Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zresztą wszystko w tym domu. Powrócił myślą do apartamentów, które opuścił przed godziną. Ujrzał znowu zbytkowne wnętrze, wspaniałe obrazy, a potem Ją — Ją... Patrzała z uśmiechem wzruszającej słodyczy, jak wtedy, gdy podawała mu rękę na pożegnanie. Zapomniał, gdzie się znajduje, zapomniał wogóle o istnieniu pana Higginbothama, lecz gentleman zapytał nagle:
— Cóż tam? duch się ukazał, czy kie licho?
Martin ocknął się i spojrzał w oczy, krągłe jak paciorki, podłe, drapieżne, a tchórzliwe, i przez chwilę ujrzał je takiemi, jakiemi bywały wobec gości w sklepie; uniżone, wypolerowane, przypochlebne.
— Tak — odrzekł Martin — ukazał się duch. Dobranoc. Dobranoc, Gertrudo.
Skręcił ku drzwiom, zaczepiwszy po drodze o podarty kawał brudnego dywana.
— A nie trzaskać tam drzwiami! — usłyszał głos szwagra.
Krew uderzyła chłopakowi do głowy, lecz opanował się i cicho zamknął za sobą drzwi. Pan Higginbotham spojrzał triumfująco na żonę.
— Pijany — oświadczył schrypniętym głosem. — Mówiłem, że tak będzie.
Z rezygnacją skinęła głową. — Tak, oczy miał błyszczące — przyznała — i wrócił bez kołnierzyka, choć włożył, wychodząc. Ale wypił najwyżej parę kieliszków.
— Akurat! Ledwie stał na nogach — upierał się