Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom II/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


20.
Kawa.

Rozmowa hrabiego Duriveau, z przyszłymi swoimi wyborcami podwoiła jego zwykłą gorycz i gwałtowność; z polityki, naturalnym biegiem myśli, przeszedł do przedmiotu który hrabia zawsze z namiętną zawiścią traktował: mówił o występkach ubogiej klassy ludu, a mówił o nich jak zwykle ze wzgardą i obrzydzeniem.
Wspartemu na framudze otwartego okna, świéże powietrze chłodziło czoło rozgrzane nienawistny popędliwością jaką cechował tę rozmowę.
— Tak, moi panowie, mówił hrabia Duriveau, — w młodości mojéj, równie jak każdy inny, a może więcej nawet, byłem dobroduszny, szczodry, tkliwy. Wierzyłem w cnoty i niezasłużone nieszczęścia motłochu... wierzyłem w ojców rodziny którym zbrakło roboty, koniecznéj dla utrzymania małoletnich dziatek lub choréj żony... wierzyłem że są ludzie po czterdzieści ośm godzin pozbawieni żywności... wierzyłem w nędzę wdów ogołoconych ze wszystkiego, i wieczorami, zmuszonych żebrać, karmiąc jedno dziecię próżną piersią, a drugie wlokąc za sobą... wierzyłem w łzy biédnych małych sierot, opuszczonych, samotnych na tym świecie, lubo na bruku Paryża... wierzyłem w uwiedzione i bez sposobu do życia opuszczone dziewczęta.
I w dalszym ciągu swéj mowy pogardliwie wzruszając ramionami, dodał hrabia:
— Tak, moi panowie... niosłem ulgę, tej interesującej nędzy... O jakże byłem głupi!... Ojcem rodziny któremu zbrakło roboty, był to niegodny partacz wygnany z warsztatu; nieszczęśliwy, który od czterdziestu ośmiu godzin nic nie jadł, pijany wychodził z szynku; godna opłakiwania wdowa karmiła kartonowe niemowlę, a wlokła za sobą skradzione dzićécię; biédne dwunasto-letnie sierotki dzieliły się moją jałmużną z młodymi ulicznikami, z którymi już się oddawna łajdaczyły, a uwiedzione i opuszczone dziewczęta wychodziły matkami z miejsc podejrzanych! Jakaż to była dla mnie nauka!
Niepodobna opisać tonu jakim hrabia wyrzekł te słowa żółci pełne, które koniecznie silne wrażenie na słuchaczach wywrzéć musiały.
— Pan hrabia zupełną ma słuszność, — powiedział Chalumeau, z przyzwyczajenia tu i owdzie spojrzeniem szukając żony, która od niejakiego czasu znikła ze Scypionem, — pan hrabia ma zupełną słuszność, dobroć serca zwykle zawodzi,... czynić dobrze temu motłochowi, jestto zaprawiać go do niewdzięczności!
I zacny ten człowiek z godnością popił swą kawę.
— Nędza gminu jest albo fałszem, albo skutkiem występku, — sentencyonalnie dodał pan Chaudavoine, poruszając łyżeczką cukier w swéj filiżance, — a w takim razie ta nędza nie zasługuje na żadną litość.
— To rzecz widoczna, — wtrącił jakiś odpoczywający po trudach przemysłowiec, — dobrzy poddani wzbogacają się, jak tego dowodzą kassy oszczędności.
— Pan hrabia zna lepiéj jak kto inny niewdzięczność tych ludzi. Experto-crede Roberto, — dodał były prawnik. — Alboż go wrodzona wspaniałomyślność okrutnie nie zawiodła?
Na bladéj i wyrazistéj twarzy Marcina, gdy słyszał tak cierpką mowę pana Duriveau, nie odbiło się ani zdziwienie lub zgroza, ale gorzki smutek, a raczéj bolesna prawie litość. Od czasu do czasu rzucał niespokojne spojrzenie na krzaki, w których się ciągle ukrywał wykradacz, niewidzialnie przysłuchujący się całéj téj rozmowie.
— Lecz, — zaczął znowu hrabia, — nie uwierzycie zapewne moi panowie, żem do tego stopnia był nierozsądny, iż litowałem się nad oszustami ulicznymi.
— Czy to być może! panie hrabio?
— Tak jest, moi panowie, i co większa, z rozdartém sercem powiedziałem sobie: Zostawmy ten niecny motłoch miejski zbestwieniu w kale, w którym się rodzić i umierać musi, a jedźmy na wieś: tam przynajmniéj, znajdę ludzi prostych, dobrych i wdzięcznych, niezepsutych miejskiemi nałogi tam znajdę pole do prawdziwie dobrych uczynków i pewny być mogę, że na dobre wyjdą.. Na wsi, wszyscy cnotliwi!!...
Przybywam więc tutaj, mój ojciec, człowiek doświadczony....
— O!... — przerwał hrabiemu pan Chaudavoine z wyrazem głębokiéj czołobitności. O!.. dzielny to był człowiek!
— Mój ojciec, — mówił daléj hrabia, pod najsurowszą karą, zabronił przechodniom, i postanowił nieubłaganych strażników, aby w jego lasach nie obcinano zeschłych gałęzi; zabronił zbiérać opadłe kłosy na jego łanach, albo grona po winnicach; wywłaszczył dzierżawców opóźniających się z wypłatą, a zaś przyjmowanie żebraków poruczył wyłącznie dwom ogromnym pirenejskim brytanom.
— Eh! eh, eh!... śmiejąc się zawołał Chalumeau; a potém zcicha spytał wiernego przyjaciela swojego:
— Chaudavoine... czy nie widzisz ty mojej żony?
— Nie; — mruknął tenże z niecierpliwością, — nie przeszkadzaj mi, bo chcę słuchać pana hrabiego; mówi jak adwokat.... to mi dopiéro człowiek! To mi deputowany który pewno języka nie schowa do kieszeni... Oho! on daleko lepiéj mówić będzie jak pan de la Levrasse.
— Przybywam więc tutaj, — ciągnął daléj hrabia, — cały przejęty pomysłami o wiejskiéj filantropii. Sądząc zrazu, że ojciec mój działał jak człowiek bez serca, każę wziąć na łańcuchy pirenejskich brytanów, i powodowany świętym zapałem, wprowadzać zaczynam w wykonanie te piękne teorye, które zapewne wynalazł ktoś nieposiadający ani szeląga, ani domu, ani kawałka ziemi:
Nieśmiały ubogi nigdy napróżno pukać nie ma do podwojów bogacza. Pozwólcie pokornéj nędzy zbierać na polu obfitości. Bądźcie dla małych dziatek jak litościwy Bóg dla małych ptaszyn, po dokończoném winobraniu znajdą one jeszcze co wydziobać i t. d. Widzicie panowie że to było rozczulające; ilekroć o tém pomyśliłem, zawsze mi łzy w oczach stawały, z wybuchem gorzkiego śmiechu dodał hrabia. W pół roku po moich filantropijnych próbach, lękliwe ubóstwo, ta zgraja pijanych żebraków, codziennie zamek mój oblegała; a moi dzierżawcy płacić mi przestali. Pokorna nędza ścinała mi drzewa na pniu, pasła swe krowy na moich polach, a tymczasem małe ptaszyny na niebie, pod postacią obrzydłych uliczników, samołówkami chwytały moje zwierzynę i pustoszyły moje winnice. Wtedy przekonałem się że dłużéj odgrywać rolę opatrzności, byłoby to do najwyższego stopnia posuwać nierozsądek...
Tę perorę przyjęto głośnemi wybuchami śmiéchu.
— Bardzo wierzę... do licha!... że za taką cenę! powiedział były adwokat, który jadł za nadto, — zrzekłeś się pan hrabia roli opatrzności, bo ona zwykle drogo kosztuje.
— Im kto dla nich dobrotliwszy, tem więcéj dobroci jego nadużywają; doświadczyłem na małą skalę tego samego co pan hrabia na wielką, — z zarozumiałą miną powiedział pan Chaudavoine.
— Chaudavoine, rzekł mu po cichu pan Chalumeau, teraz już istotnie niespokojny, czynie widzisz ty mojej żony?
— Ale nie, wzruszając ramionami odparł zapytany.
— Pan hrabia ma zupełną słuszność, mówił inny biesiadnik; nic dziw że politowanie sprzykrzyć się może.
— Tak téż i ze mną się stało, moi ponowie, zaczął znowu hrabia: śmiałe nadużycia do których nieroztropna słabość moja pocbop dało, otworzyły mi nareszcie oczy. Odzyskałem zmysły, rozsądek, to jest uczułem najsłuszniejszą wzgardę i odrazę ku téj nienawistnéj, zepsutéj i zbestwiałéj rasie, i o ile mi sił starczyło gniotłem ją żelazną dłonią. Wówczas... wszystko wróciło do dawnego porządku. Wpakowałem do więzienia piérwszego lepszego łotra który śmiał obcinać gałęzie w moich lasach, skazałem na karę pieniężną lub na areszt, każdego kto śmiał paść krowy na moich łąkach; wygnałem bez litości dzierżawcę opóźniającego się z wypłatą należności. Taka była metoda mojego ojca, a była dobra... Co zaś do żebraków którzy jeszcze czasami przychodzą wyciągać rękę pod mojemi drzwiami... dwa pyszne, dzikie psy fundlanckie... (wyborny spadek po ojcu moim) ostremi zęby przyjmują tę śmiałą i zgłodniałą chałastrę. To téż... moi panowie, wierzcie mi, naśladujcie mój przykład. Zamknijmy się w granicach słusznego prawa naszego, trzymajmy się, ściśnijmy szeregi, my właściciele. Żadnych ustąpień: bo nikczemną jest rzeczą uznawać jakieś tam domniemane a tyrańskie i zuchwałe prawo ubogiego do pomocy bogatych... Pokażmy się nielitościwymi, bo inaczéj zostaniemy zalani, a na honor! lepiej zjeść wilka jak być przezeń ujedzonym.
Przekonywający ton mowy hrabiego, wyraz energiczny jego twarzy, stanowcze giesta, głębokie wywarły wrażenie na słuchaczach; okrutne jego paradoxa, uprawniające samolubstwo i wznoszące je do wysokości obowiązku, z prawie jednogłośną przyjęto pochwałą.
Po bolesném wzruszeniu, jakie Marcin objawił na początku rozmowy hrabiego z biesiadnikami, malowała się w jego rysach głęboka troska; rzucając wzrok kolejno to na hrabiego, to na kłąb krzaków kryjący w sobie wykradacza, a teraz już zupełnie w ciemnościach pogrążany, bo księżyc znikł poza wielkiemi drzewami parku, Marcin zdawał się lękać czyli hrabiemu nie zagraża jakie niebezpieczeństwo...
Po chwilowym namyśle zatém, korzystając zmilczenia jakie częstokroć przeplata najbardziéj ożywioną rozmowę, Marcin zbliżył się do swojego pana, ciągle wspartego na otwartém oknie, i rzekł mu tonem pełnej uszanowania życzliwości;
— Jaśnie Wielmożny hrabia zapomina pewno że wieczorne powietrze jest tak wilgotne.... może lepiej będzie jeżeli Jaśnie Wielmożny hrabia...
Pan Duriveau, równie zdziwiony jak urażony, przerwał Marcinowi, mówiąc mu ostro:
— Raz na zawsze masz wiedzieć że nie cierpię żadnéj poufałości, nawet gdyby jéj pozorem była troskliwość.... odbierz od panów filiżanki.
Marcin milcząc ukłonił się.
Odebrawszy więc wszystkie filiżanki i uporządkowawszy je na tacy, umieścił ją na małym stoliku, przy którym stanął nieruchomy, blady, mocno i z coraz bardziéj wzrastającą trwogą wlepiwszy wzrok w ciemny krzak.
Cierpka mowa hrabiego, jak powiedzieliśmy, silne wywarła wrażenie na słuchaczach; wszakże jeden z nich, pan Chaudavoine, mimo tradycyonalne samolubstwo swoje, mimo swój umysł dosyć ograniczony, powodowany tlejącą jeszcze w nim iskierką ludzkości, oburzał się przeciw nielitościwym maxymom hrabiego, i rzekł mu bojaźliwie:
— Racz zezwolić, panie hrabio, na małą uwagę.
— Słucham, kochany panie Chaudavoine, odpowiedział pan Duriveau.
— Równie jak pan, mości hrabio, i ja potępiam występki i zepsucie nizkiéj klassy ludu.... atoli mimo że przyznaję iż ubogi nie ma żadnego prawa wymagać pomocy od bogatego.... czyliby jednak w pewnych okolicznościach, obok wszelkiéj ścisłości,... nie było, jeżeli nie obowiązkiem, to przynajmniéj polityką bogatego, przychodzić w pomoc ubogiemu?... rozumie się znowu, że obowiązkiem ubogiego winna być pokora, uległość i wdzięczność za to co mu bogaty wyświadczyć raczył....
— Bez wątpienia, miłosierdzie nie jest prawnym obowiązkiem bogatego, — odezwał się były prawnik, ale zresztą... w tém co mówi Chaudavoine jest nieco prawdy.
— Tak, tak, rzekło kilka głosów, bo pomiędzy ubogimi jest wielu niegodziwych łotrów.
— Cóż pan o tém myślisz, panie hrabio?
— Ja myślę, moi panowie, jak najprzykrzejszym, jak najuszczypliwszym głosem odpowiedział hrabia, że nietylko miłosierdzie nie jest obowiązkiem bogatego, ale nawet jest rzeczą nierozsądną, niebezpieczną i obrzydliwą.
— Miłosierdzie rzeczą nierozsądną! zawołał jeden.
— Miłosierdzie rzeczą niebezpieczną!! zawołał drugi.
— Miłosierdzie rzeczą obrzydliwą!! zawołał trzeci, i wszyscy zdumieni spojrzeli na hrabiego.
— Tak jest, stanowczo odrzekł tenże, tak jest, miłosierdzie jest rzeczą nierozsądną, niebezpieczną i obrzydliwą, a wiedzcie moi panowie, że nie ja jeden tak utrzymuję ale tak twierdzą wielcy ludzie.
A pomnijcie dobrze, moi panowie, — z coraz większym tryumfem mówił daléj hrabia, — że ci mężowie byli zarazem gienialnymi i wybornymi; że nie mieli nic wspólnego z zuchwałymi a głupimi tegoczesnymi reformatorami, którzy marzą o niebieskich migdałach zamiast myśléć o tém co jest. Znali ci ludzie istotną prawdę rzeczy, nie chcieli łudzić i oszukiwać nikogo; a jako ściśli loicy, przekonani że massy ulegały, ulegają i ulegać zawsze będą losowi, w cudownej księdze swojéj srodze zabronili ubóstwu aby się rozradzało; i słusznie: bo i na cóż się przyda to nasienie ginących z głodu?
— Do djabła, — drapiąc się w ucho powiedział pan Chaudavoine — to mi dopiero!
— Byli to ludzie pełni ścisłej loiki, — z dojmującą ironią powiedział hrabia. Jan Chrzciciel Say, te pamiętne wyrzekł słowa; przypomnijcie je sobie moi panowie, skoro tylko najemnicy wasi użalać się będą na nizką zapłatę: W razie licznego ubiegania się o pracę, zysk robotników spada niżej taxy potrzebnéj im do utrzymania się w jednakowéj liczbie; a rodziny najwięcéj dziećmi i chorobami obciążone, nikną. Odtąd przy mniejszém ubieganiu się o pracę, wzrasta jéj cena.
Czyli inaczéj się wyrażając, jak twierdzi Ricardo: liczbą robotników zmniejsza się w miarę niedostatku a natomiast przywraca się równowaga... I rzecz bardzo prosta, bo przyrodzenie nie pragnie gminem świat zapychać, a śmiertelność pełni obowiązki swoje.
— Tak bez wątpienia, i skoro inaczéj być nie może, — powiedział jeden z najłagodniejszych słuchaczów, — cieszyć się winniśmy że nie mamy udziału... w tém przepełnieniu.
— Na honor! to widoczna! ekonomiści mają słuszność: piérwsza miłość od siebie.
— Tém gorzej dla innych!
— Trzeba starać się aby nie być temi innemi!
— Słuchajno Chaudavoine, gdzie się to moja żona podziała? — rzekł do ucha swego przyjaciela pan Chalumeau, tak dalece zajęty zniknięciem małżonki iż prawie nie uważał na to co mówiono.
— Ale dajże mi pokój z twoją żoną! — odrzekł Chaudavoine, — to sobie jéj poszukaj...
— Nie śmiem uczynić tego, dopóki pan hrabia mówi... Ah!... otoż znowu zaczyna...
— Cóż więc, moi panowie wnieść wypada z tego wszystkiego? — zaczął znowu hrabia dumny z głębokiego wrażenia jakie wywarły jego cytacye i kommentarze. To, że jak rzekłem przed chwilą, my właściciele Solonii, silnie się nawzajem wspierać powinniśmy, i pod pozorem miłosierdzia lub litości nie czynić żadnego ustąpienia, któreby późniéj mogło posłużyć za broń przeciwko nam samym: okazać bowiem litość dla tych którzy cierpią, jestto pośrednio obwiniać społeczność, a społeczność mylić się nie może. To postanowiwszy, nie uwodźmy sami siebie: właściciel wypowiedzieć winien śmiertelną walkę temu kto nic nie posiada. A więc... walczmy! Tak zwani miejscy, czy wiejscy proletaryusze, dziką przeciw nam pałają zazdrością, my bowiem mamy wszystkiego dostatek, im zaś zbywa nawet na niezbędnych potrzebach; jestto naturalny skutek rzeczy. Ale niech się nie dziwią panowie proletaryusze, jeżeli nawzajem nienawiścią zapłacę im za nienawiść, jeżeli mój instynkt zachowawczy nakaże abym dołożył wszelkich starań ku jak najmocniejszemu i jak najdłuższemu okiełznaniu tego zwierza dzikiego, którego paszcza i zęby tyle mię przerażają. To téż głośno oświadczam wam, moi panowie, że pragnę miéć udział w prawodadawczéj władzy, iżbym powodowany wspólnym naszym i naszych dzieci interesem, mógł dopomódz do jak najmocniejszego ukucia siodła, wędzidła i pęt na to dzikie zwiérzę... z których uwolnić się nie miałoby ani siły ani nawet chęci. Bo to zgłodniałe bydlę, wielce pragnie własności; ja zaś tę mam słabość że chcę aby majątek mój, po mojéj śmierci przeszedł w ręce mojego syna i następnie skóro Bóg pozwoli, aby znowu syn jego odziedziczył po nim tak jak ja odziedziczyłem po moim ojcu. Jakoż, rzeczone dzikie zwierzę chciałoby odziedziczyć przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Ale, kiedyśmy do tego przyszli... moi panowie... wypijmyż za nieograniczone okiełznanie tego dzikiego zwierza.
I obróciwszy się do Marcina, zawołał:
— Podaj likwory...
Zaledwie hrabia tych słów domówił, wtem Marcin, rzucił się ku niemu z okrzykiem przerażenia, silnie go odepchnął, za jednym rzutem przeskoczył framugę okna, na blizko cztéry stopy wysoką i wpadł w krzaki w których skrył się wykradacz. I w téj chwili, w tém miejscu, rozległ się wystrzał wpośród ciemności.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.