Martin Eden/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział III

Kiedy Martin Eden schodził ze schodów, ręka jego sięgnęła odruchowo do kieszeni marynarki, wydobyła kawałek ciemnej bibuły i szczyptę meksykańskiego tytoniu. Skręcił wprawnie papierosa i zapalił. Pierwszym łykiem dymu zaciągnął się powoli, głęboko i z rozkoszą. — O Boże! — wyrzekł głośno, tonem egzaltowanego podziwu. — O Boże! — powtórzył. Po chwili wyszeptał raz jeszcze: — O Boże! — Wreszcie zerwał kołnierzyk, zmiął i wcisnął do kieszeni. Padał zimny, przejmujący deszcz, ale chłopak odkrył głowę, rozpiął kamizelkę i szedł przed siebie w upojeniu wspaniałej niewiedzy. Prawie nie zauważył, że deszcz pada. Szedł jak w ekstazie, śniąc na jawie i po sto razy odtwarzając w myśli sceny ubiegłego wieczoru.
Spotkał więc nareszcie kobietę, kobietę, o której, coprawda, myślał mało, bo wogóle niewiele myślał o kobietach, lecz której oczekiwał podświadomie, ufając w głębi serca, że przecież kiedyś ją ujrzy. I oto dziś — stało się. Siedział z nią przy jednym stole, dotykał dłoni, patrzał w głębię źrenic, na dnie ich chwytał wieść o duszy cudownej, nie piękniejszej jednak od oczu, przez które się objawiła, od ciała dającego jej kształt i wyraz. Dla Martina było rzeczą nową i niespodziewaną, iż w Ruth nie widział zupełnie ciała kobiety. Dotychczas przecież w kobietach obchodziły go wyłącznie kształty fizyczne. Postać Ruth jednak była czemś odrębnem; nie myślał o niej jak o ludzkiem ciele, podległem prawom życia i śmierci. Nie było tu więzienia duszy — była jej przedziwna emanacja, czysta i nieziemsko-piękna, było skrystalizowanie boskiego pierwiastku. Owo wyraźne odczucie boskości zdziwiło chłopaka, i myśl zawróciła od bujnych marzeń ku głębszym i bardziej spokojnym rozważaniom. Nigdy jeszcze żadne słowo, żaden znak nie przyniósł mu wieści z krainy wieczności. Nie wierzył w nieśmiertelność. Nie był religijny i podrwiwał sobie dobrodusznie ze wszystkich mistyków — „drapaczy nieba“ i ich „nieśmiertelnej duszy“. Po śmierci niema życia. Jeszcze na ziemi ogarnie nas wieczysta ciemność. To jednak, co Martin dojrzał dziś w oczach kobiety — było niewątpliwie duszą, wieczyście żywą duszą, której śmierć dosięgnąć nie może. Nikt znany dotychczas — ani mężczyzna, ani kobieta, nie przyniósł mu boskiej wieści o nieśmiertelności. Ruth pierwsza oznajmiła ją spojrzeniem. Dziewicza twarz jaśniała przed oczyma chłopaka, gdy szedł tak samotnie pustą już ulicą — twarz blada i skupiona, rzewna i słodka, uśmiechnięta cicho i łagodnie, jak tylko dusza uśmiechać się może, a przytem czysta, czystością tak nieskalaną, jakiej nie przeczuwał nawet w snach. Czystość ta owionęła go jak obłok, zdziwiła i oczarowała. Widywał był dobro i zło, lecz czystość jako taka, jako odrębna właściwość istnienia, nie zastanawiała go nigdy. Dzisiaj zaś ujrzał w kobiecie czystość jako najwyższe wcielenie dobra i piękna, jako szczyt tego, co obiecuje życie wieczne.
I natychmiast rozgorzała ambicja, żeby zdobyć to życie wieczne. Nie był godzien rozwiązać rzemyka u trzewików tej dziewczyny. Tylko cudownemu zbiegowi okoliczności, fantastycznemu darowi losu zawdzięczał szczęście poznania, rozmowy, wspólnego spędzenia wieczoru. Ale to tylko przypadek! Nie zasłużył nań, nie wywalczył sobie tego uśmiechu fortuny. Serce zalała mu nagle głęboko religijna pokora. Poczuł się skruszony, poniżony i dobrowolnie poniżał się jeszcze głębiej. W takim nastroju ducha grzesznicy przystępują do spowiedzi. Martin czuł się przytłoczony brzemieniem grzechów. Lecz jak pokutnik, leżąc krzyżem przed trybunałem Bożej sprawiedliwości, oczyma duszy chwyta promienie obiecanego mu szczęścia wiekuistego, tak i jemu w prochu poniżenia objawił się odblask raju, jaki osiągnie, zdobywszy tę dziewczynę. Owo „zdobycie“ było zresztą pojęciem niewyraźnem i zamglonem, choć zdecydowanie rożnem od tego, co dotychczas za zdobycie uważał. W wyobraźni szaleńca widział się już wyniesionym wraz z ukochaną w nadziemskie regjony, gdzie dzielił z nią myśl każdą i natchnienie, żyjąc u źródeł przeczystych wiecznego piękna i szczęśliwości. To, o czem śnił, było posiadaniem czysto duchowem, pozbawionem wszelkiej cielesności, było wyzwolonem braterstwem dusz, którego nawet sam przed sobą nie potrafił określić wyraźniej. Zresztą nad określeniami nie myślał wogóle. Uczucie pochłonęło rozum. Chłopak drżał i tętnił cały nieznanem dotychczas wzburzeniem, poddając się bezwolnie pochłaniającemu go morzu miłości: spoczynek ten słodszy był ponad wszystkie dary życia.
Martin szedł wolno, słaniając się jak pijany i powtarzając cichym, gorącym szeptem: — Mój Boże! mój Boże!
Policeman, stojący na rogu ulicy, obejrzał się podejrzliwie, zauważywszy rozkołysany krok marynarza.
— A gdzieżeś się tak schlał, u licha? — zapytał.
Martin Eden powrócił z niebiosów na ziemię. Dzięki swemu znakomicie plastycznemu usposobieniu, pozwalającemu zmieniać się stosownie do warunków i mieścić w każde ramy, narzucone przez życie, wobec tonu policemana stał się odrazu zwykłym sobą, i doskonale zorjentował w położeniu.
— Ano cóż? Nie byczo? — roześmiał się. — Możem co gadał sam do siebie?
— Za chwilę byłbyś śpiewał, bratku! — zaopinjował stróż bezpieczeństwa.
— E, niema tak dobrze. Dawaj-no ognia! Spróbuję jeszcze złapać ostatni tramwaj.
Zapalił papierosa, rzucił „dobranoc“ i ruszył dalej.
— Widział to kto? — mruknął pod nosem. — Ta rura wzięła mnie za pijanego. — Uśmiechnął się i rozważał. — A zresztą może i byłem pijany. Ale żeby jedna twarz kobieca mogła człowieka tak oszołomić...
Na Telegraph Avenue dopędził tramwaj, idący do Berkeley. Zapełniała go przeważnie młodzież uniwersytecka, wesoła, rozśpiewana, sypiąca żartami. Martin przyglądał się ciekawie. Studenci! Uczęszczają razem z Nią na uniwersytet, należą do Jej sfery, mogą Ją znać, mogą widywać codziennie, jeśli zapragną. Dziwił się też niepomiernie, że widocznie nie pragną, skoro nie z Nią spędzili wieczór, nie otaczali Jej bezustannie pełnem czci i uwielbienia kołem. Po chwili myśli Martina powędrowały dalej: zaczął szczegółową obserwację. Zauważył jednego młodzieńca o wąskich szpareczkach oczu i ciągle otwartych ustach. — Typ przestępcy — zdecydował Martin. — W życiu okrętowem byłby taki napewno tchórzem, skąpcem, plotkarzem. On, Martin Eden, jest chyba lepszy. Myśl ta ucieszyła go, gdyż poniekąd zbliżyła do Ruth. Począł porównywać siebie z tymi studentami. Znał zalety wspaniałego mechanizmu swego ciała i nie wątpił, że pod względem fizycznym mógłby wszystkich tych eleganckich gentlemenów zapędzić w kozi róg. Zato głowy mieli pełne wszelakiej mądrości, co pozwalała mówić tak, jak mówiła Ona. Myśl ta zmąciła mu pewność siebie. — O cóż właściwie chodzi? — rzucił sam sobie w przystępie gniewu. — Co oni potrafili, to i ja mogę. Uczyli się z książek — ja żyłem. I ja mam głowę pełną wykształcenia, tylko innego rodzaju. Który z nich potrafi zawiązać węzeł toplinowy, pracować u steru, lub wartować w bocianiem gnieździe? — Własne życie rozwinęło się chłopakowi przed oczyma w szeregu obrazów niebezpieczeństwa i ryzyka, wysiłku i pracy. Przypomniały mu się niepowodzenia i trudności, zwalczone podczas nauki na okręcie. Czyż nie jest w lepszem położeniu? Ci młodzieńcy będą przecież kiedyś musieli zacząć żyć naprawdę, a wtedy czeka ich jeszcze cała trudna droga, którą on ma już poza sobą. Doskonale! przez ten czas zdąży nauczyć się z książek drugiej połowy życia. Gdy tramwaj mijał mało zaludnione przedmieście, oddzielające Oakland od Berkeley, Martin zobaczył znajomą dwupiętrową kamienicę, przez której całą długość ciągnął się jaskrawy szyld z dumnym napisem: „Bernard Higginbotham. Skład produktów spożywczych“. Martin Eden zeskoczył na rogu i poszedł ku temu domowi. Zbliżając się, obserwował szyld. Odczytywał na nim więcej, niż głosiły słowa. Sam kształt liter zdawał się wyrażać zarozumiały, tępy egoizm i nicość pełną skąpstwa. Bernard Higginbotham żonaty był z jego siostrą i Martin znał go dobrze. Otworzył drzwi małym kluczem i wdrapywać się począł po schodach na drugie piętro. Tu właśnie mieszkał szwagier. Sklep mieścił się na parterze. Ział stamtąd odór stęchłych jarzyn. Martin, sunąc poomacku, potknął się w ciemnym przedpokoju o jakąś zabawkę, rzuconą widocznie przez któreś z licznej dzieciarni — i grzmotnął się o drzwi.
— Psia...! — zaklął w myśli — ależ to sknera! żałuje paru groszy na gaz; niech lepiej lokator skręci kark! — Odnalazł klamkę i wszedł do oświetlonego pokoju, w którym siedziała siostra i pan Higginbotham. Kobieta cerowała spodnie, mężczyzna rozwalił na dwóch krzesłach swoje chude jak szkielet ciało, nogi w podartych filcowych pantoflach zwiesił ku ziemi i czytał gazetę. Z poza gazety spojrzała na wchodzącego para ciemnych, chytrych, jakby kłujących oczu. Martin Eden nie mógł nigdy patrzyć na szwagra bez wstrętu. Co właściwie spodobało się siostrze w tym człowieku? Na Martina robił on wrażenie robaka, którego najprzyjemniej byłoby rozdeptać nogą. — Kiedykolwiek jeszcze nabiję tę mordę — pocieszał się w duchu, żeby móc znieść istnienie tego człowieka. Czarne oczki, chytre i drapieżne, spojrzały z wyrazem pretensji.
— No? — rzucił Martin. — O co chodzi?
— Drzwi! Kazałem pomalować dopiero przed tygodniem! — pół warknął, pół jęknął pan Higginbotham. — Wartoby nie zapominać, ile to kosztuje. Należało być ostrożniejszym.
Martin chciał odpowiedzieć, ale dał spokój, zważywszy całą bezużyteczność jakiejkolwiek repliki. Ponad plecami obrzydłego stworzenia rzucił okiem na litografję, wiszącą w kącie. Zdziwił się. Dotychczas podobała mu się, dziś jednak jak gdyby zobaczył ją po raz pierwszy. Była nędzną tandetą, jak zresztą wszystko w tym domu. Powrócił myślą do apartamentów, które opuścił przed godziną. Ujrzał znowu zbytkowne wnętrze, wspaniałe obrazy, a potem Ją — Ją... Patrzała z uśmiechem wzruszającej słodyczy, jak wtedy, gdy podawała mu rękę na pożegnanie. Zapomniał, gdzie się znajduje, zapomniał wogóle o istnieniu pana Higginbothama, lecz gentleman zapytał nagle:
— Cóż tam? duch się ukazał, czy kie licho?
Martin ocknął się i spojrzał w oczy, krągłe jak paciorki, podłe, drapieżne, a tchórzliwe, i przez chwilę ujrzał je takiemi, jakiemi bywały wobec gości w sklepie; uniżone, wypolerowane, przypochlebne.
— Tak — odrzekł Martin — ukazał się duch. Dobranoc. Dobranoc, Gertrudo.
Skręcił ku drzwiom, zaczepiwszy po drodze o podarty kawał brudnego dywana.
— A nie trzaskać tam drzwiami! — usłyszał głos szwagra.
Krew uderzyła chłopakowi do głowy, lecz opanował się i cicho zamknął za sobą drzwi. Pan Higginbotham spojrzał triumfująco na żonę.
— Pijany — oświadczył schrypniętym głosem. — Mówiłem, że tak będzie.
Z rezygnacją skinęła głową. — Tak, oczy miał błyszczące — przyznała — i wrócił bez kołnierzyka, choć włożył, wychodząc. Ale wypił najwyżej parę kieliszków.
— Akurat! Ledwie stał na nogach — upierał się mąż — już ja mu się dobrze przyjrzałem. Nie mógł przejść równo przez pokój. Sama słyszałaś, jak się potknął w przedpokoju.
— Pewno o wózek Alinki — odpowiedziała. — Po ciemku nie widać.
Zarówno gniew, jak głos męża i pana, poczęły wzbierać. Dzień cały musiał się hamować wobec klijentów, zachowując na miły wieczór w domowem zaciszu przywilej stania się naprawdę sobą.
— A ja ci powiadam, że twój kochany braciszek urżnięty jak bela!
Głos brzmiał sucho, urywanie l stanowczo, a wargi jak maszyna wybijały każde słowo. Żona westchnęła i zamilkła. Była to rosła, tęga kobieta, zawsze niechlujnie ubrana, zmęczona ciężarem swego ciała, pracą i mężem.
— To wszystko miłe dziedzictwo po ojczulku, żebyś wiedziała — oskarżał dalej pan Higginbotham. — I tak samo skończy, zobaczysz. Skinęła głową, westchnęła i szyła dalej. Zgodzili się oboje, że Martin wrócił pijany. Nie umieli odczuć rzeczy wzniosłych i nie byli w stanie domyślić się, że błyszczące oczy i promienna twarz taić mogą pierwsze przebudzenie miłości.
— Ładny przykład dla dzieci! — warknął raptownie pan Higginbotham, przerywając umyślnie milczenie, uparcie podtrzymywane przez żonę. Czasem pragnął nawet, żeby mu oponowała.
— Jeśli jeszcze raz powtórzy się coś podobnego, będzie musiał zbierać manatki. Zrozumiano? nie zniosę więcej tego łajdaka! tylko demoralizacja niewinnych dzieci! — Panu Higginbotham podobało się słowo „demoralizacja“, wyczytane w gazecie, i niedawno wprowadzone do jego słownika. — Ot, co jest, demoralizacja właśnie, nic innego!
Żona westchnęła raz jeszcze, smutnie pokiwała głową i szyła dalej. Mąż zabierał się ponownie do czytania.
— Zapłacił za ostatni tydzień? — spróbował raz jeszcze.
Skinęła znowu, a potem dodała cicho: jeszcze ma trochę pieniędzy.
— Kiedyż rusza na morze?
— Pewnie, kiedy wszystko wyda — odrzekła. — Był wczoraj w San Francisco i szukał statku, ale wciąż jeszcze ma pieniądze i dlatego przebiera.
— Tyż znalazł się amator do kręcenia nosem! Widział go kto! Panicz! — warczał małżonek.
— Mówił coś o szkunie, co ma wyruszyć bardzo daleko na poszukiwanie skarbu. Ale jeszcze nie zaraz. Chce się tam nająć, tylko nie wie, czy mu starczy pieniędzy na czekanie.
— Żebyż on był, psiakrew, jakiś do ludzi podobny, dałbym mu zajęcie przy sklepie. Mógłby powozić furgonem; Tom odchodzi — zawyrokował pan domu bez cienia dobrej woli w głosie.
Żona spojrzała zdziwiona i przerażona.
— Odchodzi dzisiaj wieczorem. Najął się do Carrutherów; tam mu obiecali większą pensję.
— A co! nie mówiłam, że tak się skończy! — zawołała. — Był wart znacznie więcej, niż dawałeś.
— Słuchajno, stara! — wybuchnął Higginbotham. — Mówiłem ci sto razy, żebyś nie pakowała nosa w nieswoje rzeczy. Więcej powtarzał nie bede!
— Ja nic nie mówię... — szepnęła przez łzy. — Ale Tom był dobry chłopak...
Mąż przeszył ją wzrokiem. Tego już było za wiele!
— Żeby ten twój łajdak brat był wart choćby tyle, co sól, którą zjada, pozwoliłbym mu prowadzić furgon! — warknął.
— Płaci nam przecie wszystko, co się należy — brzmiała odpowiedź. — I jest moim bratem! Dopóki od ciebie nie pożycza, nie masz prawa wycierać sobie nim gęby cały boży dzień. Pozostało mi przecie jeszcze trochę uczuć, chociaż jestem twoją żoną od lat siedmiu.
— A powiedziałaś mu, że będzie dopłacał za gaz, jeśli nie przestanie czytać po nocy? — zapytał.
Nic już nie odrzekła. Bunt jej opadł i dusza skryła się w znużonem ciele. Mąż triumfował. Złapał ją! Oczy zabłysły mu zwycięsko, a uszy rozkoszowały się dźwiękiem tłumionego chlipania. Szczególnie przyjemnie było ją rozdrażnić, obecnie zaś udawało się to łatwiej, niż kiedykolwiek. W początkach małżeńskiego pożycia Gertruda trzymała się lepiej, potem jednak zarówno częste macierzyństwo, jak nieustanna dokuczliwość męża, wyczerpały jej energję.
— Powiesz mu jutro i szlus — rzekł. — A tymczasem, póki pamiętam: żebyś od samego rana posłała po Marian, niech pilnuje dzieci. Teraz, kiedy Tom odszedł, sam będę jeździł z furgonem. Przygotuj się do stania za ladą.
— Ależ jutro wielkie pranie... — broniła się słabo.
— To wstań wcześniej i zrób co trzeba. Nie wyjadę z domu przed dziesiątą. — Rozwinął gniewnie gazetę i pogrążył się w czytaniu.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.