Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

docznie przez któreś z licznej dzieciarni — i grzmotnął się o drzwi.
— Psia...! — zaklął w myśli — ależ bo sknera! żałuje paru groszy na gaz; niech lepiej lokator skręci kark! — Odnalazł klamkę i wszedł do oświetlonego pokoju, w którym siedziała siostra i pan Higginbotham. Kobieta cerowała spodnie, mężczyzna rozwalił na dwóch krzesłach swoje chude jak szkielet ciało, nogi w podartych filcowych pantoflach zwiesił ku ziemi i czytał gazetę. Z poza gazety spojrzała na wchodzącego para ciemnych, chytrych, jakby kłujących oczu. Martin Eden nie mógł nigdy patrzyć na szwagra bez wstrętu. Co właściwie spodobało się siostrze w tym człowieku? Na Martina robił on wrażenie robaka, którego najprzyjemniej byłoby rozdeptać nogą. — Kiedykolwiek jeszcze nabiję tę mordę — pocieszał się w duchu, żeby móc znieść istnienie tego człowieka. Czarne oczki, chytre i drapieżne, spojrzały z wyrazem pretensji.
— No? — rzucił Martin. — O co chodzi?
— Drzwi! Kazałem pomalować dopiero przed tygodniem! — pół warknął, pół jęknął pan Higginbotham. — Wartoby nie zapominać, ile to kosztuje. Należało być ostrożniejszym.
Martin chciał odpowiedzieć, ale dał spokój, zważywszy całą bezużyteczność jakiejkolwiek repliki. Ponad plecami obrzydłego stworzenia rzucił okiem na litografję, wiszącą w kącie. Zdziwił się. Dotychczas podobała mu się, dziś jednak jak gdyby zobaczył ją po raz pierwszy. Była nędzną tandetą, jak