszek tego nie zrobi...
— Takaś pewna?
— Jak najpewniejsza, do widzenia wujaszku, uciekam, nie przeszkadzam. Obiad za trzy godziny, przyjdę po wujaszka. Czy przez trzy godziny można dużo napisać?.
— Jak czasem.
— W takiej ciszy, to chyba bardzo dużo. Do widzenia, do widzenia.
Altanka rzeczywiście była bardzo przyjemna. Gęste festony dzikiego wina dawały cień i chłód, wietrzyk trącał je zlekka — głos żaden nie dochodził i zdawało się, że panuje w niej bezwzględna cisza, w której można skupić myśli, zagłębić się w nie i snuć z nich przędzę słowa spokojnie, bez przeszkody.
Cisza! rozkoszny wyraz; cisza — marzenie piszących — jest nareszcie.
Wujaszek uszczęśliwiony zapalił cygaro i pochylił się nad papierem. Żeby to mieć taką altankę w mieście.
Napisał kilka zdań. Wtem nagle zdało mu się, że u samego wejścia do altanki, gałązka drzewa poruszyła się i że ktoś go woła. Podniósł głowę i patrzy. Drobny szary ptaszek usiadł na gałązce, buja się na niej, przekrzywia główkę, przygląda się jednem czarnem oczkiem i świergocze, jak gdyby chciał zapytać: — Co ty tam robisz człowieku, dlaczego pochylasz głowę nad stołem, czego szukasz, co cię zajmuje? Dlaczego ukrywasz się w cieniu, wówczas kiedy słońce świeci, kiedy „cały świat” śpiewa, goni się, weseli, znosi pożywienie do gniazd dla maleńkich piskląt?.
Masz racyę, ptaszyno, twój „cały świat” śpiewa i weseli się... buja w jasnem przestworzu, kąpie się w słonecznych promieniach... masz słuszność, mały ptaszku.
To znowuż żółta wilga usiadła na wiśni, dziobie soczyste owoce, pewna, że jej to ujdzie bezkarnie, świszcze, wabi swego towarzysza, żeby przyleciał na ucztę co prędzej. Kukułka usiadła na wysokiej topoli, przekomarza się z drugą, woła „ku ku”, a potem odzywa się krótkim urywanym śmiechem... szydzi zapewne z małych ptasząt, które muszą wychowywać i karmić jej podrzutka.
Nie, nie można powiedzieć, żeby w tym cichym ogrodzie była cisza.
Na rozłożony papier, z góry, ze zwojów dzikiego wina, spada gruba, tłusta liszka, długa, żółtawa, kosmata, wije się i ciągnie swoje ciężkie niekształtne cielsko, nie wiedząc jak ocalić zagrożone swoje istnienie. A tak dobrze zaczęło się jej życie, tak świetnie przeszedł pierwszy okres... obżarstwa; spasła się na soczystych liściach i już była gotowa wejść w drugą fazę... próżniactwa, aby znów po niejakim czasie, już jako motyl, rozpocząć okres rozkoszny; tymczasem wiatr wstrząsnął gałęzią i oto tłuścioch spada na stół, a stamtąd strącony na ziemię, padnie pastwą żarłocznego jakiego ptaszka.
Iluż to ludzi...
— I na co ta refleksya — myśli wujaszek, pocierając czoło i znów bierze pióro do ręki, lecz nieproszeni goście wciąż się schodzą. Małe muszki krążą koło głowy, ciekawe zbadać co się tu dzieje, coraz przed samem wejściem do altanki mignie się niestrudzona jaskółka, w zawrotnym locie, szybkim jak błyskawica, jak myśl, prawie że muska ziemię aksamitnem skrzydłem i znika i za chwilę znów cichutko płynie w powietrzu i znów nagłym zwrotem rzuca się na bok jak kula. Oto znów do altanki wpada barwny motyl, usiadł na krawędzi stołu, skrzydełkami rusza, odpoczywa. Dość się natańczył koło róż i zapewne odetchnienia teraz pragnie, ten najniestalszy z niestałych, ten donżuanik pól, łąk i ogrodów.
Motyl odpoczął i poleciał dalej, a z ziemi po nogach stołu, po ubraniu piszącego, dostają się na papier żuki różne. Przychodzi czarny tracz wąsaty i szuka coby mógł pociąć, ładna biedronka, Bożą krówką nazwana, o czerwonych plamach na skrzydłach, nie lęka się człowieka. Maszeruje po nim jak po ziemi, nie obawiając się, żeby jej jaką krzywdę wyrządził. Może wie o przywilejach swoich, może je przeczuwa.
Coś upadło przed samem wejściem do altanki. To gruby, niezdarny chrabąszcz, nie dość silnie uczepił się liścia, śpioch jeden, i wiatr go strącił na ziemię. Upadł na grzbiet, grzebie nóżkami, stula i rozkłada wachlarzowate wąsy, chce koniecznie stanąć na nogach, podnieść twarde pokrywy skrzydeł i z brzękiem pofrunąć na drzewo, ale mu to idzie niezgrabnie — traci czas, a w walce o byt czas jest niezmiernie drogi. Zanim ospały chrabąszcz zdążył się przewrócić i frunąć, już z świergotaniem zajadłem spadają na niego trzy wróble, istne zbiry. Tłuką go twardymi krótkimi dziobami, rwą na sztuki, walczą o każdy kawałek. Nie upłynęło dwóch minut, już z ospałego chrabąszcza niema ani śladu, a jego mordercy, nasyceni chwilowo, weseli, siedzą na gałęzi i ocierają dzioby o jej chropowatą korę.
Istny dramat...
Józia zostawiła na stole kilka róż świeżo zerwanych... i oto do altanki wpadają trzy pszczoły. Już usiadły na nich, już zbierają skrzętnie drobniutki, okiem niedostrzeżony pyłek, już ładują go na siebie i obciążone łupem zabierają się do odlotu; gdy oto śmiertelna ich nieprzyjaciółka wysmukła osa wpada i zaczyna się bój w powietrzu, bój niebezpieczny dla człowieka. To też wujaszek zrywa się z krzesła, macha chustką, okulary spadają mu z nosa...
Komiczny jest człowiek w walce z takim drobiazgiem, jak mała pszczółka, lub osa ale walczyć musi, jeżeli chce nos od bólu i spuchnięcia ocalić.
Uf! zwyciężył nareszcie, plac boju przy nim pozostał. Może teraz obetrzeć spocone czoło — i pisać dalej... o czem? Ano, choćby o wielkiej sile i potędze człowieka, który przywłaszczył sobie tytuł króla stworzenia. Pod stołem coś brzęczy. To wielki, gruby szerszeń, kosmaty, jaśniejący złotemi pręgami na tle czarnem, groźny... no, przecież pofrunął sobie!
W tej cichej altance niema ciszy. Brzęk w dole, brzęk w górze, pierwszy jakby zwycięzki, tryumfujący, brzęk szerszenia, drugi smutny, pełen rozpaczliwej trwogi. To mucha uwikłała się w uczepioną do gałązki wina sieć pajęczą. Szarpie się, chce zerwać więzy, ale nadaremnie. Im większe wysiłki, tem bardziej zacieśniają się koło niej cieniuchne nitki, oplątują jej nogi, skrzydła, uniemożliwiają wszystkie ruchy. A pająk cierpliwy jest, siedzi z daleka, oczekuje. Ma czas i pewność, że zdobycz nie wymknie się z pęt, nie ucieknie. On czeka, nie ma zwinności jaskółki, ani zuchowatego temperamentu wróbla, ale posiada natomiast spokojność i wyrachowanie.
Nie, w tej altance stanowczo niema ciszy; przeciwnie jest w niej wrzawa, zgiełk, silny jarmark. Oto sześć srok plotkarek przyleciało z lasu, usiadły na drzewie i opowiadają sobie o najnowszym skandalu. Skrzeczą nieznośnie, jedna drugą chce przekrzyczeć, zagłuszyć.
— Wujaszku, dużo też wujaszek napisał? — zapytuje Józia, zaglądając do altanki.
— Dwa wiersze, które zaraz przekreślę.
— To będzie tak jakby nic?
— Prawie że tak, moje dziecko.
— Dlaczego? przecież tu taka cisza...
— Cisza!
— Alboż nie?... Ach mój Boże, pewnie ogrodniczek śpiewał, a zakazałam mu, żeby się nie ważył. Już ja mu sprawię!
— Nic mu nie sprawiaj, bo nie śpiewał wcale, posłuszny był twoim rozkazom. Dawno ten pan przyjechał?.
— To wujaszek już wie?
— Wiem, i to wiem, żeście się pogodzili... wybaczyłaś mu wspaniałomyślnie.
— Mój Boże, cóż miałam robić. Taki był smutny, tak prosił, więc podałam mu rękę. My zawsze jesteśmy lepsze. Ale mój wujaszku, kto wujaszkowi o tem powiedział?
— Twoje oczy, twój uśmiech, rumieńce jakie masz na twarzy.
— To okropna rzecz!
— Co?
— A te nieznośne rumieńce! te, jak je mój ojczulek nazywa „raki.” Nieraz i mama myśli, że ja co myślę, a ja wcale nie myślę, tylko gorąco mi jest, więc... Doprawdy zazdroszczę wszystkim bladym dziewczynom, które nie mają w sobie ani jednej kropli krwi.
— Takich niema wcale, a bladym nie zazdrość, ciesz się że masz zdrowie i niech ci ono na długie lata wystarczy. Ale jakże z tym panem Stefanem? Opowiedzno mi szczerze. Kochasz go bardzo?
— Albo ja wiem...
— To nie odpowiedź. Powiedz raczej od razu, że go nie kochasz, że jest ci niemiły, nieznośny, że ulegasz tylko woli rodziców, przyznaj się szczerze, a wujaszek się w tę sprawę wda, ocali cię od nieszczęścia i będziesz wolna...
— Co wujaszek mówi?
— Skoro go nie kochasz.
— Ależ...
— Żebyś kochała, tobyś chyba wiedziała o tem, a ponieważ nie wiesz, więc oczywiście go nie kochasz.
— Wprost przeciwnie i ponieważ mówię, że nie wiem więc... kocham, tylko widzi wujaszek, że nie wypada o tem głośno mówić.
— Tak... któż cię tego nauczył?
— Ja sama.
— A jemu powiedziałaś, że kochasz?
— O nie! jeszcze czego, niech się domyśla... Gdybym mu wyznała, że tak jest, to on myślałby, że bardzo, a ja wcale nie bardzo, tylko trochę, tak sobie... Niech wujaszek rzuci to szkaradne pisanie i pójdzie do mieszkania. Wypada go poznać... wujaszek zobaczy, czy mam dobry gust, czy nie. Jeżeli nie, to wujaszek niech nic nie mówi, a jeżeli dobry, to proszę kiwnąć głową.
— A jeżeli bardzo dobry?
— To dwa razy.
— Zgoda.
Podczas obiadu, wujaszek bardzo często kiwał głową, a za każdym razem Józia rumieniła się, jak dojrzewająca wisienka... Szczęśliwe dziecko...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zdaje się, że tam na drugiej stronie stawu, w cieniu drzew powinna być cisza... przecież to tylko woda, a nad nią niebo jasne, czyste, oblane blaskami słońca...
Tak twierdzi Józia i namawia wujaszka, aby wszedł w czółno i wprost przez całą szerokość stawu popłynął tam, gdzie woda jak gdyby klinem w ląd się wrzyna, tworzy małą zatokę i nabiera ciemnej, prawie czarnej barwy, od cienia wielkich olch, które się nad brzegiem rozsiadły. Tam jest bardzo spokojnie, tam nie dochodzi żaden głos ludzki, chyba wieczorem, ale to tylko na jesieni oddalone echo ligawki.
Dlaczegóż nie zobaczyć.
Cicho sunie się łódź po fali tak gładkiej, jak zwierciadło, równej nie zmąconej... ale naraz ta gładka powierzchnia drgnęła, zmarszczyła się... i zaczęły się na niej robić owe koła, coraz szersze, szersze — to ryba rzuciła się, mignęła srebrną łuską i zapadła w głębię napowrót. Wśród trzcin przybrzeżnych zaczynają się odzywać głosy dzikich kaczek, kurek wodnych, nur ukazał się na powierzchni wody i zniknął, ujrzawszy łódkę, łyska trwożna zapadła w tatarak, a w górze ważą się rybitwy, migocą w słońcu białemi skrzydłami, coraz to która spada na wodę jak kula, chwyta nieostrożną rybkę, co zbyt ciekawie wychylała z wody pyszczek ku słońcu — i znika... Jastrząb goni uciekającego gołębia, czapla z cierpliwością przedziwną wyczekuje na zdobycz przy brzegu... wśród drzew turkawki się wabią, ostrożny grzywacz grucha w oddaleniu.
Niema i tutaj ciszy, a w owej zatoczce, pod olchami jeszcze żwawszem tętnem kipi życie, bo na mniejszej przestrzeni skupione, w ciaśniejsze ramki ujęte; ptaszki odbywają narady w nadbrzeżnych krzakach i trzcinie, pająk wodny, jak sztukmistrz na powierzchni wody chodzi, jętki uwijają się w powietrzu, prześliczna łątka panna o aksamitnych skrzydłach, chwieje się na tataraku, roje komarów, muszek i różnych owadów, z tych co ledwie przez kilka godzin żyją, unoszą się nad wodą... Rybki na nie polują, obrzydliwy szczur wodny za rybkami znów goni, a po dnie piaszczystem, przez czystą wodę widać raki, jak nie śpiesząc, łażą, szukają szczątków.
— Nie, kochana Józiu, i w tej zachwalanej zatoczce, i na zwierciadlanej szybie stawu, i ponad stawem, w czystem, słonecznymi blaskami ogrzanem i oświetlonem powietrzu, także niema jej.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— To już ja wiem.
— I cóż wiesz kochane dziecko?
— Wujaszek jest nocny Marek. Słyszałam ja o takich panach, którzy obalają odwieczny porządek, robiąc z dnia noc, a z nocy dzień, którzy na utrapienie żon oszczędnych psują bezpotrzebnie massę nafty, świec, lub gazu, jak gdyby nie można korzystać z jasności słonecznej... prawda wujaszku, wujaszek należy do takich.
— Jak czasem, jak wypadnie.
— Niechże będzie i tak; obiecałam ciszę, będzie cisza. Jak on odjedzie, jak wszyscy pójdą spać, kiedy wydzwoni północ, ja wezmę dużą lampę, zaniosę do altanki i niech wujaszek używa ciszy, jeżeli się strachów nie boi. Nie boi się wujaszek?
— Co znowuż.
— Więc dobrze, zgoda?
— I owszem.
— Ale dopiero jak on odjedzie, potem niech wujaszek pisze choćby do świtu...
— Dobrze.
Miło jest patrzeć na obraz rodzinnego szczęścia. Dwoje ludzi, już blizkich zachodu, o posiwiałych skroniach, z czułością i dumą zarazem spogląda na swoją jedynaczkę, która niedługo już, niby ptaszę z gniazda z pod rodzicielskich skrzydeł wyleci i własne sobie gniazdko uwije. Może przykro będzie, z początku zwłaszcza, pogodzić się z tą myślą, ale przecież Józia będzie szczęśliwa, dostaje dobrego towarzysza. Z jednej i tej samej sfery pochodzą, jednakową bardzo małą skalę wymagań mają, nie żywią w sercach niemożliwych do urzeczywistnienia pożądań — kochają się — więc są blizcy szczęścia. To też ci starsi, u zachodu życia będący, z otuchą spoglądają na młodych, którym słońce życia wschodzić dopiero zaczyna, a wszyscy czworo stanowią wdzięczny temat do rodzajowego obrazka, trzymanego w łagodnych ciepłych tonach.
Północ uderza, młody człowiek zabiera się do odjazdu. Józia posmutniała.
Pojechał.
— Nie martw się, dziecko, powróci jutro, będzie po jutrze, i na trzeci dzień, i za tydzień, a po kwartale odjedziecie oboje razem do siebie.
— Ja wiem.
— A więc czemuż się smucisz?
— Bo widzi wujaszek, miałam mu coś powiedzieć ważnego, nadzwyczaj ważnego i zapomniałam na śmierć...
— To przypomnisz sobie i powiesz mu jutro.
— Tak to się wujaszkowi zdaje... ale chodźmy, odprowadzę wujaszka do altanki.
— Po co się masz trudzić, moje dziecko, pójdę sam.
— A nie, odprowadzę, życzyć będę dobrej nocy i pomyślnej pracy.
— Dziękuję serdecznie.
Była bardzo cicha noc letnia, taka spokojna, że ani jeden listek nie drgał na gałęzi... Na niebie jaśniał księżyc i mrugały jasne gwiazdki... Józia szła, niosąc wielką lampę w ręku, światło padało wprost na jej twarzyczkę, która też na tle nocy rysowała się, jak kamea.
— Oczywiście wujaszku, jutro rano nie kazać budzić.
— Dlaczego?
— Nocne Marki długo lubią sypiać.
— A czyż ty nie jesteś nocnym Markiem, mała?
— Ja?
— Naturalnie.
— Ciekawam dlaczego?
— Teraz północ, zanim się położysz będzie pierwsza...
— O nie wujaszku, będzie blizko druga...
— A cóż ty będziesz robiła tak długo?
— To sekret, ale wujaszkowi powiem, mam bardzo ważne zatrudnienie...
— Na przykład? Cóż takiego?
— Zawijam loki...
— Moje dziecko, pobiłaś mnie tym argumentem zupełnie. Ja, gdybym chciał zawinąć sobie loki, musiałbym pracować ze siedem lat...
— Aż siedem?
— Naturalnie, jeżeli ktoś jest łysy...
— Ach po cóż się do tego przyznawać.
— No jesteśmy w altance, dobranoc Józiu, śpij spokojnie, a gdy on ci się przyśni, to nie kłóć się z nim, dobry to chłopiec i mnie się bardzo podobał.
— Dziękuję wujaszkowi.
— Za co?
— Za nic, tak sobie tylko, dobranoc.
Rzuciła to „dobranoc,” postawiła lampę na stole i zniknęła w ogrodzie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Papier leży na tem samem miejscu, na którem był zostawiony, stoi kałamarz, leżą pióra rozrzucone w nieładzie... ale był tu jakiś pomocnik, pokreślił bowiem papier zielonymi znakami, pewnie jaka liszka, wydzielająca z siebie lepki płyn. Jest noc zdaje się zupełnie cicha i spokojna.
Nie bardzo... spokojna, na sąsiedniej łące odzywają się derkacze, słychać jakieś świstania, huczenie, a z okolicznych bagien dolatuje z początku miarowy, powolny, a potem wrzaskliwy, w przyśpieszonem tempie idący chór żab... Ten wzmaga się, rośnie, potęguje, zamienia się we wrzask.
Na kościelnej wieży płacze puszczyk, w powietrzu cichym lotem krążą nietoperze, sowa, ptak mądrości, ugania się za myszami, zające biegają po polach, lisy myszkują, drobni rozbójnicy nocni: kuny, tchórze, łasice wychodzą na żer. Tylko taktyka tych zbójców nocnych nie tak szlachetna, jeżeli się można wyrazić w ten sposób jak dziennych. Ci uderzają wprost, jawnie, przy pełnem świetle, śmiało — nocni to skrytobójcy, działający podstępem, pod osłoną ciemności... Ptak nocny ma lot cichy, zwierz nocny skrada się zdradziecko, strzegąc się najmniejszego szelestu.
Biały Filuś, śliczny kotek, pieszczoszek, ulubieniec panienek, wypieszczony na przysmaczkach, wymyka się nocą do ogrodu i tam zbójeckim swym instynktom folgę daje, polując na ptaszęta, czając się zdradziecko po krzakach, wśród gałęzi.
A tam w oddaleniu nad małą rzeczułką młyn turkocze, koła wozów po twardej drodze dudnią, psy stróże wiosek szczekają, kogut drze się, jak opętany, za nim drugi, trzeci, dziesiąty podają sobie hasła, jak czatujący na wałach żołnierze, chcą przekonać wszystkich, że pilnują czasu i porządku, dają znak złym duchom, aby swych psot dyabelskich przestali, że budzą ludzi, aby wcześnie wstali do pracy.
A w tej altance, przy jasno płonącej lampie, cóż się dzieje! Istny jarmark, muszki, komary, drobne ćmy, wszelkie motyle nocne, wszystkie te owady, skazane na pastwę nietoperzy i życie w ciemnościach, ujrzawszy światło biegną do niego, biegną do płomienia, uderzają się o gorące szkło, opalają sobie wąsy i skrzydła i okaleczone, zbolałe, ostatkiem sił zrywają się znowuż po to, aby wpaść w płomień i od jego ognistego pocałunku życie zakończyć.
„Ucz się od komara miłości, co zakochany we świetle płomienia, w nim przepada i ginie...” mówi perski poeta Saadi. Jaka miłość ciągnie do ognia te owady, jaka siła zmusza ich do samobójstwa, do wydania się na auto da fe? Któż odgadnie, dość że tłumnie, gromadami rzucają się na to całopalenie, setkami padają na papier, trupy ich coraz grubszą warstwą kładą się na stole. Dość tej hekatomby — trzeba zabrać światło.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Prawda wujaszku, że była cisza?
— Nieprawda, kochana Józiu, nie było jej wcale.
— Nawet w nocy?!
— Tak, moja mała, nawet w nocy.
— I cóż wujaszek zrobił?
— Zabrałem lampę z altanki, uciekłem do pokoju i położyłem się spać.
— Nic nie napisawszy.
— A tak...
— Ach, mój Boże, jak mi to przykro. To wszystko przeze mnie, wszystko... ja obiecałam wujaszkowi ciszę i cóż teraz będzie? Jeżeli robota pilna, terminowa...
— Powrócę do Warszawy i skończę.
— W tem piekle?!
— Naturalnie.
Pokręciła jasną główką i rzekła:
— Ja już tego zrozumieć nie mogę, więc tam jest owa pożądana cisza, a u nas jej niema?
— Jej niema nigdzie, moje dziecko... Nie szukaj jej nawet w piwnicach i podziemiach, bo i tam jest życie, a więc też i ruch nieustanny. I tam walczą o byt, mordują się szczury, robaki, gady różne i tam jedno na drugie czyha i tam są smutki, wesela, radości, tryumfy i rozpacz, i tam padają trupy i powstają nowe jestestwa...
— Ach niech wujaszek nie mówi o szczurach i gadach, to szkaradne.
— Wolisz ptaszki, motyle i kwiaty?
— Stokrotnie.
— Wiedz-że i o tem, moje dziecko, że niema nigdzie ciszy i spokoju, bo życie to ciągły gwar, ruch i walka, czy to w świecie pięknych ptasząt, czy brzydkich gadów, czy wreszcie w ludzkim świecie... wszystko jedno.
— A mnie się zdaje... Nie wiem tylko, czy mi to mówić wypada?...
— No cóż? mów.
— Otóż wujaszku mnie się zdaje, że cisza bywa czasem.
— W jakim wypadku?
— Oto wczoraj rozmawiałam z moim narzeczonym, mówiliśmy dość długo, a potem on umilkł, ja umilkłam, on wziął mnie za rękę i siedzieliśmy tak przez jakiś czas w milczeniu. Jak to długo było nie pamiętam. Może pięć minut... może godzinę i zdawało mi się wtedy...
— Cóż?
— Nie wiem jak to powiedzieć... Zdawało mi się, że niema wcale ani świata, ani ludzi, że niebo, ziemia, słońce, wszystko się gdzieś podziało, zniknęło, że niema nic, tylko nas dwoje i cisza, taka wielka, bezwzględna cisza...
— Cisza przed burzą!
— A wujaszku, to niegodziwie! Ja byłam szczera, a wujaszek to w żarty obraca. Wujaszek wyśmiewa się ze mnie, a ja... ja jestem blizka płaczu, są uczucia, z których szydzić nie wolno.
— Ja też nie szydziłem.
— A burza?
— To tak tylko, nie gniewaj się... a co do owej ciszy ja w nią wierzę, ona jest taka wewnętrzna cisza.. ona bywa. Jeżeli się oddasz jakiemu uczuciu, lub idei, jeżeli podejmiesz jaką pracę, czyn, w który włożysz cały zasób swoich sił, całą swoją duszę, wtenczas wytwarzasz w sobie ciszę wewnętrzną, stajesz się głuchą i ślepą na wszystko co cię otacza, widzisz jedynie swoją dróżkę i kroczysz prosto przed siebie. Ale zewnętrznej ciszy, moje dziecko, niema i łudzi się ten, kto sobie wyobraża, że ją w jakiem wiejskiem ustroniu znajdzie.
— O! więc wujaszek nigdy już do nas nie przyjedzie?
— Owszem przyjadę.
— A cisza?
— Z sobą ją przywieźć muszę.
— W walizce?
— Nie, w duszy. Tam ona może istnieć choć chwilowo, chociaż wiedz, że są dusze tak nieszczęśliwe, że nigdy ciszy i spokoju zaznać nie mogą.
— Biedne dusze, jakże mi ich żal.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— A więc wujaszku, stanowczo piętnastego października, na świętą Jadwigę.
— Stanowczo.
— Proszę podkreślić ten dzień w kalendarzu czerwonym ołówkiem.
— Dobrze.
— Piętnastego i na cały tydzień, to znaczy do dwudziestego trzeciego.
— Aż tak długo?
— No widzi wujaszek, to się zdarza tylko raz w życiu, więc zabawa będzie porządna. Tu ze dwa dni, a potem u nas.
— Moja kochana, jakże ty zrozumiesz to „u nas” — tu, czy tam.
— Do piętnastego tu, od piętnastego tam, inaczej nie można.
— Zapewne.
— Ale wujaszek przyjeżdża bezwzględnie. Nie chcę słuchać o tem, że nie ma czasu, że jest robota. Wszelkie papiery idą w kąt, atrament może sobie wysychać, pióra rdzewieć. Zgoda?
— Dobrze.
— To mi nie wystarcza.
— A czegóż jeszcze żądasz?
— Słowa.
— Masz więc słowo.
— Dziękuję serdecznie, pokój dla wujaszka ten sam co zawsze.
— A cisza?
— Eh, wujaszek to znowuż za dużo wymaga. Jakże może być razem... wesele i cisza?!...






KROKODYL.



Spotkaliśmy się niespodziewanie po trzydziestu latach rozłąki. Od szkolnej ławy drogi nasze rozbiegły się; jego gdzieindziej, mnie gdzieindziej los rzucił; na korespondencyę czasu nie było, nie wiedzieliśmy wcale jeden o drugim, — aż nagle taka niespodzianka!
Było to na wsi, w końcu września, w domu staroświeckim, kryjącym się w zieleni obszernego parku.
Jesień wycisnęła już na roślinności piętno swoje, liście, świeże jeszcze niedawno i młode teraz mieniły się licznemi barwami, od miedzianej do blado-żółtej; coraz to który odrywał się od macierzystej gałązki, drżał w powietrzu i powoli opuszczał się na ziemię, na trawę, mchy, paprocie pod stopy drzew potężnych.
Kwiaty letnie skończyły już swoje krótkotrwałe istnienie, powiędły i poschły, zwarzone podczas chłodnych nocy. Trawniki i aleje coraz suciej zaścielały się spadłymi liśćmi, natura powoli i stopniowo rozbierała się do snu zimowego.
Wyszliśmy obadwaj do parku, aby porozmawiać swobodnie, przenieść się myślą w te dawno minione, a szczęśliwe chwile dzieciństwa, które długotrwałe, a prawie zawsze miłe dają wspomnienia.
Mały światek szkolny stanął nam żywo w pamięci i zdawało nam się, że mamy przed oczyma duże izby klasowe, ławki atramentem poplamione, scyzorykami porżnięte, długie kurytarze, dziedziniec i cały ten gmach, w którym lata nauki upływały i całe to społeczeństwo malców, do grona których należeliśmy niegdyś, jego wesela i troski, tryumfy i niepowodzenia, prace i zabawy.
Snuliśmy te wspomnienia, chodząc po obszernym parku, jesienne słońce zalewało ziemię blaskami, złociło wody sadzawki, kładło jasne promienie na drzewach, przeglądało się w szybach starego domostwa. W powietrzu snuła się biała przędza pajęcza, leciutka, delikatna jak jedwab; łagodny wietrzyk unosił i zarzucał na drzewa, na nas...
Usiedliśmy na ławce, w domu rozległy się dźwięki fortepianu.
Towarzysz mój drgnął.
— Zimno ci? — zapytałem.
— Przecież słońce świeci i jest najmniej ośmnaście stopni ciepła.
— A zdawało mi się, że masz dreszcze...
— W istocie... trochę, ale to nic...
— Chory jesteś?
— Skąd znowuż?
— Więc?...
— Albo ja wiem, nerwy czy co, może wspomnienia...
— Mnie one tu rozgrzały.
— Tak... ale widzisz... może śmiać się będziesz ze mnie, to... fortepian.
— Fortepian?!
— A tak... Zresztą nie wiem, może nerwy... Teraz wszystko spędzają na nerwy... Są ludzie bojący się przestrzeni, są tacy, którzy się nizkich sklepień lękają — ja fortepianu się boję. Głupstwo to jest ostatecznie; siłą woli mogę nad wrażeniem zapanować. Słysząc piękną grę, niekiedy zapominam o mojem, nie wiem jak nazwać — uprzedzeniu, czy przesądzie, ale w pierwszej chwili wstrząsam się zawsze bezwiednie, odruchowo.
— Dlaczego?
— Dawne to dzieje; byłem jeszcze dzieckiem, mającem siedem lat wieku. Rodzice moi nie żyli już wówczas, przygarnęła mnie do siebie wujenka, wdowa bezdzietna, posiadająca ładny dworek z ogrodem w małem miasteczku. Poczciwa kobieta, nie dość, że miałem z jej łaski dach nad głową, że nie żałowała mi jedzenia, ale chciała dać mi ogładę, a tej bez fortepianu i francuzczyzny nie rozumiano wówczas. Uczyłem się więc słówek i rozmówek, a około południa siadałem przy starym klawikordzie i wujenka uczyła mnie poznawać nuty.
Ogromnie zaciekawił mnie ten instrument, po całych dniach rozmyślałem nad tem, jakim sposobem możnaby zbadać jego wnętrze i dowiedzieć się, co w niem jest, dlaczego przyciśnięcie klawisza wywołuje dźwięki.
Zwróciłem się z zapytaniem do wujenki. Niestety, była w złym humorze i rzekła, że moja ciekawość nie ma sensu, że życie ludzkie jest długie i że zapewne znajdę kiedyś sposobność dowiedzenia się co w sobie mieści fortepian. Przy tej sposobności dodała, w formie ostrzeżenia, żebym się nie ważył podnosić deki, ponieważ ta jest ciężka i może przytłuc mi palce. Ma się rozumieć, czekałem tylko okazyi i gdy wujenka wyszła do miasta, podniosłem ową dekę, aby zobaczyć tajemnicze wnętrze... Uczyniłem to dość zręcznie, bez wypadku z palcami i stałem się panem wielkiej tajemnicy: że w fortepianie znajdują się... struny.
Odkrycie to napełniło mnie dumą: postanowiłem, że ile razy zdarzy się sposobność, studyować będę wnętrze fortepianu w dalszym ciągu. Przyszło mi też na myśl, aby urządzić w tem wnętrzu skład różnych przedmiotów zakazanych, którymi nie pozwalano mi się bawić, dlatego, że walają ręce, lub też, jak na przykład, połamany scyzoryk, mogą być przyczyną nieszczęśliwego wypadku.
Wujenka bardzo szlachetnie pojmowała zadanie opiekunki i nieraz do mnie mówiła: — „Żebyś ty był moim synem, to niechbyś sobie głowę nawet urwał, ale żeś sierota, strzedz cię muszę jak oka w głowie”.
Lekcye muzyki odbywały się codzień, uczyłem się nut, wybębniałem gamy i małe wprawki, ale na nieszczęście, jakiś duch niepoczciwy podszeptywał mi ciągle dzikie myśli. Wyobrażałem sobie na przykład, że nuty wogóle nie mają sensu i że byłoby daleko właściwszem, aby zamiast nich kłaść na pulpicie książkę i grać... bajki. Tak mi się zdawało. Kropki i linie nut nie miały w oczach moich żadnego znaczenia, gdy tymczasem książka mówiła wyrazami jak człowiek; rozumiałem ją. Pewnego dnia ośmieliłem się wypowiedzieć wujence moje zdanie i zapytać wprost, czyby nie można, zamiast nut używać — bajek. Spojrzała na mnie zdziwiona, szepnęła parę słów do służącej i w pół godziny później przyszedł lekarz staruszek, wysoki, suchy, zawiędły, którego bałem się jak ognia, nie wiem dlaczego. Dowiedziałem się, że mam trochę gorączki, kazano mi położyć się do łóżka i wypić dwie szklanki kwiatu lipowego z miodem. Lekarstwo poskutkowało i nie nudziłem już ciotki pytaniami, w obawie, aby mi znowuż nie zaordynowano jakich ziółek lub mikstury. Z pokorą i poddaniem się woli wujenki siadywałem po parę godzin przy klawiaturze, grając gamy, powtarzając każdą sto, dwieście razy, do trzystu nawet, stosownie do polecenia. Przykrzyło mi się to strasznie, a kwestya stosunku książki z fortepianem nie przestawała mnie męczyć. Byłem dzieciak wątły, chorowity i uparty, nie miałem towarzyszów; częstokroć, usiadłszy w kącie, myślałem o różnych rzeczach godzinami całemi, aż do zawrotu głowy... Wujenka chwaliła mnie wówczas, mówiąc, że jestem grzeczny i nie dokazuję, a stary doktor twierdził, że wyrosnę na człowieka poważnego, o temperamencie flegmatycznym, o ile nie staną temu na przeszkodzie złe humory...
Pewnego dnia po południu, wujenka wyszła, służąca pracowała w ogrodzie, byłem samotny w mieszkaniu. Z nudów wziąłem do ręki książkę i natrafiłem na wierszowany opis burzy w lesie. W jednej chwili książka znalazła się na pulpicie, a ja przy fortepianie. Nareszcie, pomyślałem sobie, teraz się dowiem i przekonam jak jest. Niepodobna, żeby instrument, mogący wydawać tyle różnorodnych dźwięków, nie przydał się do przedstawienia — burzy. A ja widziałem prawdziwą burzę i w prawdziwym lesie, gdy mnie po śmierci rodziców odwożono do wujenki, widziałem i zapamiętałem doskonale wszystkie jej momenta. Zacząłem naprzód wiersze czytać, następnie je śpiewać, a jednocześnie starałem się, uderzając w klawisze, naśladować szum wiatru, plusk deszczu i oddalony odgłos grzmotów. Niezmiernie mi się to podobało, byłem najmocniej przekonany, że robię prawdziwą burzę. Szum się wzmaga, deszcz już nie pluska, nie pada kropelkami, ale niby gradem kamyków łomocze po twardych liściach dębowych, grzmi coraz silniej, uderza piorun, dąb strzaskany wali się z łoskotem, przygniata i łamie drzewa sąsiednie, pioruny wciąż biją; jeden, drugi, dziesiąty... ale jak biją! Z całej siły oparłem nogi na pedałach, z całej siły uderzałem pięściami w klawisze, wtem nagle... zdawało mi się, że we mnie samego piorun ugodził.
We drzwiach stała wujenka, w kapeluszu na głowie i z parasolką w ręku. Przez chwilę była jak skamieniała, słowa przemówić nie mogła, na raz przyskoczyła do mnie i zaczęła targać za czuprynę i za uszy: — Masz, masz, masz! a teraz klęcz w kącie i czekaj aż powrócę!
Zapłakany uklęknąłem przy piecu, w oczekiwaniu srogiego wyroku. Słyszałem jak w drugim pokoju wujenka otwiera szafę, zapewne, aby schować parasolkę, okrycie i kapelusz; słyszałem jak gniewa się na służącą, że ta mi pozwoliła wyrabiać takie brewerye. Była mowa o zamknięciu w piwnicy, gdzie jest dużo szczurów, o chlebie i wodzie, o rózgach... Dreszcz mną wstrząsał... Nareszcie, po upływie pół godziny, opiekunka moja weszła, aby ogłosić mi wyrok... Nad wszelkie spodziewanie, był on łagodny:
— Masz usiąść przy fortepianie i grać do samego wieczora gamę z tonu c.
Była to godzina czwarta po południu, a dzień letni. Puściłem palce w ruch i zalewając się łzami, czyniłem co mi kazano... Grałem z początku gamy, później sam nie wiem co, później wstrząsało mną spazmatyczne, nie dające się powstrzymać łkanie, a dalej już nic nie pamiętam...
Leżałem w łóżku; nademną pochylał się stary doktor i patrzył na mnie przez wielkie, okrągłe okulary... Pragnąłem mu powiedzieć, żeby odszedł, żeby mnie nie straszył, że ja go się lękam, ale wyrazy więzły mi w gardle.... nie mogłem. Przypominam sobie, że była noc... Lampka paliła się przed obrazem, na kominku dogasał ogień, ciotka drzemała w fotelu, Marcinowa służąca przyrządzała ziółka.
Gdy z dogasającego ogniska żywszy płomyk błysnął, to cień siedzącej w fotelu ciotki zdawał się poruszać na ścianie, groźny, straszny... Sądziłem, że lada chwila przemówi i każe mi tysiąc razy powtórzyć nieszczęsną gamę z tonu c.
Zamykałem oczy... ale to nie przynosiło mi ulgi... Straszny ciężar gniótł mi wątłe piersi, byłem pewny, że stoi na nich góra fortepianów — tysiące, a wszystkie grają: jedne gamę z tonu c, drugie „burzę w lesie,” że z arkuszy rozrzuconych nut, zerwały się nagle wszystkie linijki i kropki i, zamienione w złośliwe osy, spadają na mnie ogromnym rojem, kolą żądłami, świdrują czoło, pchają się w oczy, w usta, w uszy, tną, kaleczą, mordują...
Krzyknąłem z przerażenia i bólu... wszystko zniknęło; przy łóżku mojem stoi Marcinowa i usiłuje wlać mi w usta łyżeczkę ziółek...
Po chwili nowa męczarnia... Duża książka z obrazkami, przedstawiającymi różne zwierzęta, wychodzi z szafy... i jakby popychana przez niewidzialną siłę, przysuwa się do mego łóżka. Z pomiędzy jej kart, wychyla się obrzydliwy a straszny krokodyl, przymruża jedno oko, przechyla głowę na bok i otwiera tuż przede mną paszczękę, w której są dwie niesłychanie wielkie klawiatury... Straszny gad każe mi na nich grać gammy z tonu c! Ja nie chcę, bronię się, uciekam, on zaś chwyta mnie, miażdży ostrymi klawiszami i pożera...
Podobno kilka tygodni trwała moja choroba, ale stary doktor wyleczył mnie przecież. Wstałem z łóżka blady jak ściana, wątły, wychudły i jeszcze smutniejszy i bardziej zamyślający się niż dawniej.
Wujenka otaczała mnie najtroskliwszą opieką, fortepian został sprzedany, a o nauce muzyki już mowy nie było. Wrażenia z lat dziecinnych głęboko i trwale kryją się w pamięci i na całe życie pozostawiają ślady.
Otóż masz rozwiązanie zagadki, dlaczego drgnąłem, usłyszawszy dźwięki fortepianu. To mimowolne, to odruch, wiem przecież skąd dźwięk pochodzi, a jednak tego strasznego krokodyla o dwóch klawiaturach w paszczy nigdy zapomnieć nie mogę.
Zagawędziliśmy się, gospodarz domu odszukał nas w parku i do salonu zaprosił.
Panienki grały na cztery ręce; mój przyjaciel słuchał spokojnie, ale coraz rzucał spojrzenie w jeden kąt pokoju...
Może tam właśnie widział owego potwora?...






MARZYCIEL.


I.

Pokoik był mały, akurat dla kawalera.
Siedem kroków wzdłuż, cztery na szerokość, jedno okno, jedne drzwi wprost z kurytarza, jeden piec. Okno wychodziło na podwórze, kwadratowe, zabudowane ze wszystkich czterech stron.
Umeblowanie pokoju odznaczało się wielką prostotą. Łóżko żelazne, stół do pisania, trzy krzesełka wyplatane, szafka do rzeczy, mały stolik, na nim maszynka naftowa do gotowania herbaty, dzbanek, miednica oto i wszystko. Możnaby mniemać, że jest to cela dla mnicha, gdyby nie fotografia znajdująca się na stole. Fotografia duża, formatu gabinetowego, oprawna w ramki pluszowe, przyozdabia stół, a przedstawia pannę Teofilę.
Mówią, że fotografia to bardzo dobra, ale o tyle o ile.
Bezduszny, martwy aparat odtworzy z dokładnością drobiazgową wszystkie fałdy sukni, najdrobniejszy deseń koronkowej zarzutki, ale nie uchwyci i nie odda blasku źrenic, uśmiechu, nie odtworzy tej siły magnetycznej, która przyciąga do oryginału.
Ostatecznie wszyscy znajomi zgadzają się na to, że ta fotografia zła nie jest i niby tak. Taka sama twarz, takiż nosek cokolwiek zadarty, grzywka nad czołem, bródka zaokrąglona, drobne ładnie zarysowane usta, ale do oryginału jej daleko.
Niezawodnie podczas fotografowania sprawiało pannie Teofili pewien kłopot wielkie, szklane oko maszyny, uparcie w nią wpatrzone, żenował ją też zapewne i sam fotograf, zalecający zachowanie się spokojne.
Zabawny człowiek! On sobie wyobraża, że to bagatela siedzieć przez pół minuty nieruchomo, z oczami utkwionemi w jeden punkt, nie zmieniając ani wyrazu twarzy, ani uśmiechu. Zdaje mu się, że to nic!
Taką sztukę potrafiłby zapewne wykonać wujaszek Marceli, poważny rachmistrz i kasyer fabryki odlewów metalowych, albo też ciotka Weronika, mająca sklepik norymberski na Hożej ulicy. Chociaż i za ciotkę ręczyć nie można, ta bowiem co chwila czegoś zapomina i co moment coś sobie przypomina, przez co twarz jej jest w nieustannym ruchu; maluje się na niej to obawa i zakłopotanie, to znowuż radość. Przytem ciotka Weronika nieustannie mówi i ma taki zwyczaj, że myśli swe wyraża nie tylko za pomocą głosu, ale i przez nader żwawą gestykulacyę, więc nie wiadomo czyby się fotografia udać mogła.
Panna Teofila bo przemogła się, musiała to uczynić dla bardzo wielu przyczyn. Portrecik jej pragnęli mieć rodzice, wuj Marceli, ciotka Weronika, no... i ten pan się przymawiał. Niepodobna było odmówić. Oprócz tego i sama chciała mieć swój wizerunek.
Przyjaciółki jej i rówieśniczki: Józia, Stefcia, Helenka, fotografowały się już kilkakrotnie a jej tak jakoś schodziło, że jeszcze ani razu nie miała tej przyjemności. A rzeczywiście to jest przyjemność, zwłaszcza, gdy fotografia dobra. Figuruje w albumach, znajomi oglądają, nieznajomi zapytują: „kto jest ta śliczna, młoda osoba?” przyjaciółki zaś zazdroszczą.
Nic nie szkodzi, od tego jest przyjaźń.
Było z owem fotografowaniem się nie mało kłopotu, przez kilka dni panna Teofila nie mogła się namyśleć jak należy się ubrać; nie zasięgała rady przyjaciółek, bo w takim ważnym wypadku żadna nie odpowie szczerze, i słusznie można się obawiać podstępu, nie pytała o zdanie matki, ta albowiem była bardzo zajęta i nie odznaczała się wyrobionym gustem, trzeba się było udać o pomoc do ciotki Weroniki.
Ta przecież powinna się znać. Panie nabywające w jej sklepie woalki, wstążki, wstawki i rozmaite drobiazgi toaletowe, zwykle zasięgają jej rady i proszą o pomoc w wyborze, a chociaż zwykle odmieniają nabyte przedmioty po kilka razy, jednak są przekonane najmocniej, że pani Weronika zna się na wszystkiem wybornie. Oczywiście, gdzie można nabrać więcej praktyki i doświadczenia aniżeli w takim sklepie. Ileż to tam w ciągu dnia można wysłuchać traktatów z dziedziny estetyki!
Panna Teofila wybrała się do cioci przed południem, kiedy mniej kupujących w sklepie bywa. Pani Weronika porządkowała towary na półkach, przy pomocy dziesięcioletniej dziewczynki, Zośki, odbywającej przy niej nowicyat handlowy, w charakterze tak zwanego „popychadła.”
Ujrzawszy wchodzącą, ciocia zręcznie zeskoczyła z drabinki i obsypała zarumienioną twarzyczkę panny Teofili gradem pocałunków.
— Ach, jak się masz, Filciu! Ślicznie zrobiłaś żeś przyszła. Właśnie myślałam o tobie, ba... masz tobie zapomniałam! Czekajże... zaraz. Zośka! proszę poukładać natychmiast te podwójne szpilki. Skaranie Boże z tą dziewczyną! aha, przypomniałam sobie. Jakże się ma twoja mama.
— Dziękuję cioci, dobrze.
— Dobrze! to bardzo dobrze. Ja bo niedomagam, ciągle niedomagam.
— Cóż cioci jest?
— Zagniewałam się na Zośkę. Ta dziewczyna nieraz doprowadza mnie do rozpaczy, a jak wrócę do domu, to znów muszę się gniewać na Maryannę, bo niema dnia, żeby jakiej szkody nie zrobiła. Coś chciałam ci powiedzieć... nawet wybierałam się do was z tą nowiną umyślnie. Aha! nic nie wiecie jeszcze...
— Nie.
— Marceli się żeni!
— Wuj Marceli? Niepodobna!
— Ciekawam dlaczego? Mężczyzna choćby nawet stuletni, ma jeszcze głupstwa w głowie.
— Ciociu! alboż małżeństwo..
— Głupstwo... możesz mi wierzyć. Jestem wdowa i powiadam, że to także głupstwo.
— Ale wracając do wuja Marcelego, trudno uwierzyć, przecieżby nam coś o tem powiedział.
— A nie, sekret. U nich zawsze sekret!
— U kogo?
— No, u nich, u mężczyzn, to już widać familijne.
— I kogóż to wujaszek chce uszczęśliwić swoją ręką?
— Przedewszystkiem ciebie.
— Mnie?
— Naturalnie, bo jak się ożeni, to ci nic nie zapisze, a zdawało się. Ach, zapomniałam. Chciałaś wiedzieć kto będzie twoją wujenką. Słowo ci daję, nie wiem, sekreta, same sekreta! Jeszcze będzie wielka łaska, jeżeli na ślub zaprosi, ale mniejsza o to. Nie, to nie.
— W każdym razie dowiemy się. Moja kochana ciociu. Ja bo tu przyszłam z prośbą.
— Co chcesz? Cały sklep jest na twoje rozkazy. Jeżeli bagatelka, dostaniesz darmo, jeżeli większa rzecz, po cenie kosztu. Tylko na kredyt, wybacz, ale nie dam; już mi te rachunki kością w gardle stoją. Zośka! byłaś dziś u tej pani z przeciwka?
— Byłam — odezwała się dziewczynka.
— I cóż?
— Powiedziała, że sama przyjdzie po południu i zapłaci.
— Zawsze jesteś niezdara i nigdy nic nie załatwisz jak trzeba.
— Kochana ciociu — wtrąciła panna Teofila.
— Aha... przypominam sobie. Chciałaś coś kochaneczko, ależ proszę cię bardzo, cały sklep jest do twojej dyspozycyi.
— O co innego chodzi. Mam zamiar fotografować się.
— Nic słuszniejszego. Ślicznie robisz. Fotografia to pamiątka. Widziałaś tę moją z przed lat dwudziestu? Co?
— Widziałam. Bardzo a bardzo...
— Chcesz powiedzieć, żem była przystojna.
— O tak.
— Nieboszczyk mój mąż zawsze to mówił. Głupstwo! Wszystko przemija, ale czasem miło wspomnieć. Więc jakże to? bo zapomniałam, aha! fotografować się chcesz? Doskonale, tylko proszę nie zapominaj o ciotce, jeden egzemplarz musisz mi dać. Będzie w albumie, wiesz w tym ponsowym, bo zielony ma inne przeznaczenie. Pamiętajże.
— Ależ, owszem cioteczko, tylko niech mi ciocia poradzi, jak się mam ubrać.
Ciotka zrobiła minę bardzo poważną i po namyśle odrzekła:
— Widzisz, tak, na poczekaniu trudno. Rzecz jest bardzo ważna i wymaga namysłu. Nic łatwiejszego jak strzelić bąka. Zostaniesz u mnie na obiedzie i naradzimy się.
— Rodzice czekać będą.
— Nic nie szkodzi, zresztą od czego Zośka, pobiegnie i da znać. No, słyszysz mała, idź i zaraz wracaj.
Jeszcze pani Weronika mówić nie skończyła, jak dziewczyna, trzasnąwszy drzwiami, wybiegła na ulicę.
— Jedno z dwojga — rzekła sentencyonalnie ciotka, — albo będzie z niej kobieta pełna energii, albo dwunastej próby latawiec.
— Kto ciociu?
— Ano... jakże ją... zapomniałam. Ach tak... naturalnie, Zośka.
— Dobre jakieś dziecko.
— To też właśnie trzymam ją krótko, żeby się nie popsuła. Wczoraj wytargałam ją za uszy.
— Ach ciociu, jakżeż można!
— Trudno, jeżeli chce zostać kiedyś sklepową, to niech się uczy za młodu.
Panna Teofila została na obiedzie i odbyła długą naradę z ciotką. Stanęło na tem, że będzie uczesana po grecku, że włoży suknię czarną cokolwiek wyciętą, a na ramiona białą koronkową zarzutkę; postanowiono też że fotografia ma być w formacie gabinetowym, ponieważ zwyczajny jest stanowczo za mały i nie można na nim uwydatnić dostatecznie rysów twarzy.
Fotograf zalecił pannie Teofili, aby zachowywała się spokojnie i starała się mieć twarz pogodną i uśmiechniętą. Skutek był taki, że młoda osoba podczas pozowania poruszyła się trzykrotnie i tyleż razy zdążyła zmienić wyraz twarzy.
Fotograf wyszedł do ciemnego pokoju a po chwili wrócił i oświadczył, że wszystko na nic. Trzeba było powtórzyć eksperyment, niestety z takim samym rezultatem.
— Niema sposobu — rzekł — zdejmę portret pani błyskawicznie, proszę uważać i patrzeć w ten punkt — dodał, wskazując portret jakiejś poważnej damy.
Panna Teofila była pewna, że na szerokiem obliczu matrony ukaże się zaraz błyskawica, zrobiła więc mimowiednie minkę uśmiechniętą i zaciekawioną.
— Dziękuję pani, już — rzekł fotograf.
— Już? — zapytała ździwiona.
— A tak, to właśnie jest sposób momentalny, czyli błyskawiczny; nieoceniony gdy się ma do czynienia z osobą tak żywego temperamentu jak pani.
Po upływie kilku dni fotografie były gotowe i dwanaście egzemplarzy trzeba było rozdać, prawie na poczekaniu.
Rozchwytano je, przedewszystkiem jednę wzięli rodzice, drugą ciotka Weronika, trzecią wuj Marceli, chociaż nie zasłużył na to, bo się wszystkiego wyparł i zapewniał, że ciotka sieje tylko plotki; Józia, Stefcia, Helenka także dostały po jednej, kilka zabrali znajomi i jednę ten pan.
Z tym panem tu jest cała historya, z której jak twierdzi ciotka Weronika, powinnoby coś wyniknąć. Od czasu do czasu bywa on w domu rodziców panny Teofili, niekiedy asystuje na spacerach, lub towarzyszy do teatru, często zamyśla się, ale wyraźnie zamiarów swoich nie zdradza.
Wizyty jego nie rażą i nie dziwią, jest bowiem kuzynem panny Teofili ze strony matki. Co prawda kuzynowstwo to bardzo dalekie i nie stanowiłoby przeszkody do małżeństwa, ale zawsze kuzynowstwo. Panna Teofila mówi, że nie wiele sobie robi z wizyt kuzyna, ale jeżeli go przez tydzień nie widać, to jej smutno, bo w samej rzeczy, dlaczegóż nie przychodzi?
Czy się obraził? Czy też może znalazł sobie milsze towarzystwo. I niechby znalazł, ale to jeszcze nie racya, aby zapominać o dawnych znajomych, a zwłaszcza o krewnych: Bądź-co-bądź, takie postępowanie nie zasługuje na pochwałę, i panna Teofila przyrzeka sobie w duszy, że przy pierwszej sposobności zrobi kuzynowi wymówkę, lecz gdy on przyjdzie już jest rozbrojona, wraca jej humor, wesołość i zapomina o postanowieniu.
Czy kocha go? Nie wie; nie zadawała sobie pytania tego dotychczas, prawdopodobnie nie kocha, ale gdyby ją zapytano jakie jest najpiękniejsze imię męskie w całym kalendarzu, odpowiedziałaby bez namysłu, że Ignacy, jaki kolor włosów najbardziej przypada jej do gustu, odrzekłaby że ciemno-blond. Przekonana jest także, że niema na w świecie milszych oczu nad niebieskie, zwłaszcza, gdy patrzą przez binokle.
Pan Ignacy jest małomówny, w liczniejszem towarzystwie nie wysuwa się na pierwszy plan, mówią też że nie traci czasu na mieście, nie bawi się.
Ciotka Weronika dobrze to spenetrowała i wie, że to nie jest taki młody człowiek jak inni w jego wieku i położeniu. Ciotka jeżeli chce co wiedzieć znajdzie tysiące sposobów, aby dociec prawdy i zasięgnąć informacyi z najlepszego źródła.
— Wy go nie lekceważcie — mówi nieraz do rodziców panny Teofili, — bo to człowiek seryo. Trzeba wam wiedzieć, że... jakże się nazywa, zapomniałam.. Aha! trzeba wam wiedzieć, że gdyby chciał mógłby mieszkać w kilku pokojach, a mieszka w jednym; gdyby chciał sprawiłby sobie eleganckie meble a obywa się najskromniejszemi, a wiecie wy gdzie on jada?
— Zapewne w restauracyi.
— No tak, ale w jakiej?
— Skąd mogłabym to wiedzieć? — rzekła matka panny Teofili, wzruszając ramionami.
— Ja jednak wiem, nie z pustej ciekawości, ale... bodajże cię, znowuż zapomniałam.... aha tak! dla Teofilki. Ja ją kocham i jestem dla niej życzliwa, niema godziny, żebym o niej nie myślała. Stąd racya, że mam pana Ignacego na oku... a jak ja wezmę kogo na oko, to już on się z niczem przede mną nie ukryje. Otóż, jakże to... com chciała powiedzieć. Aha! Jada w restauracyi najtańszej, oszczędny jest bardzo, nie pija i nie pali. Pokażcie mi drugiego takiego kawalera, a gotowa jestem w tej chwili dać rubla na szpital.
Ojciec panny Teofili zaczął się śmiać słysząc te pochwały.
— Gotów jestem przypuszczać — rzekł, — że ty sama Weronisiu, zakochałaś się w Ignacym.
— Naturalnie, gdybym była młodsza zakochałabym się bezwarunkowo, ja bardziej niż kto inny.
— A to dlaczego?
— Dlaczego?... Niechże sobie przypomnę. Dlatego, że ja miałam męża, a ten mąż, niech mu Pan Bóg grzechy przebaczy, był tak podobny do pana Ignacego, jak ziemia do nieba. Pił jak smok, palił jak dragon, chociaż miał w domu co jeść, chodził do najdroższych restauracyj, a w karty lubił grywać do późnej nocy, czego przecież pan Ignacy nie robi. Cóż ty o nim myślisz, kochana Teofilko?
— Czasem mówię za jego duszę „wieczny odpoczynek.”
— Za Ignacego! przecież żyje!
— Za nieboszczyka męża cioci.
— Ale co myślisz o Ignacym.
— Nic.
— To źle, to bardzo źle, słuchaj ty ciotki i myśl, bo ciotka jest doświadczona, praktyczna i na ludziach zna się jak na niciach, a chyba nie zaprzeczysz, że o niciach mam niejakie wyobrażenie.
— Ale, któż wątpi!
— Ostatecznie, sens moralny jest taki, żebyś o Ignacym myślała. Między nami powiedziawszy, na co i na kogo będziesz czekała? Niby ta wasza kamieniczka, zapewne... ale, jak się nazywa? Aha, jest to figa o trzech oknach frontu; niby speranda na wuja Marcelego... a! to jest figa bez żadnego frontu, bo dziad się ożeni. Chociaż zapiera się, zarzeka, ale ja jestem pewna, że głupstwo zrobi.
— Niech tam, moja ciociu. Co mi to szkodzi, że będę miała młodą i ładną wujenkę.
— Zapewne; jabym jednak wolała, żeby jej nie było. Ostatecznie, cóżem to chciała powiedzieć? Aha!... jeżeli mnie kochasz Filciu, o Ignacym myśl.
— I cóż z tego, jeżeli on o mnie nie myśli.
— A, przyznam się, że tego nie rozumiem! Dlaczego nie ma myśleć, jak śmie nie myśleć, jeżeli ty chcesz, żeby myślał.
— Sama ciocia mówiła niedawno, że wszelkie myślenie, kochanie, małżeństwo to wierutne głupstwa.
— Rzeczywiście.
— Więc?
— Ponieważ wszyscy robią takie niedorzeczności, to trudno, wyróżniać się nie można. Małżeństwo jest głupstwo, ale i w staropanieństwie niema sensu. Skoro tyle kobiet za mąż wychodzi, to rzeczywiście i ty wyjść powinnaś, nie można przecież chodzić w krynolinie, kiedy wszyscy noszą suknie wązkie, ani też stroić się w pióra, kiedy cały świat chodzi w kwiatach. Małżeństwo, widzisz, zawsze jest w modzie i dlatego panny powinny zamąż wychodzić. Z tej racyi masz myśleć, o tym... jakże go tam... zapomniałam na śmierć... aha! o Ignacym! Ty myśl o nim, on niech myśli o tobie, inaczej, nie pokazujcie mi się na oczy...
Dodała jeszcze ciotka, że jako zdenerwowana i cierpiąca, nie spodziewa się żyć długo, że sklepu norymberskiego na Hożej ulicy do grobu z sobą nie zabierze, ale zapisze go pannie Teofili, że również nie straci i nie zmarnuje swoich oszczędności, które ma złożone w banku. Dała też do zrozumienia, że słowo jej pewne jest, jak mur. Wuj Marceli chociaż swego czasu przebąkiwał o zapisie, może jednak zrobić głupstwo i ożenić się, ciotka nie popełni podobnej niedorzeczności; jest uczciwą wdową i taką pozostanie aż do śmierci. Wobec tego, niech tylko młodzi myślą, a będzie im dobrze jak w niebie.
Panna Teofila i bez zachęty ze strony ciotki, trochę myślała, pan Ignacy zaś myślał dużo.
Przyszedłszy do swego kawalerskiego mieszkanka, usiadł na krześle, oparł ręce na stole, głowę na rękach i zadumał się głęboko. Po chwili wziął ołówek i zaczął nim kreślić po papierze jakieś znaczki, cyfry, dodawał, odejmował, przekreślał, tarł czoło rękami i widocznie nie był zadowolony.
Wstał, przeszedł kilkakrotnie po swoim maleńkim pokoju, rzucił okiem na fotografię panny Teofili, uśmiechnął się, poczem spojrzał w lustro.
— Nie — rzekł półgłosem, — to się musi skończyć. Zdrowie tracę, mizerny jestem, za wiele myślę, za wiele marzę, to szkodzi.
Zarzucił palto na ramiona, wziął kapelusz, laskę i wyszedł.

II.

Był wieczór sierpniowy, zegar na Obserwatoryum astronomicznem wskazywał godzinę ósmą; do ogrodu Botanicznego, do Łazienek, płynęła fala ludzi spragnionych ochłodzenia, powietrza, widoku świeżej zieleni.
Wszystkie ławki były zajęte, we wszystkich alejach ludno.
Śliczny pałacyk Łazienkowski przeglądał się w stawie, po którym pływały poważne łabędzie, zachwycał oko teatr na wyspie, posągi, egzotyczne rośliny przed pałacem, gondole na gładkiej powierzchni wody, olbrzymie drzewa rozściełające cień przyjemny.
Szumiał wodotrysk, bawiły się dzieci, starzy gwarzyli, zakochani szeptali, a wszyscy radziby byli przedłużyć pobyt w ślicznym parku, wśród drzew i zieleni i odwlec chwilę powrotu do dusznych ulic i rozgrzanych przez całodzienny upał domów.
Na ławce, nad samym stawem siedziała panna Teofila z rodzicami. Ojciec z matką rozmawiał o swoich kłopotach biurowych, o niegodziwości lokatorów kamieniczki, którzy i z zapłatą komornego nie śpieszą i coraz jakichś odświeżeń i reparacyj żądają, a panna Teofila nie wtrąciła się do rozmowy. Siedziała zamyślona i kreśliła końcem parasolki na piasku jakieś dziwaczne kwiaty i desenie.
Rodzice panny Teofili, podczas lata przynajmniej kilka razy na tydzień odwiedzali wspaniały park Łazienkowski i tylko wielka niepogoda mogła ich od tych wycieczek powstrzymać. Lubili oni to ustronie, kochali je nawet, zżyli się z niem.
On i ona, pracowite dzieci Warszawy, mieli dużo wspomnień, ściśle z tym parkiem związanych. On, dzieckiem jeszcze, tu się z rówieśnikami gonił, kasztany zbierał, ona ze skakanką, lub obręczą, jako kilkoletnia dziewczynka, uwijała się po alejach.
On tu bywał później, jako gimnazista, młodzieniec, jako początkujący urzędnik w biurze prywatnem, ona jako pensyonarka, później jako dorosła panna na wydaniu.
W tym parku poznali się, w tym parku nad stawem on jej miłość swą wyznał, tu spacerowali jako narzeczeni, jako małżonkowie, tu przywozili w zgrabnym wózeczku małą Teofilkę, aby się pod cieniem lip i kasztanów bawiła, tu nareszcie przychodzą z tąż samą Teofilką, jako już dorosłą panną. Przez tyle lat można się do miejsca przyzwyczaić i polubić je można.
To też ile razy są w Łazienkach, różne miłe wspomnienia im na myśl przychodzą, każda ławka, każde prawie drzewo je przynosi.
Pobrali się z przywiązania. On był początkującym urzędniczkiem, ona bezposażną panienką, żyli w mierności, po mieszczańsku, z kredką, z oszczędnością groszową, potrzeby mieli skromne, więc niedostatku nie zaznali, a kiedy po piętnastu latach pożycia, niespodziewana sukcesya, kilka tysięcy rubli wynosząca, na niego spadła, kupili w starej dzielnicy Warszawy dom o trzech oknach frontu z oficyną i nie zmienili w niczem trybu życia.
Wielce to uroczysty dzień był dla nich, kiedy na świeżo nabytej nieruchomości umieszczona została tablica z napisem: „Nr. XX. dom Ludwika i Joanny, małżonków Widelskich.” Mogli już być spokojni o los Teofilki, boć oczywiście, obywatelska córka, z majątkiem i edukacyą, miła i przystojna, starą panną zostać nie może.
Co się tycze owej edukacyi, była ona jak kamienica, bardzo średnia, prawie mała, taka jaką dać może czteroklasowa pensya, ale rodzice o wyższej nie marzyli, gdyż ta jaką dali córce, według ich pojęć była wystarczająca. Prócz edukacyi, matka dała córce dobre zasady, nauczyła ją oszczędności, szanowania grosza.
Czegóż więcej przy urodzie i kamienicy potrzeba?
Tego samego zdania był i ojciec. Pana Ignacego miał on już od dawna na widoku, ale rad był, że młody człowiek z krokiem stanowczym nie śpieszy. Panienka młoda jeszcze, a gdyby poszła zamąż i opuściła dom rodzicielski, to trudno byłoby się przyzwyczaić do jej nieobecności.
Zmrok zapada, ostatnie promienie słońca już zagasły, w górze gwiazdki zaczynają mrugać, wielkie stare drzewa szumią poważnie, od wody chłodniejszy wietrzyk zalatuje, żywa fala ludzi płynie w powrotnym kierunku, coraz więcej wolnych ławek, coraz bardziej pusto w alejach.
— Szczególna rzecz — odezwała się pani Joanna, — dlaczego on dziś nie przyszedł?
— Widocznie nie miał chęci — odrzekła panna Teofila, coraz energiczniej kreśląc jakieś floresy końcem parasolki na piasku.
— O kim mówicie? — spytał ojciec.
— O Ignacym.
— Jest też o kim wspominać! — rzekła panna Fila. — Nie przyszedł, to nie przyszedł. Mogę mamę zapewnić, że ani trzęsienia ziemi z tego powodu nie będzie, ani świat się nie skończy. Chodźmy do domu mamo, takie nudy w tych Łazienkach, takie nudy!
— Co też ty dziecko mówisz? Czy jest piękniejsze miejsce na świecie?
— Co pięknego, moja mamo, trawa, woda, drzewa... wielka osobliwość!
— Panna nie w humorze — rzekł pan Ludwik, — ale niema racyi się gniewać. Teraz przypominam sobie: Ignacy nie mógł dziś tu przyjść, dla tej prostej racyi, że go w Warszawie niema.
— Wyjechał?!
— Tak jest.
— Czy mówił co ojcu o tym zamiarze?
— Mnie nic, ale spotkałem dziś na ulicy jego zwierzchnika i ten mi wspominał. Chwalił go przytem, bardzo chwalił.
— Proszę!
— Tak, tak; mówił, że bardzo pracowity, pilny, zdolny i że, jak dwa razy dwa cztery, awans go nie minie. Dziś już ma ośmset rubli pensyi, po Nowym Roku dojdzie do tysiąca. A co, panno Teofilo, dzielny chłopak?!
— Cóż mnie to obchodzi? — odrzekła, wzruszając ramionami.
— Uważasz Joasiu, ona mówi, że ją to nic nie obchodzi, a jestem przekonany, że się ucieszyła niezmiernie. Taki awans, to nie żarty. Czy panna wie, że Ignacy może z czasem zostać dyrektorem biura, prawą ręką prezesa i głównego akcyonaryusza towarzystwa, że może zajść daleko, bardzo daleko...
— Niech sobie idzie dokąd chce, a my śpieszmy do domu. Jest już chłodno.
— Dziś chłodno!
— To jest... no tak, omyliłam się, jest gorąco i pić mi się chce.
— No, to chodźmy.
Pan Ludwik powstał z ławki, podał rękę żonie i wszystko troje opuścili ogród.
Panna Teofila odpięła różę od gorsu i nerwowym ruchem poskubała ją na kawałki. Bladoróżowe płatki pięknego kwiatu posypały się na ziemię.
Przy bramie ogrodu Botanicznego, stał, jakby oczekując umyślnie, pan Ignacy.
— Dobry wieczór państwu — rzekł.
— A jest zguba! — zawołał pan Ludwik, — myślałem, że się już nie zobaczymy.
— Ja to nic nie myślałam — zaprotestowała panna Teofila.
— Podobno wyjeżdżałeś, panie Ignacy.
Młody człowiek zmięszał się.
— Skąd pan wie? — zapytał.
— Ha, no, wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi, spotkałem się przypadkowo z panem Kellerem i on mi właśnie wspominał.
— W istocie, wyjeżdżałem, ale tylko na dwa dni.
— Daleko?
— I... nie bardzo... parę stacyi koleją. Wróciłem przed dwoma godzinami i udałem się zaraz tutaj, w przekonaniu, że państwa spotkam.
— Spodziewam się — rzekła pani Joanna, — że odprowadzisz nas do domu i zostaniesz na herbacie.
— Z największą przyjemnością, ciociu.
— No, to podajże rękę Teofilce i pospieszajmy, bo kawał drogi do domu, a dorożką jeździć nie lubię. Trzeszczy to, huczy, trzęsie i kosztuje.
Młody człowiek zbliżył się do panny Teofili z zamiarem podania jej ręki.
— Bardzo dziękuję, jestem dość silna, aby iść o swojej mocy.
— Czem panią obraziłem?
— Niczem.
— Jednak się kochana kuzyneczka gniewa.
— Kuzyneczka bardzo daleka, a...
— Może nie kochana?
— Nie chcę o tem wiedzieć.
Jakaś grupa przechodniów rozdzieliła młodą parę.
— Widzi pani, jak to źle nie słuchać rodziców, w takim tłoku trzeba koniecznie iść pod rękę. No, służę pani.
— Jeżeli to ma być koniecznością.
Oparła się lekko na jego ramieniu, przez jakiś czas postępowali w milczeniu, on przerwał je pierwszy.
— Ciekawym, co też kuzynka o mnie myślała?
— Nic.
— Zupełnie?
— Ani przez jedną chwilę nawet.
— Przepraszam, ale nie wierzę.
— Grzeczny pan jesteś i nic a nic nie zarozumiały! Skoro powiadam, że nie myślałam, to powinno panu wystarczyć. Na jakiej zasadzie możesz mi pan przeczyć?
— Widzę, że pani jest zagniewana, a nie wyobrażam sobie, jak można się na kogoś gniewać, wcale o nim nie myśląc.
— Właśnie, że można.
— Jabym nie potrafił!
— A ja umiem.
— Więc pani jednak przyznaje, że się na mnie gniewa.
— No, tak, gniewam się; chociaż właściwie, co pana może interesować mój gniew?
— To pytanie! przecież ja chcę z panią być w zgodzie, w harmonii jak najlepszej, zawsze, zawsze, przez całe życie.
Właśnie przechodzili obok latarni ulicznej, przeto żywy rumieniec, który nagle na twarzy panny Teofili wykwitnął, nie mógł się ukryć przed wzrokiem młodego człowieka.
— Czy mi już pani przebaczyła? — szepnął przytulając silniej jej rękę do siebie. — Ja nie wiem, com właściwie zawinił, ale przepraszam stokrotnie, obiecuję poprawę z całego serca, tylko niech się pani nie gniewa. No jakże?
— Ja nic nie mówię.
— Jak mam to milczenie rozumieć?
— Jak się panu podoba. Dlaczego mi pan nie powiedziałeś, że wyjeżdżasz?
— Bo mi niespodziewanie podróż wypadła.
— Same niespodzianki... i dokąd to pan odbywałeś wędrówkę?
— Bardzo niedaleko.
— Tak samo odpowiedziałeś pan przed chwilą memu ojcu, ale ja nie jestem mocna w geografii i przyznam się ze wstydem, że nie wiem w której stronie świata leży miasto, czy wieś Niedaleko. Takiej ignorantce jak ja, należy się bliższe wyjaśnienie.
— Co pani po tej wiadomości?
— Właściwie nic, ale kto żąda przebaczenia, musi być szczerym.
— A więc będę nim. Jeździłem do Siedlec.
— A po co?
— W pewnej sprawie... w sprawie majątkowej.
— Tak? To pan posiadasz majątek? Nie wiedziałam o tem.
— Właściwie nie mam, ale kiedyś mogę mieć, w przyszłości.
— Hm... hm... Śliczną przyszłość masz pan przed sobą. Ojciec mówił, że czeka pana awans, że z czasem zostaniesz jakimś bardzo wielkim dygnitarzem. Onieśmielona jestem... i doprawdy nie wiem jak mam pana tytułować, czy mówić „szanowny dyrektorze,” czy też „panie dobrodzieju.”
— Jabym pragnął, żeby pani tytułowała mnie kuzynkiem... Ignasiem.
— Co to, to nie.
— A jednak był czas, że mówiliśmy sobie po imieniu.
— Czas przeszły, dokonany, a zatem nie powracający się już.
— A jednak taki przyjemny! Czy nie chciałaby pani, żeby się wrócił?
— Albo ja wiem? Ostatecznie wolałabym kuzynku, widzieć cię takim jak niegdyś, miłym, wesołym chłopcem, aniżeli...
— Jakim?
— A takim oto skrytym, pełnym tajemnic dygnitarzem przyszłości, właścicielem majątków.
— Ach, kuzyneczko, Filu! ja dla ciebie zawsze...
— Dzieci, dzieci! — zabrzmiał głos pana Ludwika.
Młodzi stanęli.
— Już nie wytrzymam — rzekł pan Widelski — pędzicie jak lokomotywa, nadążyć wam nie mogę, zasapałem się, zmęczyłem, a do domu jeszcze kawał drogi. Jesteśmy dopiero na Brackiej.
— Prawda.
— Ano widzicie, proponuję zatem odpoczynek. Pójdziemy przez Saski ogród, czas prześliczny, a ten szelma księżyc kusi formalnie. W ogrodzie posiedzimy, stamtąd wstąpimy na herbatę do cukierni, a kolacyę to nam Joasia da w domu. Przypuszczam mateczko, że znajdziesz co do jedzenia w kredensie.
— Mój kredens nigdy nie jest pusty — odpowiedziała pani Joanna. — Będzie kolacya.
— Doskonale matuchno! kiedy hulać to hulać. Jutro święto, do biura nie idę, można więc i spać dłużej, a ten księżyc...
— Coś ty sobie dziś do księżyca upatrzył, Ludwisiu.
— Ha... taki szelma śliczny, że tylko spacerować, pisz, maluj, elektryczne światło. No, idźcie dzieci naprzód, tylko proszę, nie tak prędko. Wam, młodym, łatwo, a my z mamusią nie możemy tak zdążać.
Pan Ignacy przycisnął silniej rękę kuzynki i wrócił do przerwanej rozmowy.
— Ja zawsze — rzekł, — dla ciebie kuzyneczko, jestem takim, jak dawniej byłem.
— Nie widzę tego.
— Bo nie chcesz... a jednak tak jest. Od najmłodszych lat byłem marzycielem i marzyłem, marzyłem... tylko... o tobie... O gdybyś wiedziała, gdybyś ty wiedziała.
— O czem?
— Jak ja ciebie bardzo, jak bardzo kocham. Ja nie znam co sen, nie znam co wypoczynek. Obraz twój zawsze przed memi oczami, stale, wiecznie... Czy podzielasz moje uczucia? Czy odpowiesz na nie wzajemnością? Filu, jedyna moja, najdroższa.
Coraz silniej tulił jej rękę do siebie, coraz ciszej, a zarazem coraz namiętniej przemawiał, a ona drżąca, to czerwieniejąc, to blednąc naprzemian, słuchała tej mowy z niepokojem i z rozkoszą zarazem, słuchała jakby melodyi jakiej cudownej, zapominała co się z nią dzieje, nie widziała ani licznych przechodniów, tłoczących się na chodniku, ani przejeżdżających powozów, ani oświetlonych wystaw sklepowych, cała jej istność skupiła się w jednem rozkosznem, błogiem nie dającem się opowiedzieć, uczuciu.
A on, pochylony ku niej, ustami prawie jej małego dotykając uszka szeptał najczulsze wyrazy przywiązania i miłości, kreślił w najponętniejszych barwach obraz przyszłego życia we dwoje.
— Bo ty nie masz wyobrażenia — mówił, — ile ja już nad tem myślałem. Już mam nakreślony plan mieszkania, rysunek i kolor mebli, rozkład naszych zajęć, normę wydatków; ile na potrzeby codziennego życia, co na przyjemności, co na czarną godzinę. Cóż ty na to, ukochana moja!
— Ja nie chcę znać czarnych godzin, wszystkie powinny być jasne, promienne, bo...
— Bo co, co? jedyna.
— Bo ja... pana, to jest kuzynka... to jest ciebie Ignasiu... bardzo kocham i to jest wszystko, co ci w tej chwili mogę powiedzieć. Nie jestem obłudną, nie lubię kłamać, czekałam na twe wyznanie może od roku, od dwóch, tyś milczał. Nieraz zdawało mi się, że się łudzę, chociaż przeczuwałam, domyślałam się, że ty jednak trochę o mnie myślisz.
— Tak, o tak! Myślałem ciągle. Będziemy mieli kącik miły, wygodny, nie zabraknie nam nic, nie zaznamy niedostatku, przeciwności...
— Ach, ja o tem nie myślę...
— A ja wciąż. Awans, o którym twój ojciec wspominał, jest pewny, przyrzeczono mi; prócz tego, mam i inne widoki... będziemy bardzo szczęśliwi i bardzo bogaci.
— Ignasiu — szepnęła, — po co ty jeździłeś do Siedlec?
— To ci w głowie.
— Jestem ciekawa i sądzę, że od tej chwili nie powinno być pomiędzy nami tajemnic. Dlaczego powiedzieć mi nie chcesz?
— Ależ owszem, z całą przyjemnością; jeździłem ponieważ miałem tam interes.
— A jaki?
— Pieniężny. Trafiła się do nabycia suma hypoteczna, na bardzo dogodnych warunkach, a ponieważ miałem trochę gotowizny; więc chciałem kupić.
— Ja tego dobrze nie rozumiem.
— Nie dziwię się, ty się na takich rzeczach znać nie możesz, kochanie. Wytłómaczę ci to kiedy, przy sposobności, teraz mówmy o szczęściu. Wszak trzy pokoje dla nas dość będzie?
— Wszystko jedno; trzy, dwa, ile ci się podoba.
— Dwa za mało. Stosunki mam, trzeba będzie z ludźmi żyć, musimy mieszkać elegancko. A jaki kolor mebli?
— To mi zupełnie obojętne.
— Ja mam już upatrzony garnitur, bardzo ładny i niedrogi, bo widzisz ja od dawna już o szczęściu marzę i tak ciągle kombinuję, tak obmyślam...
— Jakiś ty dobry, Ignasiu.
Już w cukierni rodzice zauważyli, że coś pomiędzy Teofilką a panem Ignacym zajść musiało, pan Ludwik szepnął swej małżonce do ucha.
— Mówiłem, że ten księżyc ma w sobie coś szelmowskiego. Ja się na takich rzeczach znam, moja pani.
— Ale zdaje ci się — odrzekła pani Joanna.
— Przekonasz się wkrótce.
Tegoż samego wieczoru, pan Ignacy oświadczył się rodzicom swej ukochanej.
Była scena rozrzewnienia; matka miała łzy w oczach, córka rozpłakała się w objęciach matki, ojciec usiłował ukryć wzruszenie i nie pokazywać po sobie, że ma ochotę cały świat do serca przycisnąć.
Pan Ignacy był jakby cokolwiek zażenowany, co się łatwo dało wytłómaczyć uroczystością chwili.
Były błogosławieństwa i życzenia, snuły się projekta szczęśliwej przyszłości, a czas schodził tak szybko, że nie spostrzeżono nawet, kiedy różowe światło wschodzącego słońca oblało mury miejskie i napełniło blaskami pokój, w którym się znajdowało czworo ludzi szczęśliwych.

III.

Słusznie powiedziała ciotka Weronika, że jeszcze nigdy w życiu swojem, nawet przy największym ruchu karnawałowym, kiedy zazwyczaj w sklepie drzwi się nie zamykają, nie była tak zmęczona i tak utrapiona, jak tego lata i to podczas martwego sezonu, w sierpniu. Trzeba było po całych dniach zostawiać sklep pod niezbyt pewną opieką Zośki, dziewczyny niepraktycznej i narwanej, a samej chodzić po mieście, kupować różne płótna, wstawki, koronki, materyały najrozmaitsze na wyprawę dla Fili.
Można było wprawdzie kupić wyprawę gotową i uniknąć wszelkiego kłopotu, ale ciotka stanowczo się temu oparła, twierdząc że wszelka tandeta nie ma sensu i że każda szanująca się panna musi mieć wyprawę zrobioną na urząd. Mogła też nabyciem materyałów zająć się sama panna Teofila wraz z matką, ale i na to pani Weronika nie chciała się zgodzić.
— Chcąc coś kupić — mówiła, — trzeba się przedewszystkiem znać, a wy, tak matka jak i córka, nie macie o towarach ani o cenach pojęcia. Oszukają was na każdym kroku, pieniędzy wydacie massę i zamiast wyprawy będziecie miały tobół nic nie wartych gałganków. Joasia nie jest znawczyni, a kochana Filcia ma pełną głowę jakże się nazywa... ach! przypominam sobie: amorów! i gdyby jej dano maglownik zamiast poult de soie na suknię, toby wzięła i jeszcze pięknie podziękowała. Cóż więc robić, chociaż mam roboty wyżej głowy, chociaż zostawiam sklep na opiece popychadła, jednak muszę się wszystkiem sama zająć, bo nie mogę pozwolić na marnowanie pieniędzy. Małżeństwo jest głupstwo, ale wyprawa musi być porządna, od ścierki do obrusa, od pończochy do firanek, wszystko musi być mocne, eleganckie, modne i tanie. Już mnie żaden żyd nie oszuka, na wszystkiem się znam, a wytargować się potrafię doskonale.
Pani Weronika mówiła szczerą prawdę, i w słowach jej nie było czczej przechwałki. Jak huragan wpadała do sklepów na Żabiej, za Żelazną Bramę, na Nalewkach, kazała sobie podawać wszystko, co tylko się na półkach znajdowało, przewracała, wykazywała wady towaru, a kiedy powiedziano jej cenę, miażdżyła cały personel sklepowy piorunującym wzrokiem i pełnym oburzenia wykrzyknikiem:
— Co?...
Rzuciwszy takie zapytanie, nie patrząc już na porozrzucane, jakby po tatarskim napadzie towary, z godnością zmierzała ku drzwiom.
Rozumie się, że w takim razie pan kupiec, kupcowa, wszystkie ich dzieci, dziewczyny sklepowe i subjekci, gromadzili się u wejścia, prosząc, aby godna pani nie była tak gwałtowna, tłómacząc, że w handlu niema gniewu, że z taką nadzwyczajną znawczynią można się porozumieć w dwóch słowach, że zresztą, cena towaru to nie jest przeznaczenie, którego zmienić nie można, ale pojęcie tak rozciągliwe i elastyczne jak kauczuk.
Ciotka ustępując tym prośbom, zasiadała na podanem jej uprzejmie krzesełku, rzucając znowuż lakoniczne zapytanie:
— Więc?
Od tego momentu zaczynała się dopiero prawdziwa praca dla personelu sklepowego.
Jakie zaklęcia, jakie przysięgi! Na zdrowie własne, na dzieci, na dożycie do wieczora, na szczęście do handlu, na dojście do domu, na połamanie rąk i nóg, na choroby i wszelkie nieszczęścia wrogów, na słońce, które świeci nad nami, na wieczór jaki niedługo nastanie, na szczęśliwe dożycie do dnia szabasowego, na sumienie, na honor, na oryginalne faktury i rachunki, na znaną w całej Warszawie uczciwość, a ciotka słuchała tego wszystkiego poważna, jak posąg śpiżowy, jak posąg niewzruszona, od czasu do czasu rzucając tylko urywane wyrazy.
— Jak chcecie. Nie mogę. Nigdy w życiu. Nie głupiam.
Nareszcie kupiła, co chciała, jak chciała i po czemu chciała.
Jest fakt, że jeden z najwytrawniejszych bławatników za Żelazną bramą, człowiek wypraktykowany i odznaczający się wytrwałością nadzwyczajną i wymową nieporównaną, pewnego razu, po wyjściu pani Weroniki ze sklepu, chwilowo zamilkł. Oddychał ciężko, ocierał pot z czoła i dopiero po dziesięciu minutach odpoczynku i po wypiciu szklanki wody, rzekł do żony:
— Niech moje wrogi mają takich kundmanów!
Chociaż energiczna ciotka Weronika wzięła na swe barki cały ciężar nabycia materyałów na wyprawę, jednak i pani Joanna miała kłopotów nie mało. Od rana do nocy była czynna, pilnując szycia, znaczenia, myśląc nad tem, żeby uczta weselna była wspaniała i imponująca.
Jedna tylko córka, jedno wesele, niechże więc będzie co się zowie.
Tego samego zdania był pan Ludwik; cały czas od zajęć biurowych wolny poświęcał na przygotowania do tego ważnego aktu, chodził do kupców wybierać wino, do jubilerów po srebra, porównywał ceny, zastanawiał się, namyślał.
Przez całe życie oszczędny, skąpy nawet, w tym wypadku aż do rozrzutności się skłaniał, powtarzając sobie ciągle w duchu:
— Niech znają, niech wiedzą!
On tak swoją jedynaczkę kochał, że gotów był na jej wesele nawet kamienicę odświeżyć, dach pomalować, nową poręcz do schodów dorobić i dywanami je wysłać.
Serdecznie się cieszył, widząc Teofilkę uśmiechniętą ciągle, zarumienioną, szczęśliwą; cieszył się jej radością, dumnym się czuł, że oddaje jedyne dziecko w ręce człowieka, którym będzie mógł się kiedyś poszczycić.
Już się nawet szczycił. Taką miał naturę, że nie mógł radości i dumy swojej w własnem sercu dla siebie tylko zawrzeć, lecz pragnął podzielić się nią ze wszystkimi, którzy bliżsi mu byli.
W wielkim sekrecie przed żoną, upozorowawszy mniej więcej zgrabnie swoje wyjście o wieczornej porze, pan Ludwik zaprosił przyjaciół swoich i kolegów do handlu.
Nie robił tego nigdy, zawsze żył oszczędnie, pieniędzy nie wyrzucał bez potrzeby, ale w tym wypadku już powstrzymać się nie mógł. Za wiele nazbierało się w sercu, trzeba to było na wierzch wydobyć, pochwalić się przed przyjaciółmi.
Niechże wiedzą, niech znają... co to Widelski!
I zgromadziło się w ponurej izbie sklepowej kilku kolegów biurowych pana Ludwika, kilku sąsiadów kamieniczników, właścicieli małych nieruchomości. Wszyscy przyszli punktualnie o oznaczonej godzinie, rozmowa płynąć zaczęła z początku powoli i cicho, a potem żwawiej i gwarniej, w miarę wychylanych kielichów i wypróżnianych butelek. Posypały się toasty, wznoszono kolejno zdrowie amfitryona, szanownej jego małżonki, zdrowie narzeczonych, jako przyszłej pary, narzeczonej oddzielnie, narzeczonego...
— Niech żyje twój przyszły zięć, kochany panie Ludwiku.
— Niech żyje!
— Podobno dzielny chłopak.
— Znakomity — odezwał się jeden z uczestników zebrania, — niema o czem mówić, konkursowy zięć; z latarnią szukać, drugiego takiego nie znajdzie.
— Powiedz-że nam co o nim, szczęśliwy teściu.
Pan Ludwik powstał, wzniósł kielich do góry i rzekł:
— Owszem, powiem, bo mi na sercu to leży, powiem, bo mogę powiedzieć krótko. Mówcą nie jestem, pięknych frazesów robić nie potrafię, ale też, jak w tym razie i nie potrzebuję. Nie orator, na długą perorę się nie zdobędę, jeden wyraz wystarczy i jeżeli powiem, że mój przyszły zięć jest perła, to powiedziałem wszystko.
— Brawo! zdrowie perły, oczywiście do dna!
— Zdrowie perły!
— Zdrowie zięcia!
— Znacie mnie, kochani przyjaciele — rzekł pan Ludwik, — że jestem szczery człowiek. Co w sercu to i na języku, obłudą się brzydzę, chwalić tego nie będę, co pochwały nie warto, ani też lada czem entuzyazmować się nie mam zwyczaju, ale mówię wam, że to złoty chłopak, brylantowy kawaler! Nie dlatego, że się z moją córką żeni i że mogę go już poniekąd za własnego syna uważać, ale dlatego, że taki jest, jak jest. My, ojcowie mający córki na wydaniu, wiemy bardzo dobrze, że teraz jest wielki nieurodzaj na porządną młodzież.
— Świętą prawdę powiedziałeś, panie Ludwiku — odezwał się jeden z uczestników zebrania, — świętą prawdę. Ja mam, jak ci wiadomo, cztery córki, a że panienki nie brzydkie i nie biedne, więc się koło nich kawalerowie kręcą.
— Ano, to dobrze.
— Byłoby dobrze, ale... żaden nic nie ma, na posag się tylko ogląda, a jeżeli się znajdzie taki, który cokolwiek posiada, to szuka żony dziesięć razy bogatszej. W armatę wszystkich nabić i wystrzelić, żeby ani śladu nie pozostało.
— Pessymista z kolegi — odezwał się najbliższy sąsiad mówiącego — ja w obronie młodzieży staję i powiadam, że tak źle nie jest. Są jeszcze dzielni chłopcy.
— Tak mówisz, bo masz kilku synów i chociaż są niby tacy dzielni, dotychczas ani jeden z nich się nie ożenił.
— Mają czas. Cóż znowuż, żeby tak zaraz za młodu mieli się wprzęgać w jarzmo obowiązków! Niech użyją swobody, niech wyszumią trochę.
— Znam ja to szumienie i tę swobodę; kiedyś żony rumianek gotować im będą i kataplazmy przyrządzać. Żebyś kolega córki miał, tobyś umiał to odczuć, ale żeś się dochował samych synów, więc za nimi ciągniesz i nie ubliżając ci, taki sam łobuz jesteś jak i oni.
— I kolega, pomimo czterech córeczek, święty nie jesteś... Znamy się nie od dzisiaj, mój kochany.
— O proszę!
— Panowie! — zawołał pan Ludwik, — zaprzestańcie sporów. Dzień dzisiejszy jest dla mnie szczególnie uroczysty, jesteśmy tu zgromadzeni w miłem, przyjacielskiem gronie, dobrze nam, wesoło, po cóż więc jakieś kwestye? Niech się harmonia nie psuje; oto wychylmy kieliszek za zdrowie wszystkich ojców wogóle, takich, którzy mają samych synów, lub same córki, takich, którzy mają i synów i córki, wszystkich ojców bez wyjątku. Niech im się dobrze dzieje, niech mają pociechę.
Toast został bardzo sympatycznie przyjęty, że jednak w towarzystwie znajdowało się dwóch starych kawalerów, przeto, aby im nie uchybić wychylono jeszcze jeden kielich, za zdrowie dorodnej młodzieży.
Pan Ludwik rozrzewnił się i wciąż o zaletach przyszłego zięcia rozpowiadał, nie mogąc się dość nachwalić jego pracowitości, poszanowania grosza, dbałości o wygody mieszkania i życia.
— Idealny, idealny, powiadam wam, idealny w całem znaczeniu tego wyrazu. A jakie zasady! Chłopiec ma trzydzieści lat życia, właściwie nie ma jeszcze trzydziestu skończonych, a proszę posłuchać jak mówi... jakie ma wyrobione zdanie, jakie doświadczenie, co za rozsądek! Aż miło posłuchać! Nie dziw, że panienka w nim się zakochała, kiedy ja stary, a przecież polubiłem go z całego serca... Raz przyszedł, powiadam wam, po południu, kobiet nie zastał, gdyż, z powodu wyprawy, ciągle teraz po mieście biegają; ja sam tylko byłem w domu i robiłem rachunki. Tylko okiem na nie rzucił, wszystko objął w lot; zauważył że niektóre lokale wypuszczam za tanio, doradził, żeby je podwyższyć i miał słuszność, dalibóg miał słuszność! Ja jestem za miękki i choćbym chciał większy dochód wyciągnąć, jak mi lokator zacznie piszczeć, że mu ciężko, że dużo dzieci ma a niewiele zarobku, to machnę ręką i mówię: Niech cię, siedź jak siedziałeś, płać regularnie i daj mi święty pokój, a jak ci piec dymi, to go gliną oblep i mnie tem głowy nie zawracaj.
— To bardzo słusznie sąsiad robisz, bardzo sprawiedliwie, te reparacye każdemu gospodarzowi kością w gardle stoją.
— I ja tak myślałem do niedawna — rzekł pan Ludwik, — ale Ignaś mi oczy otworzył. On bo ma europejski sposób widzenia rzeczy.
— No?
— Powiada wprost przeciwnie: lokale wszystkie odświeżyć, jak najtaniej ma się rozumieć, byle na optykę, a komorne tak podnieść, żeby koszta odświeżenia kilka razy pokryło. O! widzicie co za myśl!
— Prawda.
— Idealny chłopak, poglądy wyższe ma, zasady, zdania fundamentalne, głębokie. On naprzykład twierdzi, że każdy człowiek powinien się żenić, choćby tylko dla przedłużenia sobie życia i ma słuszność, słowo honoru daję, że ma słuszność.
— Niby pod jakim względem?
— Widzicie, w restauracyach źle żywią, licho wie, jakie produkta dają, stąd choroby, katary kiszek i tym podobne dolegliwości; kto zaś jest żonaty i prowadzi kuchnię w domu, unika niebezpieczeństwa. Rozwaga, trzeźwość umysłu, praktyczność na każdym kroku, i jak takiego chłopaka nie kochać!?
Późno już było, stróż z łoskotem wynosił sztaby żelazne, aby sklep zamknąć; pan Ludwik więc pożegnał swoich towarzyszów i w najlepszym humorze, chociaż nie dość pewnym krokiem, udał się do domu.
Bardzo delikatnie na stróża zadzwonił, po cichutku kluczem, który zawsze nosił ze sobą, drzwi mieszkania otworzył i wszedł.
Światło było zgaszone, żona i córka już spały. Zachowując się o ile możności najostrożniej, żeby szmeru nie robić i żonie spoczynku nie przerywać, doszedł szczęśliwie do łóżka, rozebrał się i usnął natychmiast snem sprawiedliwego.
Termin ślubu wyznaczono na koniec października, ku wielkiemu niezadowoleniu ciotki Weroniki, która oświadczyła wręcz, że wyprawa zrobiona w tak krótkim czasie nie będzie miała najmniejszego sensu. Trzeba się na niczem nie znać i o niczem nie mieć najmniejszego wyobrażenia, żeby w podobny sposób postępować, ale trudno, jak się ludziom w głowach pali i przewraca, to najrozsądniejsze perswazye do przekonania trafić nie mogą i żadnego skutku nie odnoszą. Kilkakrotnie ciotka miała zamiar umyć ręce od wszystkiego, usunąć się zupełnie, dać za wygranę, nie być nawet na weselu, ale nie mogła. Jakżeby sami dali sobie rady?
Nie wykonała więc pogróżek i postanowiła wytrwać aż do ostatniej chwili. Później niech się dzieje co chce, niech sobie głowy urywają, ale Teofilka musi mieć wyprawę porządną co się zowie i pamiętać o tem, że zawdzięcza ją ciotce.
Ale dziwna jest ta Teofilka, nie można powiedzieć, że zupełnie nie dba o stroje i o wyprawę, owszem zajmuje się tem, przymierza, wypowiada nawet swoje zdanie, ale według ciotki, to nie jest takie zajęcie, jakie być powinno. Teofilka nie entuzyazmuje się, nie objawia zachwytu, ani nieukontentowania, słowem, traktuje tę rzecz, jak coś bardzo pospolitego, jak gdyby przygotowywanie wyprawy ślubnej trafiało się codzień.
Ciotkę to martwi i zastanawia, a przytem i całe zachowywanie się siostrzenicy wydaje jej się szczególnem. Nazajutrz po oświadczeniu się pana Ignacego, przybiegła do niej do sklepu, przynosząc tę wiadomość, wesoła, szczęśliwa i rozpromieniona, a taka w tem ożywieniu ładna, że ciotka dość jej się napatrzeć nie mogła.
Tegoż dnia był u państwa Widelskich wieczorek, taki sobie, bez tańców, ale bardzo przyjemnie czas zeszedł.
Były koleżanki panny Teofili: Józia, Stefcia, Helenka, był narzeczony, jeszcze kilka osób, ciotka Weronika, sami blizcy znajomi i krewni. Brakowało tylko wuja Marcelego, który wystarał się o dłuższy urlop i pojechał na wieś, niby na odpoczynek.
Całe towarzystwo było niezmiernie ożywione, nawet pan Ignacy, zazwyczaj poważny i milczący, rozweselił się, rozruszał, nadskakiwał narzeczonej, znać było po nim, że jest szczęśliwy.
Ciotka tego wieczoru rozmawiała długo z panią Joanną i obie zgodziły się na jedno, a mianowicie, że to co się stało, dobrze się stało i że przyszłość Teofilki jest już zapewniona.
Od tego dnia upłynęło cztery tygodnie zaledwie, a w postępowaniu i w całem zachowaniu się panny Teofili widać było szczególną zmianę.
Straciła na humorze, ona taka zawsze ruchliwa, żwawa, ożywiona, spoważniała i nieraz całemi godzinami siedziała w zadumaniu. Rodzice nie zważali na to, sądząc że spodziewana zmiana losu taki wpływ na usposobienie ich córki wywiera, ale ciotka zaniepokojona brała pannę Teofilę na indagacyę.
— Co ci jest? — pytała kilkakrotnie — czem ty się martwisz?
— Ależ niczem, nie mam żadnego powodu.
— Ej dziewczyno, ty coś ukrywasz przede mną, a to źle. Ja bo widzisz, doświadczona jestem, w niejednym wypadku dobrą radę dać mogę, a o życzliwości mojej chyba nie wątpisz.
— A ciociu — odrzekła z wymówką, — czyż możesz mnie o to posądzać?
— A więc, moje dziecko... cóżem to chciała powiedzieć? aha... otwórz serce przede mną.
— Kiedy naprawdę nic skrytego nie mam.
— Ja widzę. Mów co chcesz, a ja widzę. Chociaż to wszystko jest głupstwo, ale ja także w swoim czasie byłam zakochaną, byłam narzeczoną, zajmowałam się wyprawą. Wprawdzie później nie tak się stało jak sobie wyobrażałam, wprawdzie źle trafiłam, ale w owym czasie nie mogłam przewidywać, że tak będzie. Narzeczonego, który później mężem moim został, kochałam. Nie warto się przyznawać do takiego głupstwa, ale kochałam, szczerze ci powiadam. Byłam wówczas wesoła, szczęśliwa, ufająca, nie tak jak ty teraz.
Panna Teofila usiłowała przekonać ciotkę, że jest zupełnie szczęśliwa.
— Jeżeli zamyślam się czasem — rzekła, — niech się temu ciocia nie dziwi, jest to bardzo ważna chwila w życiu.
— Ważna, ani słowa. Ha, może masz racyę, może mówisz szczerze, ale zdaje mi się, kochana Teofilko, że ty coś kręcisz...
Młoda osoba zarumieniła się mocno, lecz nie odrzekła nic, bo właściwie sama nie zdawała sobie dobrze sprawy, ze swego smutku. Powód do niego dla niej samej ważny i poważny, dla kogo innego mógł się wydać błahym i narazić ją tylko na śmieszność. Jej było smutno dlatego, że Ignaś, ów ukochany Ignaś, jej narzeczony, jej mąż przyszły, nie mówił jej tyle o swem przywiązaniu i o miłości, ile owego wieczoru, kiedy wracali z Łazienek i wogóle jakby rozmowy o tem unikał. Mógłby kto powiedzieć, na cóż powtarzać kilkakrotnie jedno i to samo, raz już wyznał to dosyć.
Prawda, ale jej wydawało się, że kto kocha, ten ciągle o tem myśli, a kto myśli, toby i mówić powinien. Ona to tak rozumie, po swojemu, może się myli, ale zdaje się jej, że nie... Dlaczego nie powtarzać wyrazów, które mają tak przyjemne brzmienie, które dźwięczą w uszach niby słodka melodya, wywołują rumieniec i przyśpieszone bicie serca? Jeżeli można często a zawsze z zajęciem widywać piękny obraz, jeżeli można słuchać kilkakrotnie, a zawsze z przyjemnością, dźwięków jakiegoś utworu muzycznego, to dlaczegoby nie słuchać wyrazów nad wszelką muzykę milej brzmiących.
Nie, nie, to jest jakoś inaczej, nie tak jak trzeba, jak być powinno.
I on, ten Ignaś, jest niby taki jak był, a jednak nie taki. Od owego wieczoru upłynęło zaledwie kilka tygodni, a już jest zmiana. Może jej nikt nie widzi i nie dostrzega, bo to właściwie nie zmiana rażąca, ale jakiś odcień, drobny, niby niepochwytny, a jednak, dla kochającej kobiety wyraźny.
Tak niedawno jeszcze, gdy przychodził w pierwszym tygodniu po oświadczynach, na jego twarzy malowała się szczerość i radość, teraz znać na niej jakby przymus i zakłopotanie, wygląda jak nie swój. Wpierw patrzył swej narzeczonej prosto w oczy, obecnie wzrok jego biega po kątach, zatrzymuje się na obrazach, na dywanie, na lampach, dąży ku oknom, jak gdyby zaciekawiał go deseń firanek, albo skakanie kanarka w klatce.
Tego nikt nie obserwuje i nie uważa, ale panna Teofila widzi doskonale, poznaje, że to nie przypadkowy objaw, lecz ciągły i wzmagający się stale. I to uważa, że objaw ten odosobniony nie jest, towarzyszą mu inne jeszcze, niby także drobne, ale mogące wzbudzić niepokój i powątpiewanie.
Na przykład co to znaczy? Zwykle był nieśmiały, dyskretny, trzymał się z daleka, z chwilą gdy wyznał swoje uczucia, gdy wzajemne wyznanie usłyszał, z tą chwilą śmiałości nabrał. Przy każdej sposobności, gdy na chwilę choćby znaleźli się sami, szukał rączki swojej wybranej, brał ją w swoją dłoń, pieścił i całował bez upamiętania, bez końca. Teraz ujmuje tę rączkę, tylko przy powitaniu, podnosi ją do ust i składa na niej pocałunek, ale taki etykietalny, taki zimny.
Co to znaczy?
I niesłowny jest przytem, bardzo niesłowny, nie dotrzymuje przyrzeczeń. Owego wieczoru, którego miłe wspomnienie na całe pozostanie życie, powiedział, że odtąd codzień, jak tylko się od zajęć obowiązkowych uwolni, przychodzić będzie do swej najdroższej, towarzyszyć jej, gdy z rodzicami na spacer wyjdzie, do teatru, do cyrku, albo też nigdzie nie wychodząc, wieczór przy niej przepędzi.
Wszakże to tak naturalne i trudno nawet wyobrazić sobie, żeby inaczej być mogło. Wszakże teraz, gdy jeden wspólny cel ich łączy, jest tyle do mówienia, tyle myśli do wymiany, tyle powodów no, choćby tylko do wzajemnego patrzenia sobie w oczy, a on, zaraz w pierwszym tygodniu dzień jeden opuścił, w drugim dwa, w trzecim także, a teraz już go od trzech dni nie widać.
Ojciec śmieje się z tego i mówi, że człowiek mający się żenić, nie traci wolności osobistej, że nic go nie zmusza, do wyrzeczenia się znajomości, stosunków, do zaniedbania interesów materyalnych, prawda, ale w każdym razie to przykro, to bardzo boleśnie. Ojciec tak mówi, bo ojciec może już zapomniał, jak się kocha, może zobojętniał na to uczucie, może zresztą... któż to może wiedzieć... Może nawet i słuszność ma, ale bądź-co-bądź, to jest przykre.
Ten Ignaś robi wrażenie bryły lodu, ale nie, on robi wrażenie zachodzącego słońca, wrażenie czegoś takiego, co się zaczęło prześlicznie, ciepłem, światłem, jasnością, a kończy się chłodnym, posępnym mrokiem, prawie nocą.
To jest ciężkie, to bolesne... ale może tylko przejściowe. Trzeba się przecież czemś pocieszyć, trzeba tak jak ojciec mówi, przypuszczać, że młody człowiek w takiej właśnie fazie swego życia, ma tak wiele do czynienia, tak bardzo wiele...
Być może; ale to jakoś do przekonania nie trafia, to objaśnienie wydaje się naciąganem i sztucznem. Dzień jest długi, ale choćby dawał jak najwięcej zajęcia, czyż nie można urwać, no, ukraść po prostu godzinę, pół godziny, kwadrans wreszcie dla tej, którą się kocha... Mówią, że dla chcącego niema nic trudnego.
Ojciec go tłómaczy. Tam miał być, to miał zrobić, na wszystko czasu trzeba. Ojciec mówi, że dzień ma tylko dwadzieścia cztery godzin. Tak ludzie obliczyli, ale czy to prawda? Czasem, gdy ktoś blizki sercu jest obok, gdy się z nim rozmawia, patrzy w jego oczy, to godzina wydaje się krótką jak minuta, a czasem znów, gdy się na kogoś czeka, to się dłuży, dłuży i końca niema.
Wszystkie te ludzkie, niby takie mądre obliczenia, są bardzo zawodne i względne. Czy godziną jest akurat taka ilość czasu, jaką zegar odmierza? Dla pociągów kolei żelaznych — tak, ale dla tych co kochają — nie! stokroć nie!
Naprzykład od ostatniej bytności pana Ignacego upływa, według wszelkich rachunków kalendarzowych i zegarowych, trzeci dzień; można to obliczyć jeszcze dokładniej; dwa dni, siedemnaście godzin, dwadzieścia dwie minuty i jeszcze coś sekund.
Ściśle, dokładnie, tylko nie prawdziwie, bo prawdziwie jest od tej chwili chyba rok, może dziesięć lat, a może sto... któż to obliczy? Każda przejeżdżająca dorożka budzi jej nadzieję, każdy szmer w przedpokoju, każdy odgłos kroków na schodach.
Mówią, że to trzeci dzień dopiero, a jednak to tak bardzo dawno i pomimo, że dawno, wszystkie najdrobniejsze nawet szczegóły owej bytności ostatniej, żywo stoją na pamięci.
Była godzina ósma wieczorem, wszyscy siedzieli przy stole. Wszyscy, to znaczy ojciec, matka, on i ta, która tak dobrze wszystkie szczegóły pamięta. Rozmowa była ogólna, ojciec się śmiał i opowiadał różne nowinki, matka nalewała herbatę, on nic nie mówił, patrzył na obraz wiszący na ścianie i myślał o czem? To jego tajemnica.
Wtem, w przedpokoju dał się słyszeć dzwonek.
— Któżby o tej porze? — spytała matka — gości nie spodziewam się.
— Może Weronika.
Ojciec pośpieszył otworzyć.
— List — rzekł, wracając po chwili.
— List? Szczególna rzecz.
W istocie szczególna. W tym domu bardzo rzadko odbierano listy. Chyba z poczty miejskiej bilet z powinszowaniem imienin, zaprosiny na ślub lub pogrzeb...
— Skądże? — spytała matka.
— Nie mogę dojść — odrzekł ojciec, przyglądając się uważnie pieczątkom pocztowym, — nieczytelne odbicie, wagon pocztowy czy coś podobnego.
— Otwórz-że prędzej, bo jestem bardzo ciekawa.
— Zaraz, pismo to nie jest mi obce — mówił rozrywając kopertę, — ach! poznaję, to od Marcelego!
— Poczciwy! pewnie się dowiedział, że Teofilka zamąż idzie i przysyła życzenia. Pomimo, że Weronisia go nie lubi, ja zawsze powiadam, że to zacności brat, chociaż tylko cioteczny. No, no, czytajże prędzej, co on tam pisze?
Pan Ludwik włożył okulary i wyczytał następujące słowa:

„Kochana siostro i drogi Ludwiku!

Donoszę wam, że od tygodnia jestem żonaty.”
— Co? — zawołała pani Joanna. — Marceli się ożenił?!
— Ano, tak pisze, poczekajże duszko, obaczymy co dalej. Otóż:
„Zamiar ten miałem od pół roku, nie mówiłem wam jednak nic, gdyż mam takie usposobienie, że nie lubię zdradzać się przed czasem ze swymi projektami, a zwłaszcza w tym razie. Od ołtarza jeszcze ludzie się rozchodzą. Tak i w tym wypadku, małżeństwo mogło się rozchwiać, nie przyjść do skutku i naraziłbym się tylko na śmieszność; wolałem więc milczeć, dopóki zamiar nie stanie się faktem. Małżonka moja jest osoba młoda, ma lat dwadzieścia kilka...”
— Dwadzieścia kilka!
„Jest piękna, wykształcona, dobra, wprawdzie nie bogata, ale to najmniejsza wada, ja mam tyle, że na dwoje wystarczy i jeszcze cokolwiek zostanie.”
— Spodziewam się — wtrąciła pani Joanna.
„Za dwa tygodnie wracam do Warszawy i osobiście o wszystkiem opowiem. Mam nadzieję, że zechcecie serdecznie przyjąć moją żonę i kochać ją, tak jak mnie kochacie.

Wasz przywiązany brat
Marceli.”

— I cóż ty na to, Joasiu? — rzekł pan Ludwik, skończywszy czytanie.
— Zdumiona jestem tą niespodzianką, ale skoro mu to było do szczęścia potrzebne, skoro mu z tem dobrze, to niech mu Bóg błogosławi.
Pan Ignacy dość obojętnie tego listu wysłuchał, potem na ból głowy się uskarżał i przed dziesiątą wyszedł, wymawiając się znużeniem i konieczną potrzebą odpoczynku.
Panna Teofila chciała go zapytać, czy nie jest chory, ale miał taki szczególnie chłodny wyraz twarzy, że ją onieśmielił.
Upływa trzeci dzień, a on nie przychodzi i znaku życia nie daje.
Czy to nie dostateczny powód do zmartwienia i smutku, czy wobec tego można się nie zamyślać, nie cierpieć i nie tęsknić?
Rumieńce uciekają z twarzy, oczy łzami zachodzą, serce się ściska, a ciotka powiada, że Teofilka coś kręci.
Czy to sprawiedliwie?!

IV.

Lokator owego małego pokoiku, który ma tylko siedem kroków wzdłuż, a cztery na szerokość, siedzi przy stole, pogrążony w dumaniach. Na jego twarzy znać niepokój i zakłopotanie, z gorączkową niecierpliwością trze czoło, widać że go coś gnębi, że jest podniecony.
Co chwila spogląda na drzwi, jakby spodziewał się kogoś.
Jakoż niedługo daje się słyszeć odgłos kroków na kurytarzu, ktoś puka.
Pan Ignacy spieszy otworzyć. Do pokoju wchodzi młody człowiek, krępy, rozrośnięty, barczysty, z ogorzałą twarzą, z dużymi wąsami i gęstą, szczotkowatą brodą.
— A bodajże cię! — rzecze — jak ty możesz tak wysoko mieszkać? Kto te schody wymyślił, niech z piekła nie wyjrzy!
— My przyzwyczajeni jesteśmy.
— Winszuję, ale nie zazdroszczę i sam nie przyzwyczaję się nigdy, ani do schodów, ani do tej kochanej Warszawki. Ciebie Ignasiu bardzo kocham, lecz nie przyszedłbym tu za żadne skarby w świecie, gdyby nie mus. Basia kazała cię zaprosić na herbatę i trudno, rad nie rad, musiałem się windować po stu schodach na górę! To mnie tylko pociesza, że zejście nie będzie już fatygujące.
— O niezawodnie. Usiądź-że Michale, odpocznij, bo w rzeczy samej widzę, że jesteś zmęczony.
— Ano, bez wątpienia, że usiądę — odrzekł, zdejmując palto. — Jak żyję nie siedziałem tak wysoko. Wrona może ci pozazdrościć takiego gniazda. Cała pociecha, że już nie długo chyba siedzieć będziesz na tych wysokościach, ty bałamucie warszawski!
Rzekłszy to, roześmiał się, ukazując duże, zdrowe zęby...
— Skądżeż mi taki tytuł dajesz?
— Co tu w bawełnę owijać, mój kochany, zbałamuciłeś mi kochaną siostrunię, zakochała się w tobie po same uszy i chce być panią Ignacową. Ja i owszem, nie mam nic przeciwko temu, wolę mieć siostrę zamężną, aniżeli wdowę, wolę mieć szwagrem ciebie, aniżeli jakiegoś obcego. My to, jako koledzy od szkolnej ławki, znamy się doskonale. Wiem żeś chłop porządny, nie utracyusz, i że z każdego grosza zrobisz trzy.
— Pochlebiasz mi.
— Nie, mówię szczerze, bo ja człowiek jestem prosty i obłudy nienawidzę. Kiedym się już tu wwindował i usiadł, skorzystam z tego, że jesteśmy sami, chcę się stanowczo rozmówić. Albo tak, albo tak: jasno, nie błądząc po omacku. Chcesz słuchać?
— Ależ proszę cię, mów.
— Przedewszystkiem, czy nie masz tu czego do picia, zmęczyłem się, w gardle mi zaschło, przeklęte schody!
— Może być zaraz herbata.
— Phi... dobry to napój dla chorych, a ja jak widzisz, zdrów jestem.
— Mogę w tej chwili posłać do miasta po co chcesz, a mam tu w szafie cognac.
— To dobrze, herbata, cognac, no niech tam, na bezrybiu i rak ryba. Dawaj!
Pan Ignacy zaczął przyrządzać herbatę na maszynce, gość gawędził dalej.
— Po jakiemu wy tu żyjecie! Nawet porządnego ognia nie macie. Jakaś benzyna, czy ki licho? U nas to inaczej; naręcze drzewa na komin, buzuje się jak sto dyabłów, trzeszczy, pryska, człowiek wie przynajmniej, że ma przed sobą ogień, a to co? Świeci się jak łojówka u żyda na szabas. Nie! Szczęśliwy jestem, że na wsi siedzę i mam nadzieję, że siedzieć będę do śmierci. No, zresztą niech tam, Basia naprzykład lubi miasto i będzie uszczęśliwiona, mieszkając w Warszawie. Cóż ty na to Ignasiu?
— Ja widzisz, rzeczywiście... nie wiem jak to powiedzieć.
— Nie jesteś zdecydowany. Bardzo słusznie. Bez namysłu nic się nie powinno postanawiać i przedewszystkiem karty na stół. Ja bo widzisz taki już jestem, jasno, krótko i węzłowato. Wóz albo przewóz, starosta albo kapucyn! Słuchajże i wiedz co się dzieje. Pierwsza rzecz, podobałeś się Basi, a ona podobała się tobie, bo jużci nie zaprzeczysz, że ci się podobała. W szczęśliwą godzinę spotkaliśmy się, i tak jakoś od razu przypadliście sobie do gustu. A gust masz, Basia nie jest modna Warszawianka, to prawda, ale za to zdrowa jak krzemień, doktor od niej trzech groszy jeszcze nie zarobił. Piękna kobieta, może nie?
— O tak... tak... bardzo nawet...
— Więc krótko i węzłowato, przystąpmy do rzeczy, Basia liczy sobie lat... nie wiem zresztą ile ona sama sobie liczy, bo kobieca arytmetyka rozmaita bywa, ale fakt jest, że na świętą Barbarę kończy trzydzieści sześć, jak obszył.
— Nie wygląda na tyle.
— Już to widzisz ród taki, starsza jest ona ode mnie. Temperament ognisty, charakter niezgorszy, ma ona swoje fanaberye, ale od tego mąż, żeby je trzymać na wodzy. To już jego rzecz. Za pierwszym mężem była Basieńka dwanaście lat, wdową jest od lat czterech. Małżeństwo było bezdzietne, co właśnie dobrze się zdarzyło, jak w tym razie. Teraz, kochany Ignasiu tak. Kładźmy karty na stół. Po pierwszym mężu ma Basia dziesięć tysięcy w listach zastawnych, to jest jej własne, żadna familia prawa do tego nie ma. Procesowali, ale przerżnęli we wszystkich instancyach i poszli spać. Dalej, ten folwark, w którym ja gospodaruję, Kopciówka, w trzeciej części należy do Basi i ex-re tego ma ona zahypotekowane u mnie piętnaście tysięcy, jak drut. Płacę regularnie sześć procent, ale że mi się to cokolwiek przykrzy, więc połowę mogę oddać za rok, a drugą połowę za trzy lata. O ruchomościach, biżuteryach i różnych fatałaszkach nie ma co mówić. Jest tego moc.
Na twarzy pana Ignacego ukazał się mocny rumieniec, pan Michał zaś dolał do swej szklanki porządną dozę cognacu i tak kończył:
— Oto cała sytuacya; jak ci się podoba, to dziś pucnij Basię w łapkę i właź pod pantofel, jak nie to nie, wola twoja. Ja sobie tylko dwie rzeczy zastrzegam: primo, intercyza, secundo, nie marudzić. Pieniężnych interesów, żebyście nawet kochali się jak kanarki, bez aktu i bez rejenta robić nie dam, a że wesele wyprawi się u nas, to jest u mnie w domu, więc radbym jak najprędzej to załatwić, bo rozumiesz przecie, że jest to piekło w domu niemałe i urwanie głowy, a ja lubię spokój. Szczęśliwy będę, jak się wszystko skończy, państwo młodzi odjadą, a ja z wolną głową zabiorę się do swoich gospodarskich interesów, bo człowiek powinien pilnować tego przedewszystkiem z czego chleb je, a ja muszę tej zimy dwie partye wołów opasowych do Warszawy dostarczyć. No Ignasiu, cóż ty na to... Szwagrowieśmy, czy tylko jak dawniej, koledzy?
Pan Ignacy wyciągnął rękę do swego gościa, ten pochwycił go w objęcia, uścisnął, jak w kleszczach, wycałował i rzekł:
— Tak to lubię... dziś się Basi oświadcz, a jutro bierz urlop i jedziemy wszyscy do Kopciówki. Tam będziecie sobie gruchali jak dwa gołąbki, a moja magnifika postara się o to, żebyś nie schudł przez ten czas. Tylko słuchaj Ignasiu...
— Czy jaki warunek?
— Nie, rada. Trzymaj się ostro, uszy do góry, bo Basia, to nie Warszawska laleczka, to kobieta! Nieboszczyk, twój poprzednik, świeć Panie nad jego duszą, mógłby coś o tem powiedzieć.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jesienne słońce posyłało szarej, ogołoconej już prawie ze wszelkiej zieloności ziemi ostatnie pocałunki przed zimą.
Dzień był wyjątkowo ładny i ciepły, wiatr łagodny kołysał bezlistne gałązki drzew i unosił nici białej, jedwabnej przędzy „babiego lata.”
W ogrodzie, przytykającym do dworu w Kopciówce, po szerokiej alei grabowej, zasłanej, niby dywanem, grubą warstwą liści opadłych, prowadząc się pod rękę, szedł pan Ignacy z narzeczoną. Była to kobieta tęga, silna, dobrze zbudowana; nie przesadził brat jej, pan Michał, mówiąc, że jest zdrowa jak krzemień. Rysy twarzy miała dość pospolite, ale przyjemne, na ustach uśmiech zadowolenia.
Wpatrywała się w swego towarzysza, oparta na jego ramieniu i z zadowoleniem widocznem, słuchała co mówił.
— Za tydzień — szeptał, — za tydzień więc, będziemy u siebie. Jak to słodko brzmi „u siebie,” „u nas.”
— Za tydzień, tak. Ja, chociaż na wsi urodzona i wychowana, nie lubię prowincyi, i szczęśliwa jestem, że dalsze życie moje upływać będzie w dużem mieście. Pod tym względem gusta nasze są zgodne.
— Sądzę, że i pod innymi również będą zgodne.
— Tak pan myśli?
— Naturalnie, jakżeby inaczej być mogło.
— Czasem.
— A nie, jeżeli się kocha.
— Czy miłość jest trwała?
— Wieczna — szepnął, całując jej rękę.
Uśmiechnęła się i spojrzała na niego tak, jak gdyby chciała powiedzieć:
— Będziesz się miał zpyszna, jeżeli kłamiesz.
— Wieczna, wieczna — powtarzał, — taka jak dziś, będzie i jutro i za rok, i za dziesięć.
— Nie zapominaj, kochany panie Ignacy, że ja jestem wdowa.
— Więc cóż stąd?
— Więc już słyszałam wyznanie miłości i wiem co to warto.
— O! nie chcę ubliżać pamięci mego szczęśliwego poprzednika, ale jak niema dwóch jednakowych liści na drzewie, tak też niema i dwóch ludzi jednakich.
— Tak pan myśli?
— Bez wątpienia. To jest pewnik, fakt nawet przez naukę stwierdzony.
— A zatem, z tego pewnika wypływa, że ja, próbująca szczęścia w małżeństwie po raz drugi, mogę trafić, albo na lepszego towarzysza, albo na gorszego.
— Dlaczego na gorszego?
— Bo, jak pan mówisz, dwóch jednakowych niema.
— Ja miałbym być gorszym, ja który obecnie czuję się tak szczęśliwym, tak szczęśliwym, że wypowiedzieć tego nie umiem.
— Czy istotnie tak? — zapytała z uśmiechem.
— Tak, jak może szczęśliwym być człowiek, któremu się najpiękniejszy sen wyśni, jak marzyciel widzący spełnienie swych pragnień.
— Jesteś pan marzyciel? Ja bardzo lubię marzycieli.
— Marzyciel... zawsze marzyciel... prawie od dziecka, umysł mój marzeniami był zajęty.
— Może pan poeta... nie tworzyłeś nigdy wierszy, panie Ignacy?
— Co prawda, nie. Marzyłem dla siebie, nie widząc potrzeby wtajemniczania obcych.
— A gdybym ja chciała poznać pańskie marzenia?
— To co innego. Pani wiesz, że obcą dla mnie nie jesteś.
— A czybyś pan wyznał mi wszystkie?
— Oczywiście.
— Bez wyjątku?
— Bez najmniejszego.
— Ej, panie Ignacy, ostrożnie, bo gdyby mi tak przyszła ochota zajrzeć w głąb pańskiej duszy, a przecież jak pan powiadasz, jest to niby moja dusza, ta pańska dusza i to podobno na zawsze.
— Podobno! Ale bez najmniejszej wątpliwości; nie mam dla pani nic ukrytego, żadnych tajemnic.
— A więc — rzekła opierając się mocniej na jego ramieniu, — więc marzycielu kochany, mów, spowiadaj się ze wszystkich tajemnic twej duszy. Słuchać będę chętnie i sądzić pobłażliwie, ale uprzedzam, że odnosi się to tylko do pewnego terminu.
— Terminu?
— Pamiętasz pan dzień trzydziesty września?...
— Miałbym zapomnieć o najpiękniejszej dacie w mojem życiu?
— Zapisz ją pan sobie dobrze w pamięci, w kalendarzu, na ścianie, gdzie chcesz, bo ona ważną rolę w naszych stosunkach grać będzie.
— Ja sądzę...
— Wytłómaczę jasno. Do tego dnia byłeś panie Ignacy, zupełnie wolny i niezależny, mogłeś myśleć, działać, postępować, jak sam chciałeś, jak ci się tylko podobało i ja nie mogę mieć pretensyi o to, ale od trzydziestego września już do siebie nie należysz, jesteś mój i mam wszelkie prawo poddać cię kontroli.
— Nie mam nic przeciwko temu, owszem.
— Choćbyś nawet miał, to mi wszystko jedno; ja się praw swoich łatwo nie wyrzeknę, przeciwnie, bronić ich będę wszelkiemi siłami, ale to kwestya przyszłości, o czem innem mówiliśmy, mój przyszły mężu i panie — dodała z lekkim odcieniem ironii, — mówiliśmy o twoich marzeniach, miałeś mi je dać poznać; więc mów, chcę poznać całe twoje życie od dzieciństwa... słucham... Jakżeż te marzenia snuły się.
— Ano, od dzieciństwa, to rozmaicie. Rodzice moi byli niezamożni, nieraz bieda zaglądała do domu, matka oszczędzała, a ojciec pracował, częstokroć na kolacyę trzeba było jeść chleb suchy.
— To nie marzenie, panie Ignacy, lecz rzeczywistość.
— Tak, ale z niej snuły się marzenia.
— Z suchego chleba?
— Właśnie. Marzyłem, żeby kiedyś można mieć chleb z masłem, albo z szynką, żeby matka kupowała więcej... ale to się nie spełniało.
— Biedny chłopiec! Czemuż nie znałam pana wówczas; może byłabym mogła co zaradzić.
— Później oddano mnie do miasta do szkół.
— A więc znów marzenia o nauce, może o sławie i wysokiem stanowisku. Chłopcy tak marzą niekiedy.
— I ja marzyłem, ale nie o sławie. Cóż tam sława! Ani jej ukroić, ani na chlebie rozsmarować. Ja nie rozumiem, co z niej przyjdzie. O nauce marzyłem. Całe noce przesiadywałem, aby zdobyć trójkę z łaciny, nie obciąć się z greckiego i otrzymać promocyę, bo oczywiście czem się prędzej szkoły skończy, tem prędzej się z nich wyjdzie, a marzyłem o tem, żeby wyjść jak najprędzej, bo gospodyni u której na stancyi stałem, była bardzo skąpa i nieraz trzeba było głód cierpieć. W ostatnich latach pobytu w szkole dawałem lekcye młodszym uczniom i tym sposobem miałem trochę zarobku.
— Aha, więc już głód nie dokuczał?
— Ale gdzietam! dokuczał jeszcze bardziej, gdyż jako chłopiec starszy, miałem większy apetyt. Jabym mógł cały bochenek chleba zjeść, a ona mi dawała na śniadanie dwie bułki! Co to znaczyło! a obiady były liche i skąpe.
— Przecież, mając pieniądze można było sobie radzić wobec skąpstwa tej niegodziwej gospodyni.
— Proszę pani, to prawda, ale cóż, kiedy ja byłem taki idealista, taki niepoprawny marzyciel. Nieraz sypiać nie mogłem po nocach, tak mnie te myśli pochłaniały i niepokoiły. Mając rubla, marzyłem o dwóch; gdy trzy złożyłem, to obraz pięciu prześladował mnie na każdym kroku. Najgorzej było, gdym do dziesięciu doszedł. Szczerze się pani przyznam, że to były bardzo ciężkie chwile w mojem biednem życiu.
— Nie potrafię sobie wyobrazić jakie przykre strony może mieć posiadanie dziesięciu rubli.
— Dla ludzi zwyczajnych, proszę pani to nic. Taki ma dziś dziesięć, jutro ośm, albo nic, to mu wszystko jedno. Obojętny zupełnie, ale dla marzyciela, niech mi pani wierzy, że to męczarnia. Chwilowa, powiem nawet, że przyjemna, ale męczarnia...
— Jakże?
— Wytłómaczę pani. Sen ucieka z powiek, głowa pełna marzeń, bo żeby tak do tych dziesięciu jeszcze dziesięć, i jeszcze dziesięć i jeszcze kilka razy, to złożyłaby się setka, a przyzna pani, że to już ładny pieniądz.
— Chyba jednak przed skończeniem szkół, nie doszedłeś pan do urzeczywistnienia tej myśli?
— Owszem doszedłem. Miałem dwie setki, właściwie dwa listy zastawne i czterdzieści trzy ruble w gotówce, kiedy dostałem patent. Moi koledzy wstępowali do uniwersytetów, ja nie chciałem. Nie opłaci się, bo to widzi pani trzeba koszta ponosić i na rezultat długo czekać... lepiej od razu wziąć się do takiego zajęcia, które przynosi dochód. Trafiło się szczęśliwie, dostałem posadę i znowuż zacząłem marzyć, żeby awansować... żeby trochę większy dochód mieć. Jak zwyczajnie, niepoprawny idealista, marzyciel, a przytem żyło się oszczędnie, grosz do grosza składając, byle prędzej dojść do celu.
Pani Barbara uśmiechnęła się kilkakrotnie podczas tego opowiadania.
— Powiedz pan — rzekła, — czy w tych marzeniach pańskich grała jaką rolę kobieta.
— Kobieta?
— Cóż się pan tak dziwi!
— Ano, bo...
— Ale grała, czy nie? Myślałeś pan o jakiej, czy nie myślałeś, albo tak, albo owak?
— Myślałem — odrzekł po chwili.
— Zapewne o ładnej...
— Nie wiem.
— No, przyznaj się, panie Ignacy. Cóż to zdrożnego, że młody człowiek marzy o ładnej kobiecie? Powszechnie tak się dzieje. Czy pańska wyśniona była blondynka?
— Nie.
— A więc brunetka, tak jak ja. Ej, figlarzu, pochlebiać mi chcesz, wmawiać, że marzyłeś o mnie, wówczas jeszcze kiedy ci znaną nie byłam.
— Ależ zapewniam panią, że to nie była brunetka.
— Ani brunetka, ani blondynka, więc oczywiście ruda. Oryginalny gust.
— I nie ruda, niech mi pani wierzy.
— To już nie wiem jaka.
— Ja sam nie umiem tego dobrze określić. Marzyłem o kobiecie, ale w tem marzeniu nie było wcale kobiety.
— Cóż to za łamigłówka szczególna?
— Trochę cierpliwości; jeżeli pani łaskawa słuchać, to wytłómaczę...
— Najchętniej, zaciekawiasz mnie...
— Otóż, przyznam się szczerze, marzyłem o kobiecie, ale nie o żadnej z grona moich znajomych, nie o żadnej z tych, które widywałem na ulicy, w teatrze, w ogrodach... Kobieta, która figurowała w tych myślach, była przyszła moja żona. Jaka ona miała być: brunetka, blondynka, szatynka... o tem myśleć nie mogłem, gdyż nie byłem zdecydowany na wybór. Przyzna pani, że na to trzeba czasu i przygotowania... Ja bo tak po maleńku, stopniowo... obliczałem dokładnie, ile trzeba na utrzymanie domu, na urządzenie, na różne rzeczy...
— I nie wyobraziłeś pan sobie, jak pańska żona wyglądać będzie?
— Owszem, wyobraziłem.
— I jak?
— No, że będzie zawsze ładnie ubrana, według ostatniej mody, że obiad będzie o trzeciej, herbata o siódmej, że niekiedy wybierzemy się do teatru, albo na koncert... w miarę jak będzie można, bo przyzna pani, że żyć nad stan byłoby wielką niedorzecznością.
— Ależ bez wątpienia, ja nigdybym się na to zgodziła, ale jeszcze jedno pytanie, tylko odpowiedź musi być szczera.
— Jak najszczersza.
— Czy na pańskiej drodze, na drodze pańskiego życia, nie trafiła się nigdy osoba, którą pragnąłbyś nazwać żoną...
— No... pani.
— Ale przede mną. Uwierzyć nie mogę, aby młody człowiek do lat trzydziestu mógł dożyć, nie zająwszy się ani razu jakąś panienką.
— Tak...
— Oh, pewnie nie o jedną starałeś się, panie Ignacy...
— Niby co do jednej istotnie miałem zamiar...
— A widzisz! i kochałeś ją?
— Nie wiem...
— No, no, bałamucie, przyznaj się.
— Gdybym się był z nią ożenił, to zapewne pokochałbym ją... tak... byłem dla niej życzliwy i przez życzliwość nie ożeniłem się.
— Nie rozumiem...
— Prosta rzecz, proszę pani... Ja nie jestem majętny, niewielki kapitalik, szczupła pensya, ona zaś miała mieć, po najdłuższem życiu rodziców, domek i niby było spodziewane, że jej wuj, stary i dość majętny kawaler coś zapisze... Tymczasem wujaszek ożenił się... zapis przepadł; przez samą więc życzliwość nie mogłem się żenić z tą panienką, bo brać żonę na to, żeby miała cierpieć niedostatek, to nieszlachetna rzecz — kto inny możeby nie miał tych skrupułów, ale ja jestem idealista i niepoprawny marzyciel...
Chciał mówić jeszcze, ale z drzwi, wychodzących na ogród rozległ się grzmiący, potężny głos pana Michała.
— Gołąbki! na obiad!... a prędzej, bo rosół wystygnie!...

V.

Ta druga fotografia panny Teofili, robiona w rok później, w rok po ostatniej wizycie pana Ignacego, daleko lepiej się udała. Fotograf nie miał najmniejszej trudności z pozowaniem, aparat błyskawiczny wcale nie był potrzebny. Bo też i panna Teofila dużo się w ostatnich czasach zmieniła, wszyscy znajomi przyznają, że chociaż bledsza, znacznie jest teraz piękniejsza. Nie tak żwawa, nie tak ruchliwa, jak dawniej, spoważniała, nie śmieje się tak często, jak wprzódy, jest nieprzystępna i zamyślona... Wyprawa, nad którą ciotka Weronika napracowała się tyle, spoczywa w komodach i kufrach, nie zmarnuje się, bo konkurentów nie brak, ale panna odrzuciła już dwóch, nie śpieszy się za mąż. Mówi, że dobrze jej z rodzicami i że ma obowiązek pielęgnować ich...
Matka tego pielęgnowania nie potrzebuje, ale ojciec zapada na zdrowiu — od niejakiego czasu kwęka, humor utracił, ciągle mu coś dolega, tak, że porzucił biuro, wycofał swój kapitał złożony w kasie oszczędności i siedzi ciągle w domu.
Mizantropem się stał. Ciągle powtarza, że świat podły, a ludzie niegodziwi. Uśmiecha się wówczas tylko, kiedy córka przy nim usiądzie, rozmawia z nim, albo też jaką zajmującą książkę na głos czyta.
Tylko przy czytaniu sceny miłosne opuszczać musi, bo pan Ludwik zaraz przerywa, wołając:
— Kłamie bezczelnie! Teraz niema już ludzi, którzyby kochać umieli. Kłamie, łotr, obłudnik, faryzeusz!
I tak się przytem zapali, rozczerwieni, rozgorączkuje, że nieraz zachodzi obawa, aby apopleksyi nie dostał.
Teofilka uspokaja go wtedy.
— Ojcze — mówi — tak sądzić nie trzeba... są źli i dobrzy, nikczemni i zacni. Nie można wszystkich bezwarunkowo potępiać.
— Łajdaki i basta! a ty powinnaś o tem lepiej wiedzieć, niż każda inna kobieta. Jabym takich wszystkich w jeden wielki moździerz wsypał i na pieprz utłukł... Rozumiesz!?
— Ach, ojcze, ojcze... Ojczulek przecież jest chrześcijanin i bogobojny człowiek, do kościoła chodzi, pacierz mówi i codzień powtarza: „jako i my odpuszczamy naszym winowajcom...”
— No, to winowajcom, ale nie takim obłudnikom! Niech go licho porwie, nie chcę słyszeć jego nazwiska, nie chcę wspominać o nim... Nie mogę, jak cię kocham, Teofilko, nie mogę... a spodziewam się, że i ty mu chyba nie przebaczysz?
Wzruszyła ramionami z politowaniem.
— Już dawno przebaczyłam — rzekła.
— Ty?!
— Naturalnie, lepiej, że zdemaskował się wcześnie, że nie zostałam z nim na całe życie związaną.
— Może masz słuszność, moje dziecko, może... ale ja zawsze do niego żal mieć będę... Żeby taką dziewczynę jak ty porzucić, to trzeba być i złym, i głupim...
Ciotka Weronika ciągle pracuje w sklepie, wciąż coś zapomina i znów przypomina sobie... tresuje Zośkę, gniewa się na Maryannę, do państwa Ludwików często przychodzi.
Jednego dnia wpadła jak uragan.
— Wyobraźcie sobie — rzekła — widziałam ich oboje...
— Kogo?
— Ano tych... jakże ich tam! Zapomniałam... no Ignacostwo... Ona wygląda jak ćwik, on jakiś przygnębiony i smutny... Dobrze mu tak, ma co chciał.
— A cóż mu złego? Ma żonę podług swej myśli, ma majątek, to znaczy, ma wszystko, o czem marzył...
— Aha, zapewne — odrzekła ciotka Weronika — i woli swej nie ma, i służyć musi na łapkach, i tańczyć jak mu jejmość każe... Śliczne szczęście! Ja wiem... wiem... Przed Marcelim żalił się, bo i tamten także nie osobliwie wyszedł... Marcelego mi żal, ale co się tycze Ignasia, niech go tam, ma, co sobie wymarzył...






AMOROSO.”



„W zaraniu młodości mojej, w najpiękniejszych dniach wiosny życia...
Nie — nie tak.
Jeżeli mam opisywać całą tę historyę — to skreślę ją sucho, sposobem protokolarnym — bo po co sadzić się na styl, jeżeli się daru wykwintnego pisania nie posiada.
Był czas, że kusiłem się i oto, ale bezskutecznie; panna Eufrozyna nie rozczuliła się mojem wypracowaniem i pozostała zimna, niewzruszona, jak marmur. Ach! ta panna Eufrozyna! potrzeba mi też było poznać i zakochać się w niej na zabój.
Niby ostatecznie, nie zupełnie na zabój, bo żyję, ale takie życie tyle warte, co nic.
Skrzywione, złamane, spaczone.
Ot, machnąć tylko ręką i powiedzieć: wszystko przepadło.
A przecież ja dla niej sadziłem się na styl, pisywałem dawniej listy fijołkowym atramentem, na bladoróżowym papierze, pachnącym bzem tureckim... i wszystko na nic.
Tyle łamania głowy, tyle nocy bezsennych, tyle wydatków na papier, na koperty z wyobrażeniem gruchających gołąbków.
A czyż tylko listy były? czy sama tylko proza namiętna, wrząca jak wulkan?
O nie! była i poezya... były wiersze, które wykonałem pracowicie, z trudnością, w pocie czoła, sonety, madrygały, ronda... akrostychy. Te mi szły najtrudniej, najciężej, bo też i imię szczególne miała uwielbiona moja: „Eufrozyna.” Skąd wziąć wyrazów, zaczynających się od takich liter dziwacznych; jeszcze e pół biedy, na e jest sporo wyrazów: „elektryczność,” „epidemia,” „ekwator,” „etruskowie,” „Epaminondas,” ale u! to już okropna litera: „Urania,” „Uryasz,” „Uwiąd,” „Umbrya,” — y jeszcze gorsza: „Ypsylanti,” „ylang — ylang,” „yriacte.”
Niechże kto zczepi z takich wyrazów akrostych! a jednak robiło się i jak jeszcze! piękna Fruzia wybuchała śmiechem, mówiła, że mam talent i że zostanę kiedyś wielkim, ale to bardzo wielkim poetą.
Kłamała, a przychodziło jej to tak łatwo, jak mnie papierosa wypalić, albo szklankę herbaty wypić.
Wszystko się na mnie uwzięło, wszystko składało się na moje nieszczęście — bo mam już taki „pech” od urodzenia. Fruzia na przykład lubi brunetów, ja jak na złość, jestem blondyn, lubi wysokich, ja jestem nizki, lubi bardzo przystojnych, a ja jestem tak sobie — ani piękny, ani brzydki.
A zdawało mi się, że ona mi sprzyja, chwilami byłem nawet prawie pewny, że tak jest.
Niech ją tam!
I to nie prawda. Ja tylko tak mówię: niech ją tam, ale co innego myślę — i dziś jeszcze, gdyby powiedziała jedno słowo, zrobiłbym dla niej wszystko, wszystko bez wyjątku — tylko, że ona tego słowa nie powie. Stanowczo nie powie.
Wszystko to się wzięło z „Kuryera”, ze zwyczajnego ogłoszenia, z tych kilku wierszy: „Młody człowiek, obznajmiony z czynnościami notaryalnemi potrzebny jest zaraz do rejenta na prowincyę.” Zdawało mi się, że posiadam odpowiednie kwalifikacye, przeto posłałem ofertę i świadectwa.
Złośliwy zawsze dla mnie los i tym razem oddał mi przysługę... niedźwiedzią. Oferta moja została przyjęta, warunki przeze mnie podane zaakceptowano bez zastrzeżeń, wymagano tylko, abym przyjechał bezzwłocznie.
Opuściłem Warszawę, pociąg pośpieszny uniósł mnie daleko od rodzinnego miasta, do stacyjki położonej wśród lasów; stamtąd na wielkiej bryce żydowskiej wlokłem się przez całą noc, do miejsca nowej mej służby, do zakazanego miasteczka, w zapadłym kącie, za światem.
Przybyłem raniutko o świcie zmęczony bardzo. Była godzina trzecia rano. Zapytałem furmana, który mnie przywiózł, o hotel — roześmiał się w odpowiedzi, mówiąc, że od czasu założenia tego miasta, nigdy w niem hotel nie istniał.
— Na co hotel? po co taki interes? Jeżeli chce się pan przespać, to przecież u Lejbki jest bilard, jest bardzo ładna zielona kanapa. Można spać, za małą opłatą.
Posłuchałem tej rady i jak kamień zasnąłem, o dziewiątej wstałem, przebrałem się i poszedłem do mego nowego pracodawcy, aby mu się przedstawić.
Dom pana rejenta, jak mnie poinformowano, znajdował się na bocznej ulicy, prawie za miastem, w ogrodzie. Znalazłem go łatwo. Wyglądał on nie jak zwykły dom mieszkalny, ale raczej jak willa, przeznaczona na letnią rezydencyę.
Gdym otworzył furtkę, wybiegł ogromny pies i szczekając rzucił się ku mnie. Miałem ochotę uciec, lecz przekonałem się, że psisko szczekał tylko dla formy, z przyzwyczajenia raczej, niżeli ze złości, wnet bowiem zmienił taktykę i zaczął się do mnie łasić.
Wszedłem na ganek i zadzwoniłem... Wybiegła młoda osóbka, w perkalowej sukience, świeża jak majowy poranek, uśmiechnięta jak wiosna, piękna jak marzenie; jednem słowem, co mam szeroko opowiadać — Fruzia, panna Eufrozyna we własnej osobie...
Skłoniłem się dość niezgrabnie i zapytałem, czy tu mieszka pan rejent X.
— Tak — odrzekła — tu... ale w tej chwili dziadzio jest bardzo zajęty; musi pan poczekać...
— Tem lepiej, że zajęty — odrzekłem.
— Jak pan to rozumie?...
— Jestem Antoni Z... przybywam tu w charakterze pomocnika... więc mogę, a nawet powinienem pana rejenta wyręczyć!..
— Ja się od razu domyślałam, kto pan jesteś, ale dziadzio miewa niekiedy takie zajęcie, w których nie tylko pan, ale i ja nawet zastąpić go nie potrafię...
— Więc pani nie są obce czynności notaryalne?... — zapytałem zdumiony.
— Nie rozumiemy się... dziadzio jest wielkim amatorem roślin i pracuje w ogrodzie, przeszkadzać mu nie wolno... Właśnie teraz ma bardzo ważną czynność, obrzyna wąsy z winorośli... czego podobno nikt na świecie nie potrafi, tylko on sam... Ale to wyborne! — dodała — pan przyjechał tylko co, głodny i zmęczony, a ja pana ani siedzieć nie poprosiłam, ani o posiłku dla niego nie pomyślałam. Tak nie idzie, przepraszam najmocniej i zaraz winę moją naprawię, proszę za sobą.
Wprowadza mnie do pokoju, w którym znajdował się stół nakryty i obficie zastawiony.
— Bardzo proszę, czem chata bogata; bez ceremonii. Od tej chwili liczysz się pan już do grona domowników. Czy podróż bardzo pana utrudziła?
— E, nie...
— Jednak kawał to drogi... Ja bo tylko jeden raz ją odbyłam: to jest właściwie dwa, bo do Warszawy i z powrotem do domu. Babcia była jeszcze wówczas zdrowa i mogła wyjeżdżać.
— Ponieważ nazwała pani niedawno pana rejenta dziadkiem, wnoszę więc, że osoba, którą pani tytułuje babcią, jest jego małżonką.
— A naturalnie... babcia jest żoną dziadka... Tak. Kochana moja babunia! Zacna, święta kobieta, ale zapada na zdrowiu, czasem całe tygodnie nie wychodzi ze swego pokoju... i w takim razie, ja jestem babcią w tym domu.
— Babcią?
— Spodziewam się... zajmuję się domem, dysponuję obiady, zrządzę na sługi, pilnuję, żeby nikt głodu nie cierpiał... żeby był wszędzie porządek... O widzi pan — dodała, unosząc w górę pęk kluczy — oznaka mojej godności, oznaka, że wszyscy w tym domu muszą mi być posłuszni...
— Czy i ja? — zapytałem nieśmiało.
— Tak — i pan... Jest to konieczne... W domu musi być ktoś, kogo trzeba słuchać, a ponieważ dziadzio tej godności piastować nie chce, a babcia jest chora — więc ja rządzę. Na przykład co do pana, zaraz muszę oświadczyć, co pan będzie robił codziennie.
— Słucham pani.
— Rano trzeba przychodzić wcześnie.
— O której?
— W zimie o ósmej, w lecie o siódmej. Dziadzio jest wtedy w kancelaryi i szykuje różne papierzyska i szpargały. Ma się rozumieć, powie panu, co jest do roboty. Potem pan zostaje w kancelaryi, a dziadzio idzie do ogrodu. O dziewiątej bez żadnych specyalnych zapraszań, przychodzi pan do tego pokoju na śniadanie, poczem znowuż pan wraca do kancelaryi. Zaczynają się schodzić interesanci; tak zwana inteligencya i panowie udają się do pokoju dziadka, zaś chłopi, żydzi, baby i wszelka prosta klientela zatrzymuje się w pierwszym pokoju. Do pana należy rozmówić się z tymi ludźmi, wybadać, czego potrzebują, wynotować to na karteczce i przedstawić dziadkowi.
— I pisać akty wedle jego wskazówek.
— Oczywiście. O godzinie pierwszej jest obiad, ale muszę pana uprzedzić, że stanowczo o pierwszej. Żeby było w kancelaryi stu chłopów i stu żydów, nic nie znaczy; trzeba ich delikatnie przeprosić i wyrzucić za drzwi. Zresztą oni znają zwyczaje dziadka i stosują się do nich. Obiad trwa godzinę lub, jeżeli są goście, dłużej. Wstawszy od stołu, dziadzio idzie do swego gabinetu na fajeczkę i medytacyę — a między nami powiedziawszy — na drzemkę i nie należy mu przeszkadzać aż do trzeciej. Dalej znowuż czynności w kancelaryi, a o siódmej herbata — no i porządek dzienny wyczerpany. Zechce pan pójść do domu, to pan pójdzie, zechce zostać z nami dłużej, to zostanie.
— A gdybym został, to co miałbym do roboty?
— Masę różnych rzeczy!
— Na przykład?
— Dziadzio bardzo lubi rozmawiać o polityce; babcia, gdy zdrowsza i jest razem z nami, przepada za bezigiem, ja znowuż potrzebuję często pomocy do zwijania bawełny lub włóczki i bardzo lubię słuchać, gdy kto czyta głośno. Czasem bywają u nas goście, czasem, widzi pan, co tu jest do roboty! ale zresztą najzupełniejsza swoboda dla pana poza godzinami pracy, jesteś pan wolny jak ptaszek. Mieszkanie dla pana dziadzio wynajął niedaleko stąd, czwarty czy piąty dom. Kominkiewicz pokaże.
— Któż jest pan Kominkiewicz?
— Służący, niby woźny, niby ogrodnik, czasem świadek do aktu... jednem słowem, Kominkiewicz. Sprząta w kancelaryi, w ogrodzie piele, podlewa, chodzi na miasto po sprawunki... i nie wyobrażam sobie, jakby się bez niego można było obejść.
W trakcie tej rozmowy nadszedł z ogrodu mój nowy pracodawca, człowiek dość otyły, o pełnej, wygolonej twarzy, dość sympatyczny jegomość.
— Punktualny z pana człowiek — rzekł — to bardzo dobrze, punktualność bowiem jest duszą wszech rzeczy... Niechże się pan u nas rozgości, bardzo proszę, niech się pan zapozna ze zwyczajami domowymi.
— Właśnie — rzekłem — pani była tak łaskawa...
— Tak, dziaduniu, powiedziałam panu, jaki u nas jest porządek dzienny.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze. W tej chwili pójdziemy do kancelaryi, bo widzę oto, że i jacyś ludzie stoją przed gankiem. Niewielkie tu u nas czynności są — ale są... prawie codzień. Po Warszawie miasteczko nasze wyda się panu maleńkiem i głuchem, ale to tylko z początku. Z czasem przyzwyczaisz się pan i poznasz wiele rzeczy ciekawych i osobliwych, choćby nie chwaląc się mój ogród. Nie spieram się i mogą być w Warszawie bogatsze, mogą być większe i są niezawodnie — ale takiego szykownego, eleganckiego, utrzymanego tak starannie, stanowczo niema... Nie wyobrazisz pan sobie, jakie ja mam tu gatunki wina, jakie morele, gruszki na szpalerach, jakie jabłka, renglody! przekonasz się z czasem, że mogłyby paradować na wystawie pierwszorzędnej owocarni... A warzywa, a szparagi, a melony!... Krótko mówiąc, ogródek rozkoszny, a mogę powiedzieć, że w nim każdy łokieć, każdy cal kwadratowy ziemi jest własną moją ręką uprawiony.
Poszliśmy do kancelaryi, interesantów było sporo, czas przy robocie schodził dziwnie szybko. O pierwszej był obiad, o siódmej herbata, punktualnie według rozkazu dziennego panny Eufrozyny. Po herbacie udałem się do nowego mieszkania mojego.
Zaprowadził mnie tam Kominkiewicz i przy jego pomocy uporządkowałem jako tako moje dwa pokoiki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nieraz sobie myślałem, jak to jest źle, że człowiek bywa przez jakiś czas młodym, jak to źle, że zanim dojdzie do pięćdziesiątki, musi mieć wpierw dwadzieścia cztery, pięć, sześć, siedem lat i przechodzić różne smutki, zmartwienia, spędzać bezsenne noce, doznawać dziennych niepokojów... i na co? Niechby wreszcie ludzie szczęśliwi, bogaci niezależni przechodzili te czasu koleje — ale dla biednego dependenta, skazanego przez całe życie na pisanie aktów — młodość jest zupełnie niepotrzebna. O ileby lepiej było, mnie naprzykład, gdybym był od razu przyszedł na świat siwy, łysy, z długoletnią praktyką kancelaryjną — od razu miałbym względnie dobre utrzymanie, spokojny kawałek chleba i kroczyłbym powoli, bez przeszkód nadzwyczajnych po tej drodze bitej, która od kolebki prowadzi na cmentarz. Tymczasem nie. Musiałem być młodym, musiałem przechodzić różne burze... I na co? Na co?
A właśnie kiedy objąłem ową posadę na partykularzu, miałem dwadzieścia pięć lat życia, jak obszył. Ukończyłem ćwierć wieku mego istnienia trzynastego czerwca, w dzień świętego Antoniego Padewskiego, mojego patrona... W ogrodach kwitnęły bzy, jaśminy, nocami wyśpiewywały słowiki, wiatr grał na zielonych gałązkach, a we mnie też coś grało i śpiewało, nie pozwalało mi sypiać po nocach, wołało: wstawaj, biegnij, idź na łąki, do gajów, nad szemrzące strumienie, biegnij, zrywaj kwiaty, goń motyle... kochaj...
Kochaj!
Niechże kto bezstronnie osądzi, czy jest w tem sens?... Czy jest jaka logika, czy choćby cień zdrowego rozsądku?!
Zajmowałem dwa pokoiki w nizkim domku, który tonął w zieleni, do okien zaglądały kwitnące krzewy, dostawał się przez nie zapach kwiatów upajający, dziwny, nocną porą przez małe szybki wdzierał się promień księżyca.
Kiedy wieczorem przyszedłem do domu, to zamiast kłaść się na spoczynek, jak przyzwoity człowiek, siadałem przy otwartem oknie i marzyłem do świtu, do białego dnia niekiedy.
Jak nitka z kądzieli, wysnuwała się przędza moich marzeń, barwista niby tęcza, jaśniejąca blaskiem brylantów, upajająca jak zapach róż, a taka jakaś dziwna, taka dziwna... taka do mojego położenia nieodpowiedzialna i niestosowna... Po prostu zapominałem, kim jestem; bujałem w obłokach nie jak solidny człowiek i uczciwy dependent od rejenta, ale niby motylek, niby ptaszek, niby jakaś istota lekka, nie mająca żadnego pojęcia o życiu, o obowiązkach. Z czasem zaczęło to przechodzić w stan chroniczny.
Rano jestem w kancelaryi, rozkładam papiery i biorę się do sporządzenia wypisów zamówionych. Prosta, zwyczajna czynność i dawniej wykonywałem ją, nucąc półgłosem wyjątki z oper — tu, na nowem miejscu, muszę się wysilać, muszę skupiać uwagę, coraz odrywam oczy od papieru, przenoszę je na zegar i mam do tej maszyny bezmyślnej pretensyę, że za wolno posuwa wskazówki, że umyślnie spóźnia wydzwonienie dziewiątej.
A już tej dziewiątej doczekać się nie mogę. Czy jestem taki żarłok? Przeciwnie, jadam niewiele, uczucia głodu bynajmniej nie doznaję, mógłbym się raczej na brak apetytu użalać, gdyby mnie to co obchodziło, a jednak godzina śniadania tak ważną rolę odgrywa w mojem życiu.
Zawsze mam na nią jakieś projekta; zamierzam powiedzieć coś bardzo wesołego, dowcipnego, już mam to powiedzenie ułożone w myśli, gotowe — i pokazuje się, że nie potrafię porządnie trzech zdań związać. Jąkam się jak dzieciak nieumiejący lekcyi, czuję się upokorzonym, zawstydzonym, parzę sobie usta gorącą herbatą, żeby co prędzej zakończyć śniadanie, którego zaczęcia nie mogłem się doczekać — żeby je zakończyć i uciec napowrót do kancelaryi.
Uciekam też, pomimo zaproszeń mego pracodawcy i panny Eufrozyny. Babcia, jeżeli jest zdrowsza i siedzi z nami przy stole, potrafi mnie zatrzymać, ale nie na długo, wymówkę bo zawsze znajduję.
— Pani dobrodziejko — mówię — tam interesanci czekają... dziś czynności dużo!.. trzeba się zwijać...
— To idźże, panie Antoni, idź... ale od jutra nie pozwolę tak się żywić licho. Człowiek młody musi jadać dużo, żeby miał siły, a Pan Bóg wie po jakiemu jadasz. Ja się w to wdam — to się zmienić musi.
W kancelaryi nie wesoło mi było: ból głowy dokuczał i nie mogłem kombinować tak łatwo i swobodnie, jak w Warszawie. Interesant musiał po dwa razy powtarzać swoje żądanie, pomagałem sobie notatkami, gdyż pamięć moja słabła, nie wiem z jakiego powodu.
Na przykład taka jest rzecz:
Icek Porterówka i Nechemiasz Blaufisz, dwaj spekulanci, nabywają posesyę Nr. 211, w której mieści się olejarnia i młyn deptak. Z drugiej strony stają współwłaściciele rzeczonego domu, olejarni i deptaka Abuś i Dwojra z Perelmanów małżonkowie Smutni, wreszcie Szymsio Szpiebart, jako wierzyciel sumy rubli sto czterdzieści pięć na rzeczonym domu, olejarni i deptaku lokowanej.
Najprostszy akt w świecie! Małżonkowie Smutni sprzedają, Porterówka i Blaufisz kupują, szacunek umówiony, wypłata przy akcie, z wypłaty odbiera swoją sumę Szymsio Szpiebart. Zapisuję te szczegóły, stronom każę przyjść przed wieczorem do odczytania i podpisania aktu... a sam, zamiast pisać ów dokument nieszczęsny, zaczynam bujać gdzieś po niebie. Znika z przed mych oczów olejarnia, deptak, znika nieruchomość Nr. 211, tabelka opłat stemplowych, Szymsio Szpicbart — a zjawia się natomiast jakiś cudowny ogród, niby z bajki, o fontannach kryształowych, aksamitnych trawnikach, pełen cudownych kwiatów, tajemniczych szmerów i woni i blasków... Cała moja dusza jest w tym ogrodzie, ręka zaś zamiast pisać to, co trzeba, machinalnie, bez udziału mej woli, kreśli na skrawku papieru, bardzo wykwintne, ozdobne litery: E i F, istne arcydzieła kaligrafii...
Trwa to dziesięć minut, kwadrans, czasem pół godziny, dopóki jaki interesant nie przyjdzie, lub rejent w drugim pokoju nie zakaszle. Wtenczas spadam z obłoków na ziemię i jestem znów cichym, oddanym swej pracy dependentem.
Rzucam okiem na notatkę i już mi się staje widocznem, czego właściwie żąda Porterówka i w jakim charakterze wpływa do aktu Szymsio Szpicbart.
Godzina pierwsza uderza... obiad... Kominkiewicz zostaje w kancelaryi, ja wchodzę do stołowego pokoju z biciem serca.
Takie bo już ono jakieś dziwne, niepokoi się lada czego i kołacze, jak przestraszone.
Siedzę naprzeciw panny Eufrozyny i staram się patrzeć w talerz, tylko w talerz, postanowiłem sobie nic nie mówić, tylko odpowiadać na zapytania... ale czy to można?
Właśnie świdruję wzrokiem dno talerza, zdaje się, że je na wylot przewiercę, tymczasem nagle, miły, dźwięczny głosik woła na mnie.
— Panie Antoni!
Podnoszę spuszczone powieki, spoglądam na nią, rumienię się, znów spuszczam oczy...
Bywają czasem położenia bez wyjścia...
— Panie Antoni, co pan zamierza robić dziś wieczorem?
Czy ja wiem, co ja zamierzam? Nie zamierzam nic, sprawy sobie nie zdaję, sam nie wiem, co się dzieje ze mną, na którym świecie jestem, a ta się pyta, co ja zamierzam?
Odpowiadam, że nie myślałem jeszcze o dzisiejszym wieczorze...
— Ach! to doskonale!
Rejent spojrzał na nią ciekawie, jak gdyby chciał zgadnąć, co mianowicie doskonałego jest w tem, że ktoś nie wie, w jaki sposób wieczór przepędzi — ale wnuczka nie daje nikomu przyjść do słowa.
— Panie Antoni, czy pan zna chińskie latarki?
— Znam.
— A umie je pan robić.
— Co prawda, nie trudniłem się tem nigdy w życiu.
— To nic, ja pana nauczę.
— Jeżeli pani każe...
— Moje dziecko — odzywa się rejent, — dziwne ty masz wymagania. Pan Antoni nie jest do robienia chińskich latarni...
— Ja wiem o tem; ale ponieważ pan Antoni ma czas, a ja proszę, więc robić będzie. Prawda panie?
— Oczywista, — odpowiadam.
— A girlandy z dębowych liści, potrafi pan pleść?
— I tego nie próbowałem...
— Ja pana nauczę; bo widzi pan ja jestem bardzo biedna...
— Pani?
— Ach jaka ja biedna, jaka nieszczęśliwa! Nie masz pan nawet przybliżonego pojęcia.
— Ciekawy jestem — zapytał rejent — jakie mianowicie nieszczęścia spadły na ciebie, moja Fruziu... Czy kotka uciekła, czy kanarek nagle zachorował...
— Dziadzio się śmieje — a jednak.
— Więc powiedz, cóż ci dolega?...
— Za tydzień są moje urodziny, niestety.
— A... więc to takie nieszczęście?... Cóż na to poradzić?... Każdy człowiek raz na rok musi taką klęskę przechodzić.
— Dziadzio mnie nie rozumie. Ma być u nas zabawa.
— Wiem o tem, jak corocznie, w ogrodzie.
— A któż mi pomoże zrobić przygotowania do niej, ani dziadzio, ani babcia, a Kominkiewicz nie ma wcale gustu...
— Dlatego chciałaś zaangażować do tej czynności pana Antoniego?...
— Jeżeli dziadzio ma co przeciw temu...
— Ależ, ja nic, cóżbym miał mieć? Sądzę tylko, że może pan Antoni...
— Ja i owszem — odrzekłem — wprawdzie nie splatałem nigdy wieńców i nie robiłem chińskich latarek, ale jeżeli mnie pani będzie łaskawa nauczyć...
— Ręczę, że zrozumie pan od razu całą tajemnicę fabrykacyi; przysłowie mówi, że nie święci garnki lepią. Więc zgoda, wieczór przepędzi pan z nami i przy pracy...
Tak się też stało.
O godzinie siódmej wszystkie czynności w kancelaryi były skończone, rejent poszedł do ogrodu, aby tępić jakieś robaki, które przyszły nie wiadomo skąd i rozsiadły się na kalafiorach, zaś panna Eufrozyna i ja zabraliśmy się do roboty. Asystowała przytem babcia, najmilsza staruszka, jaką wżyciu mojem widziałem. Dobra, łagodna, a zawsze, pomimo podeszłego wieku, ożywiona, zawsze mająca coś do powiedzenia.
Panna Eufrozyna nie traciła czasu. Po obiedzie zaraz wyszła na miasto i przyniosła stamtąd ogromne ilości bibułki angielskiej, kolorowego papieru, tektury i wszelkich materyałów potrzebnych do budowania chińskich latarek. Wszystko to w wielkich masach przygotowane było na stole, tak, że kiedym przyszedł o siódmej, mogłem, zaraz po herbacie, przystąpić do dzieła.. Przekonałem się niebawem, że zrobienie chińskiej latarki nie jest rzeczą zbyt trudną, jeżeli przedmiot ten studyowany jest pod kierunkiem zdolnej i doświadczonej przewodniczki.
Dokładałem wszelkich starań, aby wywiązywać się z zadania możliwie najlepiej, najdokładniej i najprędzej zarazem, i mogę się pochlubić, że zrobiłem mnóstwo pięknych latarek niebieskich, zielonych, różowych, pąsowych, białych, żółtych, pomarańczowych, we wszystkich barwach i odcieniach.
Regent, powróciwszy z ogrodu, zasiadł z żoną do beziga, a myśmy kleili i kleili nasze arcydzieła do samej północy — a jaka przytem panna Eufrozyna była wesoła, jaka rozmowna, a jaka piękna!...
Cóż dziwnego, że powróciwszy do domu, oka zmrużyć nie mogłem, że usiadłem przy oknie otwartem i puściłem wodze marzeniom tak nielicującym z mojem, bądź-co-bądź poważnem stanowiskiem. Człowiek jest istota słaba i ułomna; wyobraża sobie, że może panować nad światem, a nie ma nawet tyle siły, żeby mógł własnemu sercu rozkazać, tyle władzy, żeby mógł powiedzieć własnym myślom:
— Hola, stójcie! dokąd lecicie szalone, dokąd... i po co?... Wróćcie, zostańcie na miejscu.
Zapewne, niechże kto wstrzyma w biegu stado ptaków, niechże je zmusi, aby z zawrotnych wysokości na ziemię zeszły, i niby domowe kury spokojnie na grzędzie zasiadły.
Ja, co prawda, broniłem się, wołałem na myśli niesforne: stójcie, ale bezskutecznie, nie chciały słuchać... Stało się ze mną coś osobliwego, zdawało mi się, że nagle przestałem być sobą, cichym, potulnym, pracy swojej oddanym dependentem i że jakaś siła niewidzialna, której się oprzeć nie mogłem, przemieniła mnie w wielką chińską latarnię.
I oto jestem cały z półprzezroczystej bibułki, a wewnątrz w piersiach moich jaśnieje serce zapalone wielką miłością dla Fruzi...
Ognia tego ukryć nie zdołam, świeci on, jaśnieje z daleka przez cienką, półprzezroczystą powłokę; dostrzeże go każdy: rejent, babcia, interesanci w kancelaryi, nawet Szymsio Szpicbart, nawet Icek Porterówka, nawet Kominkiewicz, poznają tajemnicę mego serca... a przedewszystkiem pozna ją panna Eufrozyna.
Myśl moja nagle wykonywa zwrot niespodziewany, istny piruet. Zatrzymuje się i powiada:
— To dobrze... Fruzia pozna tajemnicę. Owszem, niech ją pozna, o to chodzi właśnie, dlaczego miałaby jej nie poznać?
Zaczynam się zastanawiać, rozważać wszelkie pro i contra. Któż ja jestem? Ano człowiek, człowiek pracy. Mam uczciwe nazwisko, nie splamiłem się żadnym brudnym czynem, jestem młody, a mówią ludzie, że przed młodymi świat otwarty. Zarabiam niewiele, ale zarabiam, z czasem może praca moja zacznie przynosić mi więcej... zresztą co mi kto może zarzucić?
Idźmy dalej. Któż jest Fruzia. Jest to najpiękniejsza dziewczyna, jaką znam. Jak dla mnie, jest ona ideałem dobroci, wcieleniem wszelkich wdzięków, celem marzeń, przedmiotem zachwytów. Tak mówi serce, ale rozsądek powtarza swoje pytanie: któż jest ostatecznie Fruzia? Jakto, przecież już powiedziałem: jest to najpiękniejsza dziewczyna pod słońcem... Na to zgoda, ale któż ona jest? Czy księżniczka brabancka?... Czy panna z takich wysokich szczebli światowej drabiny, że spojrzenie zwykłego śmiertelnika sięgnąć do niej nie może? No, nie; Fruziajest córką niezamożnych rodziców, którzy ją osierocili wcześnie, jest wnuczką rejenta. Z nazwiskiem jej rodowem, nie wiąże się ani tytuł, ani imponująca starożytnością swoją tradycya, ani nic. Nazwisko zwyczajne, pospolite, jak moje, jak tysiąca innych ludzi na świecie... Czy mieć będzie w posagu jakie nadzwyczajne skarby, kopalnie srebra, fabryki, dobra ziemskie? I to nie. Weźmie po najdłuższem życiu dziadka i babki domek ich i kapitalik. Jak duży? Daję słowo uczciwe, że nie dowiadywałem się o tem, uważałbym nawet za niewłaściwe dochodzić ile mój pracodawca uskładał pieniędzy — ale przypadek zdarzył, żem się dowiedział. Żydzi rozmawiali o tem w kancelaryi... a oni, zwłaszcza w tak małem miasteczku, wiedzą dobrze, jak się kto ma. Bynajmniej nie imponujący majątek, nic nadzwyczajnego, oprócz domu z ogrodem, dziesięć, maximum dwanaście tysięcy w listach zastawnych. Zapewne i to kapitalik, i to coś znaczy, ale przecież nie rotszyldowska fortuna. I dlaczegóż; dlaczego ja nie mógłbym pomyśleć o pannie Eufrozynie? Dlaczego, ma się rozumieć nie zaraz, nie nagle, ale dawszy się wpierw panu rejentowi poznać, zasłużywszy mu się uczciwą pracą, zjednawszy sobie przychylność pięknej jego wnuczki, nie mógłbym kiedyś... Och! za wiele żądasz od losu, panie Antoni! za wiele, stanowczo za wiele. Może cię spotkać gorzki zawód i rozczarowanie.
Ale dlaczego? Znowuż przychodzi na myśl zapytanie: dlaczego. Ostatecznie, przecież ta Fruzia kiedyś za mąż wyjdzie — i kto ją weźmie? Książę udzielny, magnat, czy jaki pieniężnik nadzwyczajny? W żadnym razie ani jeden z takich panów nie przyjdzie, a raczej nie przyjedzie tu, do takiego zapadłego kąta szukać żony — i skończy się na tem, że piękna Fruzia wyjdzie za zwykłego śmiertelnika, może to będzie ziemianin, może dzierżawca, może jaki przemysłowiec na dorobku, ale w każdym razie nie magnat, nie bogacz, tylko człowiek pracy... Jeżeli tedy, według wszelkiego prawdopodobieństwa, tacy dobijać się będą o jej rękę, to dlaczegóżbym ja nie mógł stanąć w ich szeregu? Zdaje mi się, że mógłbym. No tak, mógłbym bez wątpienia — to fakt, który nie ulega najmniejszej wątpliwości...
Czuję, że głowa moja przepełnia się jasnemi myślami. Nie chcę siedzieć już przy otwartem oknie i wzdychać, jak ślamazarny marzyciel, ale zrywam się i zaczynam chodzić po pokoju, jak człowiek czynu... Zaczynam chodzić tak energicznie, aż deski w podłodze skrzypią, zadzieram głowę do góry i zaczynam nabierać przekonania, że i ja coś znaczę na świecie; że mam prawo do szczęścia i to szczęście zdobędę, zdobędę choćby...
Choćby co?
Oczywiście, choćby nie wiem co!
Do czynu! do czynu! do rzeczy, woła na mnie przebudzona nagle energia. Panie Antoni, pokaż co umiesz, panie Antoni śmiało!
Wówczas to po raz pierwszy zrodziła się w mojej głowie myśl składania rymów. Zapaliłem się do niej, do tej myśli gwałtownie. Dwie świece zajaśniały wnet na stoliku, pióro pogrążyło się w kałamarzu i niebawem na szarym kancelaryjnym papierze, zaczęły się czernić wiersze, dalej zwrotki... dalej całe utwory. Ani przypuszczałem, żeby to było tak łatwo... anim sądził. Byłbym pisał długo, bardzo długo, ale płomienie świec zbladły, a do pokoiku mego, przez otwarte okno wpłynęło istne morze blasków dziennych... a przecież o siódmej w kancelaryi być trzeba...
Tak panie Antoni, spóźniać się nie wolno, wnuczkę może zdołasz zachwycić poezyą, ale przychylność dziadka zjednasz sobie tylko jedynie i wyłącznie suchą prozą uczciwie pełnionego obowiązku.
Tak...
Rzuciłem się na łóżko, a o godzinie siódmej, byłem jak zwykle na stanowisku, o dziewiątej na herbacie, o pierwszej na obiedzie, a wieczorem już z daleko większą wprawą, aniżeli dnia poprzedniego, robiłem chińskie latarki...
— Mamy już dwieście — rzekła Fruzia.
— Dwieście latarek! — zawołała babcia — a gdzież ty je podziejesz dziewczyno?...
— O moja babciu, to stanowczo za mało... chcę przyozdobić ogród, co się zowie. Chcę żeby w nim jaśniało tysiąc świateł.
— Tysiąc?!
— Cóż to nadzwyczajnego, czy babcia sądzi, że my z panem Antonim nie zdołamy zrobić tysiąca latarek...
— Zrobimy — szepnąłem.
Nie zrobiliśmy, dla tej przyczyny, że nie mieliśmy z czego, zabrakło bibułki, a w mieście dostać jej nie było można, gdyż panna Eufrozyna wykupiła wszystkie zapasy, jakie się znajdowały w sklepach galanteryjnych miasteczka. Ja starałem się dostać, ale bezskutecznie, Kominkiewicz szukał po kramach i najmarniejszych sklepikach i zdobył kilkanaście arkuszy białej, mocno przybrudzonej bibułki; na sprowadzenie z Warszawy czas już był za krótki, należało więc poprzestać na tem, co jest...
— Babciu — mówiła panna Eufrozyna, — źle się dzieje.
— Z czem duszko?
— Illuminacya ogrodu nie będzie tak świetna, jak chciałam, mamy tylko dwieście siedemdziesiąt latarni — i na tem trzeba poprzestać... O fajerwerkach niema mowy, gdyż dziadzio nie pozwoli na nie.
— Ma słuszność kochanie... o wypadek łatwo.
— To idzie o ogród... drzewom podobno szkodzi dym. A trudno... Trzeba się obejść, gdy inaczej nie można... Jutro, panie Antoni robimy girlandy...
— Zawsze jestem na pani rozkazy...
— Aby tylko kochany Kominkiewicz nie skrewił...
— W czem?
— Obiecał dostarczyć gałązek dębowych i świeżej sośniny... całą furę tego przywieźć mają dziś przed wieczorem.
— Niech się pani uspokoi — Kominkiewicz jest słowny człowiek i do załatwienia wszelkich sprawunków jedyny...
— Tak — wtrąciła staruszka, — jest to bardzo dobry człowiek... Wprawdzie ma tę wadę, że się czasem upija, ale to mu należy wybaczyć...
Dotrzymał słowa — i znowuż przez cały wieczór wiliśmy wieńce i girlandy; następny wieczór zawieszaliśmy w ogrodzie owe festony i latarki, przy pomocy Kominkiewicza i pokojówki Maryni, a pod ogólnym nadzorem rejenta.
Nadszedł nareszcie uroczysty dzień urodzin panny Eufrozyny; ofiarowałem jej piękny bukiet, akrostych i poemat mojej kompozycyi; przyjęła te dary z podziękowaniem i uśmiechem, a wiersze odczytała babci. Dowiedziałem się, że była z tego powodu rada familijna, przypadkowo podsłuchałem jej zakończenie i ostateczne wnioski. Było to w ogrodzie, staruszkowie oczekiwali gości, siedząc w cienistej altanie, ja poprawiałem źle przymocowane latarki.
Wtem doszedł mnie głos rozmawiających.
— Uważasz mężu, jednak ten nasz pan Antoni szarmant...
— Jakto szarmant?
— Bukiet Fruzi przyniósł bardzo ładny...
— Tak sobie...
— Ganisz, bo nie z twego ogrodu, ale bądź-co-bądź bukiet... i wiersze, proszę cię, napisał bardzo zręczne... Czytałeś?
— Czytałem...
— I cóż?
— Ha no, chłopak zdaje się nie zły, tylko to mi się niepodoba, że w głowie ma jakoś amoroso...
— Amoroso?
— A tak...
— Cóż w tem złego, mój mężu, młody jest... a przypomnij-no sobie jegomość, jak byłeś w jego wieku, to ci także po głowie wiatr chodził... pamiętasz?
— A pamiętam... ale to były inne czasy... teraz już mi się głupstwa więcej nie trzymają, wierszyków nie pisuję a i co do niego, to wolałbym żeby był mniej amoroso, a natomiast więcej regentoso.
Połknąłem tę gorzką pigułkę, ale wprawdzie nie miałem nawet czasu zastanawiać się nad jej smakiem... bo goście zaczęli się schodzić i zjeżdżać — cały wielki świat małego miasteczka, a i z okolicy kilka rodzin. W domu zrobiło się gwarno, w ogrodzie gwarno... Rejent produkował swoje owoce, warzywa, kwiaty, wina owocowe i nalewki i rósł, jak na drożdżach, gdy chwalono te arcydzieła jego sztuki amatorsko-ogrodniczej.
Babcia siedziała na fotelu w otoczeniu starszych pań, a panna Eufrozyna biegała nieustannie, to do pokojów, to do ogrodu, to do kuchni, była wszędzie, jak dzielna gospodyni.
Pomyślałem sobie wówczas, że kto tę panienkę dostanie, skarb dostanie; takie to gospodarne i energiczne.
A któż dostanie? Może ja? oczywiście, że nie kto inny. Czyż pozwoliłbym na to, czy nie broniłbym wszelkiemi siłami... Moja lotna wyobraźnia, wnet pofrunęła na skrzydłach w zaczarowaną krainę przyszłości, wnet zaczęła tworzyć obrazy fantastyczne, pełne uroku. Dźwięk fortepianu przebudził mnie z tego snu na jawie. Musiałem biegnąć co prędzej do sali, gdyż przyrzekłem pannie Fruzi, że będę wodzirejem i poprowadzę tańce po warszawsku. Nie wiem z jakiej zasady, my warszawiacy mamy na partykularzach opinię znakomitych tancerzy, ja przynajmniej na taką nie zasługiwałem, ale ponieważ ona sobie życzyła, więc dokładałem wszelkich starań, tworzyłem nadzwyczajne kombinacye, nowe zupełne figury i jak zaczęliśmy mazura o dziesiątej, tośmy go dopiero o północy skończyli.
Winszowali mi wszyscy sukcesu, nawet babcia, a sam pan rejent powiedział:
— Brawo, panie Antoni, przypomniałeś mi młode lata, gdyż swego czasu i ja tak samo pląsać umiałem. Dziś możebym jeszcze potrafił, ale rozumiesz, że w moim wieku jakoś nie wypada.
Skinąłem głową na znak potwierdzenia, na znak, iż wierzę w zdolności choreograficzne i siłę staruszka.
Po mazurze była kolacya. Potem znów tańce, ale już z mniejszem ożywieniem, goście bowiem zaczęli się potrosze rozjeżdżać. Babcia, potrzebująca dużo snu i wypoczynku, wysunęła się po cichu do swojego pokoju, rejent prawie że drzemał nad kartami...
Panna Eufrozyna zniknęła mi z oczu — zaniepokojony udałem się na poszukiwania: w pokojach jej nie było, dopiero w ogrodzie dostrzegłem ją z daleka. Księżyc świecił jasno... zbliżyłem się do niej. Była bardzo smutna, w oczach miała łzy...
— Co pani? — zapytałem z przerażeniem.
— Smutno mi — odrzekła — bardzo mi smutno.
— Jakto, dziś? W takim dniu, w którym wszyscy pani winszują, składają życzenia.
— Właśnie w takim.
— Ależ na Boga, dlaczego?
— Wiem ja dlaczego...
— Niechże mi pani powie... O, gdybym mógł dowieść, jak mnie smutek pani boli, jak radbym go ulżyć pani... wyznałabyś mi swoją tajemnicę.
— To nie jest, panie, tajemnica... Dziadzio ją zna, zna babcia, a i przed panem nie będę robiła sekretu... Pan taki dla nas życzliwy.
— O niezawodnie pani.
— A więc powiem... Smutek mój stąd pochodzi, że Jaś nie przyjechał.
— Jaś?
— Ach prawda, pan go nie znasz. Jest to młody człowiek, daleki nasz kuzyn, a mój narzeczony.
— Więc pani ma narzeczonego?
— Od pół roku...
— I wyjdzie pani za niego?...
— Za pół roku...
— Nie wiedziałem, nie wiedziałem. Teraz rozumiem pani smutek... ale on przejdzie, pan Jan przyjedzie i będzie pani szczęśliwa, bardzo szczęśliwa. Daj Boże. Co do mnie, życzę pani szczęścia, szczerze, serdecznie życzę...
Ukłoniłem się i poszedłem wprost do domu. Zdawało mi się, że piorun we mnie uderzył, że nie trzęsienie ziemi, bo cóż znaczy taka nędzna bryłka, jak ziemia, ale trzęsienie wszechświata zburzyło cały gmach mego szczęścia, kamień na kamieniu nie został, wszystko rozsypało się w proch i w gruzy. Przestałem pisać wiersze, manuskrypta spaliłem tegoż samego ranka. Spać się nie kładłem, o szóstej przyszedł Kominkiewicz, cięty porządnie, prosiłem go, żeby mi wylał na głowę wiadro zimnej wody wprost ze studni. Uczynił to i dodał, że według jego zdania, nie masz nic lepszego na przepicie się, jak kieliszek mocnej wódki...
— Klin klinem się wybija, panie...
Uśmiechnąłem się gorzko.
O siódmej byłem w kancelaryi, o dziewiątej na śniadaniu, o pierwszej na obiedzie, o siódmej na herbacie — i tak wytrzymałem cały miesiąc... Wieczory przepędzałem albo u siebie w mieszkaniu, albo też włóczyłem się samotnie po polach, najczęściej koło cmentarza...
Po miesiącu oświadczyłem rejentowi, że dłużej pracować u niego nie mogę, że muszę wracać do Warszawy, bo takie jest życzenie mojej ciotki, osoby dość zamożnej, która pragnie mi majątek zapisać.
Dziwiło go to moje nagłe postanowienie, próbował perswadować, namawiać, żebym został, ale widząc, że zamiar mój jest stały — zgodził się...
Pożegnaliśmy się serdecznie... Babcia uczyniła krzyż nad moją głową, piękna Fruzia podała mi rączkę.
Ona jedna domyślała się prawdziwej przyczyny mego odejścia...
Ona jedna wiedziała, że to było „amoroso.”


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.