Malwina czyli domyślność serca/Rozdział XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Wirtemberska
Tytuł Malwina
Podtytuł czyli domyślność serca
Redaktor Konstanty Wojciechowski
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Literacka w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVI
JEDNAK SERCE RZADKO SIĘ MYLI

Życzenia Malwiny nie były zawiedzionemi; bo najleniwszych nawet ze społeczeństwa już przy śniadaniu zastała, i zdarzenia jej z przeszłego wieczora spiesznie opowiedziane powszechne zajęcie i ciekawość wzbudziły. Książę Melsztyński, w tym nieznajomym chorym nieznanego swego spodziewając się znaleźć wybawiciela, najgoręcej pragnął poznać go; a ponieważ nikogo wtedy nie było, coby takoż tego nie życzył, zaraz po śniadaniu wszyscy się przewieźli i ku folwarkowi udali. Ludzie domowi (między którymi Dżęgę i młynarkę z Zieńkowa liczono), widząc całą społeczność tak żywo tem zdarzeniem zajętą, ciekawością pobudzeni, z swojej strony takoż na kępę poszli nie mogąc obojętnie czekać rozwinięcia trafu, który tyle panów ich zdawał się obchodzić.
Gdy już blisko byli folwarku, Malwina, chcąc zakonnika ostrzec wprzódy i lekszą będąc od drugich, naprzód wybiegła. Doszedłszy do domu, nierozmyślnie (jak się jej czasem trafiło) otworzyła pierwsze drzwi co napadła, myśląc, że do gospodyni trafi, i nikogo nie widząc w tej izbie, weszła do drugiej, pytając się: czy nie ma tu babki Alisi? Na te słowa ktoś się odezwał: o Boże! to Malwina... Co Malwina usłyszawszy, obróciła się w stronę, skąd głos zbyt jej znajomy pochodził, i spojrzawszy w zakąt ciemniejszy pokoju, krzyknęła i bez zmysłów padła zemdlona. W ten moment zakonnik jednemi drzwiami, a ci, co byli z Krzewina razem z Malwiną przyszli, drugimi drzwiami na krzyk jej nadbiegli. Niełatwo mi będzie pomieścić w jednym obrazie wszystkie naówczas zebrane osoby. Osłupienie i przestrach wyrażał się na twarzach, gdy wchodząc do pokoju tego z jednej strony ujrzeli Malwinę bez zmysłów leżącą, a z drugiej chorego młodzieńca, którego życie zdawało się już opuszczać i na którego twarzy (choć cieniem śmierci już okrytej) książę Melsztyński własny swój obraz wyrytym znalazł. Przytomni tej scenie nieprędko byliby przestali dziwić się, gdyby i Malwina i ten biedny młodzieniec prędkiego nie byli potrzebowali ratunku. Malwinę na drugą stronę domu przeniesiono, gdzie ciotka i siostra za nią poszły i nie odstąpiły póty, póki zupełnie do siebie nie przyszła. Młodzieniec zaś, żywy ten obraz księcia Melsztyńskiego, w którym on wybawiciela swego znaleźć spodziewał się, przyjaciel ten najdroższy starego Ezechjela, i ten, którego widok Malwinę tyle był przeraził, stał się celem zajęcia powszechnego. Doktor przywołany osądził, że puszczenie krwi jedynie z tych mdłości wybawić go może. Książę Melsztyński pobiegł po felczera, Ezechiel doświadczonemi kroplami starał się ocucić chorego, a Dżęga i młynarka rękaw od sukni i od koszuli zaczęli przecinać, by krew prędzej puścić można było; lecz gdy znak, któren chory miał na lewem ramieniu, raptem ujrzeli, oboje zbledli, zmieszali się niesłychanie, i jak w obłąkaniu z pokoju uciekli. Znak ten był tak niepospolity, że nie można go było nie postrzec; był to płomieńczyk dosyć duży i co z kształtu jak z farby prawdziwy płomień wyrażał. Książę Melsztyński, wracający z felczerem, posłał go najprędzej do chorego, gdyż sam niemal gwałtem zatrzymany został przez Dżęgę i przez młynarkę, którzy padłszy mu do nóg zaklęli na wszystkie najświętsze obowiązki, aby natychmiast raczył ich wysłuchać i przytem obiecał swoje i dziada swego przebaczenie i darowanie winy zatajonej do tej chwili, którą teraz niezwłocznie chcą wyjawić. Książę Melsztyński niecierpliwie życząc wracać do chorego, ale mocno jednak ciekawy wiedzieć, co mogło przynaglać tak gwałtownie Dżęgę i młynarkę do zatrzymania go w tym razie, zawołał dziada, i przełożywszy mu prośby tych dwóch osób, łatwo od Zdzisława otrzymał dla nich obietnicę darowania im winy, jeśli jaką przeciw niemu mieć się czują; co usłyszawszy, przedsięwzięli natychmiast wytłumaczyć się z tajemnicy, która dawno im na sumieniu ciężała, i nieraz wszelką im spokojność truła. Dżęga więcej mający odwagi, pierwszy też w następujący sposób mówić zaczął.

Historia cygana przez niego samego książętom Zdzisławowi i Ludomirowi opowiadana.

„Człowiek temu nie jest winien, że nieba tu lub tam przyjść na świat mu każą; wszak prawda, kniaziu Melsztyński? mnie los wyznaczył, żem się na Pokuciu wpośród obozu cyganów urodził, żem cygańskie wychowanie dostał i przez całą młodość cygańskie życie prowadził. Dżęgi rodzice byli cyganami, Dżęgi kochanka była cyganką, osądźcie, kniazie, jakby też Dżęga mógł być czem innem, jak Cyganem? ale potem o tem, teraz wróćmy się do tego, cobym rad jak najprędzej powiedzieć, a co mi jednak tak ciężko jest coś wymówić. — No mówże, a kończ już prędzej, rzekli razem Zdzisław i wnuk jego zniecierpliwieni długiem bajaniem cygana, który zlękniony, jak mógł już najkrócej starał się dokończyć resztę.
Jednego wieczora (zaczął tedy mówić dalej) cały nasz obóz roztasowanym będąc w głębi puszczy, która ciągnie się ponad Dniestrem na granicy tureckiej, kilku z naszych poszło na wędrówkę i Dżęga poszedł z nimi. Z mileśmy uszli i nareszcie na brzegu rozrządzającej się puszczy doszliśmy do dąbrowy mniej dzikiej, gdzie trawa usłaną była jagodami. — Ach! cóż nam do tych jagód? (niemal z gniewem zawołał książę Melsztyński) do rzeczy już dojdź i nie zatrzymuj nas twemi niepotrzebnemi bajami. — Ach! daruj, kniaziu łaskawy; ale bo te jagody były początkiem wszystkiego. Poziomki to były, ale cośmy lepszego przy nich w tej dąbrowie znaleźli, oto dzieciątko kieby anioła, które na murawie się tarzało i igrając niewinnie jagody zbierało. Nic piękniejszego w życiu swojem Dżęga nie widział jak to miluchne dzieciątko. Zamiast bania się naszych urwisiowskich figur przybiegł chętnie do nas, i gdy kapitan nasz wziął go na kolana, ten aniołek zaczął się z długiemi jego wąsami bawić, uśmiechając się i głaszcząc go pod brodę, co kapitana tak za serce ujęło, że umyślił przywłaszczyć sobie to dziecko, i to mi powiedziawszy, natychmiast uskutecznił. Teraz Dżęga czuje, że zgadzać się na tę kradzież było występkiem niegodziwym, wtedy nawet Dżęga domyślił się tego poniekąd; ale kapitana szanując od dzieciństwa, nie śmiałem mu się przeciwiać, a przytem dzieciątko tak było miluchne, żem się cieszył niesłychanie (przyznać muszę) tą myślą, że przy nas zostanie; i tak gdy kapitan kazał mi go wziąć na ręce i nieść za sobą, najchętniej tom uczynił.[1] Tyle tylko od dziecka mogliśmy się dowiedzieć (które niewyraźnie mówiło jeszcze), że Ludomirem go zwali. Trzeci rok mieć się zdawał; zrazu płakał nieco, ale nim do obozuśmy wrócili, jagody i kwiateczki mu zbierając, tak na przyjaźń jegom zasłużył, że mocno Dżęgę pokochał i wkrótce do naszego cygańskiego życia się przyuczył. Tej samej nocy obóześmy zebrali i poszli w głąb kraju; wędrowaliśmy tu i owdzie na granicy tureckiej, i Ludomirek zawsze z nami, który opalony, osmolony, jak i my, jednak nigdy zupełnie na cyganeczka nie wyglądał. Nieraz w długich marszach naszych sadzałem go na swego konia, i wtedy dzieciątko było bardzo szczęśliwe. Szczebiotaniem swoim bawił mnie i trudów i długości czasu zapominałem. Takeśmy Bukowinę i część Węgrów przeszli i nareszcie w górach karpackich stanęli; tam kapitan zachorowawszy, odpoczynku potrzebował. Zaraźliwa choroba w naszym obozie się wszczęła, i mój Ludomirek nią się zaraził; ale kapitan nasz, który już był ozdrowiał, nie uważał na drugich, i nie dbając już o Ludomirka, rozkazał, by nazajutrz ze świtem cały obóz ruszył dalej. Mnie się mego dzieciątka żal zrobiło; słabe to było i brać go z sobą chorym, jak był, lub w lesie zostawić, równie było okrucieństwem, którego serce Dżęgi znieśćby nie mogło, i tak w prędkości, nie wiedząc jak sobie poradzić, przypomniałem, że niedaleko naszego obozu we wsi jednej mieszkała jakaś pani, o której w całej okolicy przez cały czas naszej bytności w tych stronach słyszałem jak o świętej, pełnej dobroci i miłosierdzia. Szczęśliwym trafem (coby długo mówić było) trochę umiałem pisać, nagryzmoliłem więc, jak mogłem najlepiej, na papierku imię i wiek Ludomira, dokładając, że to dziecko przez cyganów znalezione, Opatrzności boskiej i miłosierdziu dobrych ludzi teraz oddane. Potem śpiącego Ludomirka w płachtę moją zawinąwszy, do wsi tej dobrej pani zaniosłem. Tak jak dziś pamiętam, noc była jasna, miesiąc gdyby ser roztoczony świecił. Koło cerkwi idąc, prosiłem gorąco Pana Boga, aby ojcem stał się tego biednego sierotki, potem płot przeskoczywszy, do sadu wlazłem i doszedłszy aż pod sam dom, na ławce, co pod wystawą stała, położyłem mój tłomoczek. Nic przebudziło się biedne dzieciątko, żal mi go było porzucać, i żegnając go, Dżęga pierwsze i ostatnie w życiu łzy wylał. Otuliłem jeszcze go od zimna i słysząc psy szczekające na dziedzińcu, nareszcie uciekać musiałem; alem się nieraz obzierał, bo mi serce przyrosło było do tego dzieciątka; tem jednak zgryzotę swoją cieszyłem, że go kiedykolwiek znajdę jeszcze, nie mogąc nigdy inne dziecko wziąć za niego, gdyż on miał znak nadto osobliwy i nadto dobrze mi pamiętny (bo przez kilka miesięcy codzień niemałom go widział), abym go mógł kiedy zapomnieć. Ten znak był płomieńczyk na lewem ramieniu, co jak sam ogień wyglądał. Otóż łaskawy kniaziu, dziś przewijając rękaw temu młodzieńcowi choremu, którego Ludomirem takoż zowią, ujrzałem na jego ramieniu takuteńki znak, jak ten, co miał mój biedny Ludomirek, i gotówem przysiąc, że to on sam. Teraz wszystko wiecie, łaskawy kniaziu; darujcie staremu cyganowi, co za młodu pobredził i usłuchajcie jego prośby. Dopytujcie się, kto i co jest ten młodzieniec; na wszystko was zaklinam o to. W kilka lat po tej nocy, w której musiałem porzucić to dziecko, wróciłem się do tej samej wsi, by go widzieć jeszcze, albo dowiedzieć się o nim; ale tej pani dobrotliwej jużem tam nie znalazł; dawno była tę wieś przedała i w inne strony się przeniosła; dość, że ani o niej, ani o dziecku dopytać się nie mogłem. Wkrótce potem cygaństwo porzuciwszy, po różnych a różnych przypadkach dostałem się nareszcie do kniazia Melsztyńskiego i aż do dzisiejszego ranku nic a nic już nigdy o moim nie słyszałem Ludomirku; ale jeśli go teraz w tym pięknym młodzieńcu, w tym wykapanem podobieństwie mego kochanego młodego kniazia wynajdę, to wtedy stary Dżęga nic nie będzie miał w życiu do życzenia i będzie mógł spokojnie umierać“.
Zdzisław i wnuk jego jeszcze z zadziwienia nie byli wyszli po mowie cygana, gdy młynarka do pierwszego się obracając: „Ale mości książe, to, co Dżęga powiedział, jeszcze nic (rzekła) nie jest w porównaniu tego, co ja mam do wyjawienia. Dopiero wasza księcia mość dziwić się będziesz, ale niestety i gniewać się może bez przebłagania na mnie, kiedy się dowiesz, że to dziecko od cyganów ukradzione, że ten młodzieniec chory tu opuszczony jest prawdziwym synem księżniczki Taidy i tem samem wnukiem waszej księciej mości.“ Na te słowa, Zdzisław i Ludomir ledwo w głowę nie zaszli. Ani zrozumieć, ani pojąć nie mógł Zdzisław, jak ktokolwiek w świecie mógłby miejsce jego kochanego Ludomira zabierać. Niepewność, troskliwość, politowanie i tysiączne uczucia przeciwne mieszały się w jego sercu i duszy; ale życząc już najbardziej zedrzeć zasłonę, która okrywała tę tajemnicę, — „Już przyrzekam ci wszelkie przebaczenie, jeśli względem mnie masz co do wyrzucenia sobie (powtórnie rzekł Zdzisław do młynarki), ale zaklinam cię, abyś jak najszczerzej wytłumaczyła tajemnicę, która jak się zdaje, wielce mnie obchodzi i której zrozumieć żadną miarą dotąd nie mogę“. Młynarka, tymi słowy zachęcona, tak mówić zaczęła:
„Nie będę zasmucać serca waszej księciej mości szczegółami śmierci córki jego Taidy, które bez wątpienia aż nadto mu są pamiętne; ale powiem, że list adresowany przez nią do waszej księciej mości, w którym przyszłe dziecko swoje ojcowskiej jego zalecała opiece, pisany był na kilka dni przed jej zlężeniem, które nastąpiwszy wkrótce, zamiast jednego, dwóch synów bliźniąt urodziła. Tyle tylko miała czasu, żeby te dzieci pobłogosławić, rozkazać, aby oba imię Ludomira nosili, i oddawszy duszę swoją Bogu najlepszemu spokojnie z tego zeszła świata.
„Zostawszy naówczas jedyną podporą tych biednych sierot, przywiązałam się najszczerzej do nich i wiernie (rzec mogę przed Bogiem) wypełniałam, com przy śmierci matce ich była przyrzekła, a to było, że staranie o nich najpilniejsze mieć będę, i że nie opuszczę ich póty, póki ci, co do tego prawo mieć będą, nie odezwą się. Blisko do trzech lat te dzieci wychowałam, nie mogąc inaczej ich rozeznawać jak wiążąc im wstążki różnofarbne na ręku; bo ten znak w kształcie płomieńczyka, co jeden z nich miał na ramieniu, pod suknią schowany nie mógł go od brata rozróżnić.
„Nie słysząc przez parę lat, aby kto się o te dzieci odzywał, rozumiałam i cieszyłam się nadzieją, że ich na zawsze już utrzymam; alić jednego dnia ku wieczorowi Płomieńczyk (bo tak go zwykle zwałam) wybiegł z domu, i jak teraz miarkuję, za jagodami aż w las, który opodal jest od domu, musiał się zapędzić. Nieszczęściem brat jego naówczas był trochę słaby, i pilnująca tego nie uważałam zrazu, że tamten nie wraca; lecz gdy się zmierzchło, wyszłam patrzeć, gdzie się mój Płomieńczyk podział. Nie zastawszy go przed domem ani w sadzie, strach mnie ogarnął równie jak i męża mego; rozbiegliśmy się oboje do lasu, w pola, na trakt, szukając, wołając Płomieńczyka; ale niestety daremne były wszystkie nasze zabiegi tego wieczora, i wszystkie nasze starania, które przez długi czas czyniliśmy, by odzyskać to ukochane dziecko; gdyż on tymczasem (jak dziś od Dżęgi się dowiedziałam) od cyganów wykradziony, daleko już od nas był uwiezionym. Łatwo wasza księcia mość pojmiesz moje stąd zmartwienia i boleści, i jeszcze ta rana o Boże nie była zagojona, gdy przyjazd waszej księciej mości do Zieńkowa dodał strachu i przerażenia do wszystkich moich utrapień. Jakem się dowiedziała, że wasza księcia mość jesteś ojcem księżniczki Taidy i przyjeżdżasz odbierać po niej zostawione dziecko, niestety przyznać muszę, iż widząc, że o jednem tylko wiedziałeś, i jednego tylko dopominać się będziesz, myśl mi przyszła zataić urodzenie drugiego, bojąc się gniewu i żalu waszej księciej mości, jak się dowiesz, że drugi wnuk jego zginął. Otóż to moja wina, otóż to jest, o co przebłagania waszej księciej mości usilnie wzywam, otóż to tajemnica, którą mąż mój do grobu zaniósł i ja ze zgryzotą do dzisiejszego dnia w sercu mojem chowałam, aż gdy przed godziną znamię to Płomieńczyka (którem na jego ramieniu wraz z Dżęgą ujrzała), tegoż Dżęgi wyznanie, imię Ludomira, które nosi ten młodzieniec, i nadewszystko podobieństwo jego to niepojęte z księciem Melsztyńskim, wnukiem waszej księciej mości, wszystko to zebrane nieodwłocznie mnie zapewniło, że książę Melsztyński w nim brata, wasza księcia mość drugiego wnuka, a ja Płomieńczyka odzyskuję. Opatrzność mojej winie zapobiegła, cudem go zachowując i oddając go cudem. Na wzór jej bądź książę litościwy i racz przebaczyć tej, która od momentu wykradzenia tego dziecka godziny spokojnej już nie znała!
Ach! darujem! wszystko w świecie darujem (wyrzekli razem oba książęta) i jeszcze wam krociami dzięków czyniemy tobie i Dżędze; gdyż zdaje się, że wy nam brata i wnuka oddajecie. Lećmy do niego, rzekł Zdzisław; lećmy, rzekł młody książe Melsztyński, i przez naszą miłość, przyjaźń, przez nasze starania, dajmy mu zapomnieć, że od dzieciństwa nie doznawał szczęśliwych węzłów pokrewieństwa.

Nie jestem w stanie wytłumaczenia tego, co się działo między wszystkiemi osobami, których to zdarzenie obchodziło, gdy nasz chory młodzieniec, który przed godziną bez imienia, bez rodziców, bez nadziei szczęścia żadnego, ani prawa do niczyjego serca, raptownie znalazł się przytulonym do serca dziada i brata właściwego, należącym do familji jednej z najpierwszych w kraju, a co więcej wybawicielem tegoż brata, który ustawnie mu powtarzał: „Tobiem życie winien, tyś mię z pośród niezawodnej śmierci wyrwał, i tobie jedynie radbym to życie poświęcić“. Znając szlachetną i tkliwą duszę Ludomira (bo Płomieńczyka odtąd już zawsze Ludomirem, a brata jego księciem Melsztyńskim zwać będę dla zaniechania omyłki), znając tedy mówię duszę Ludomira, łatwo się pojmie, jakie wrażenie takowe słowa i tyle wynurzanej przyjaźni na nim uczynić mogły. Dowodem największym i najważniejszym będzie, gdy powiem, że Ludomir, heroiczną uniesiony czułością, rozumiejący, że książę Melsztyński, równie jak on, zapamiętale zawsze kocha się w Malwinie, i nie pojmujący, jakby ją kochać inaczej można, wymógł jednak na sobie przedsięwzięcie ofiary i odstąpienia wszelkich zabiegów, które z odmianą losu sprawiedliwie i bez własnej już nagany teraz czynićby mógł dla otrzymania ręki tej, którą najpierwszy był ukochał w życiu (bo spodziewam się, że czytelnik dochodzi teraz węzła tajemnicy, który dziwacznemi czynił i nieraz niepojętemi zdarzenia tej historji, i że się domyśla, że przed rokiem w Krzewinie Ludomir, a nie książę Melsztyński, poznał był Malwinę, z niebezpieczeństwa pożaru ją obronił i tak wyłącznie, tak nadzwyczajnie w niej się zakochał). Teraz zaś ten sam Ludomir bratu odstąpić zamyśla tę ubóstwioną Malwinę. To nie jest rzeczą podobną, to nie jest uniesienie w istocie naturalne, powie niejeden może; ach, zaręczam też, że dla przyjaciela jedynego, że dla najdroższych węzłów, dla brata nawet i sam Ludomir nie byłby przedsięwziął uczynić tej okropnej ofiary. Ale niestety, jemu brat życie był winien, i dusza jego szlachetna w pierwszym zapale uniesiona nie pojmowała, jaky szczęście mógł wyrwać temu, któremu życie uratował. Przytem też rozumiał się być od Malwiny zapomnianym, i bojąc się, aby zjawienie jego nie było przeszkodą i do jej szczęścia, te tak święte dla niego przyczyny przywiodły go do uczynienia w tajemnicy myśli swoich tej popędliwej z siebie ofiary. Wtrąciwszy więc nazad w głąb serca swego uczucia najboleśniejsze, starał się okazać radość bratu i dziadowi, gdy w istocie najokropniejszy smutek ciężył na jogo duszy i malował mu przyszłość jego bez porównania czarniejszą, niżeli przeszłość kiedykolwiek bywała.
Stan zdrowia Ludomira słaby i tak niedawno nawet niebezpieczny pomagał mu do ukrycia smutku wewnętrznego; bo doktór największą rozkazawszy mu spokojność, Ludomir użył tego pozoru, by nie wchodzić w szczegóły zdarzeń jego się tyczących, gdy z dziadem i bratem rozmawiał, odkładając to do czasu zupełnego ozdrowienia, i pod tym samym pozorem nie przeniósł się do Krzewina, tylko został jeszcze na kępnym folwarku, ustawnie miotany chęcią i obawą postrzeżenia tej Malwiny, której myśląc odstąpić, czuł, że ją kocha bardziej jak kiedykolwiek. — Ale wróćmy się i my do niej; myśmy także raptownie odstąpili, zostawiwszy ją na drugiej stronie domu zemdloną na ręku ciotki i nie wiedzącą o ważnych odmianach, które były nastąpiły i o których siostra i ciotka uwiadomiły ją dopiero, jak zupełnie do siebie przyszła.
Zrazu nie była w stanie pojęcia, co te wierne przyjaciółki jej mówiły, ani w możności rozplątania tłumu myśli, wspomnień, domysłów, uczuć, które razem cisnęły się do jej serca i mieszały się w jej głowie; ale skoro nieład tych marzeń uspokoił się nieco, i zwykły (że tak rzekę) porządek w umyśle jej nastąpił, radosna nadzieja ze wszystkiemi swemi czarującemi wdziękami opanowała jej duszę i tłumacząc sobie poniekąd tajemnice i zmartwienia, które w zeszłym roku tak boleśnie ją męczyły, przyszłe teraz lata przewidywała najprzyjemniejszemi ożywione farbami. Ale pomieszanie jakieś (któremu przyczyny wyraźnej daćby nie mogła, lecz które dlatego nie mniej mocy miało nad jej działaniem) oddaliło ją od chęci widzenia w ten moment Zdzisława, lub którego z jego wnuków i spokojniejszą będąc o zdrowie Ludomira, o polepszeniu którego ją zapewniali, kazała więc Zdzisławowi oświadczyć, że nie chcąc przerywać szczęśliwych chwil, których w tak niespodzianem odzyskaniu wnuka używać musi, i sama słabą jeszcze się czując, wraca z ciotką i siostrą do Krzewina, gdzie jak tylko stan zdrowia młodego księcia nie będzie temu na przeszkodzie, spodziewa się, że zechce jakiś czas zabawić i przy świeżo odzyskanej familji po trudach wojennych odpocząć. Co powiedziawszy, Malwina, nie czekając odpowiedzi, przez sad, co był za domem, wymknęła się, i nie spotkawszy nikogo, z siostrą i ciotką do Krzewina wróciła.
Grzeczne oświadczenie Malwiny w zaproszeniu do domu swojego drugiego wnuka Zdzisław z wdzięcznością odebrał. Młody książę Melsztyński, jedynie odzyskaniem brata zajęty, i przytem ze zwykłą lekkością swoją biorąc zdarzenia codzienne, nie bardzo się zatrzymał nad postępkiem Malwiny; ale Ludomir zato, który w każdym kroku Malwiny szczęście lub niedolę swoją znajdował, w raptownem jej odejściu do Krzewina rozumiał, iż postrzega nowy dowód zmiany jej względem niego i tem bardziej, choć z męką najboleśniejszą, ugruntował się w przedsięwzięciu odstąpienia wszelkich o nią zabiegów.




  1. Porwanie dziecka (a także jednego z bliźniąt) jest motywem ogólno-europejskim. Z natury rzeczy wypływa z niego motyw nieznanego pochodzenia. Porywającymi często są cyganie. Dla księżnej Marji głównem źródłem pomysłu była opera Kniaźnina Cyganie, „której treścią jest zwrócenie przez cygankę dwojga dzieci porwanych rodzicom przed laty kilkunastu. Opera ta nieraz była w Puławach przedstawiana i niepodobieństwem jest prawie, ażeby ks. Marja jej nie znała. Co więcej, możeby należało przypuszczać, iż ks. Wirtemberska z pewnym rozmysłem pomysł ten do swej powieści wprowadziła, zwłaszcza gdy zważymy, że te same miejscowości (Pokucie, Podole i Ukraina) są wspomniane zarówno w Cyganach, jak i w Malwinie, że toż samo imię „Dżęga‘ spotyka się w obu utworach, z tą jedynie różnicą, iż w Cyganach nosi je porwany młodzieniec, a w Malwinie cygan dziecię porywający. Taki zbieg szczegółowych odcieni pomysłu przypadkowym chyba być nie może“. (Chmielowski, op. c., s. 18). W La vie de Marianne ofiarą napadu zbójeckiego staje się Marjanna. Opiekunkę i drugą matkę znachodzi w pewnej damie, siostrze plebana, osobie zacnej, rozumnej, pełnej ogłady, cnotliwej. Zczasem, po różnych perypetjach, odnajduje swą rodzinę i oddaje rękę zakochanemu w niej panu de Valville, nie jako sierota nieznanego pochodzenia, lecz jako wnuczka znakomitego magnata. Poznanie ułatwia znamię. Motyw ten nieobcy był także komedji francuskiej. U Beaumarchais'go w Weselu Figara bohater okazuje się również dzieckiem porwanem ongiś przez cyganów (dowodem znamię), jakkolwiek w Liście o upadku i krytyce Cyrulika sewilskiego wyśmiał autor pomysł podobny jako zwietrzały i melodramatyczny. W Polsce w dobie Malwiny nie trącił on jeszcze myszką, a widocznie i w Anglji nie spospolitował się do cna, skoro W. Scott posłużył się nim jako motywem przewodnim w Guy Mannering (1815).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Maria Wirtemberska, Konstanty Wojciechowski.