Malwina czyli domyślność serca/Rozdział XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Wirtemberska
Tytuł Malwina
Podtytuł czyli domyślność serca
Redaktor Konstanty Wojciechowski
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Literacka w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXV
ZAKONNIK

W takim stanie były umysły mieszkańców Krzewina, gdy 12-go sierpnia, blisko sześć niedziel po przyjeździe księcia Melsztyńskiego, społeczność będąc zebraną koło śniadania, uśmiech młodości i szczęścia (który zwykle umilał wesołą twarz Wandy) każdemu dnia tego zdał się być jeszcze bardziej ożywionym, i widząc, ilekroć nadskakiwała ciotce, przyrzekając nawet krople z jej apteczki zażywać na chrypkę, Malwina domyśliła się, że jakiś projekcik uwijał się siostrze po głowie.[1] Łatwo doszła o co jej szło, i żeby wstęp jej dać do wyjawienia tego projektu: „Wandulu, rzekła, czy nie pamiętasz, którego to dnia przypadają imieniny pani kasztelanowej, sąsiadki naszej, i bal, któren z okazji tej co rok daje?“ Dziś właśnie, z najwyższą wdzięcznością (za to trafne zapytanie) wnet odpowiedziała Wanda, i obracając się do ciotki: Ciocia pewnie nie zechce uczynić niegrzeczności pani kasztelanowej, nie jadąc na jej bal; wszak prawda ciociu? ale i mnie z sobą weźmiesz i Malwina pojedzie, książę Zdzisław i Ludomir. Są pojazdy, są konie, pójdę wszystko obstalować, tylko późno nie wyjeżdżajmy, abyśmy nic z balu nie straciły. Wtem Wanda sto razy ściskając ciotkę, nie dała jej nawet sposobności odmówienia czego, i nucąc walce, które wieczorem spodziewała się tańcować, poleciała układy czynić do tej szczęśliwej wyprawy. Malwina, nie chcąc radości psuć siostrze, nie powiedziała zawczasu, że na ten bal jechać nie myśli; lecz po obiedzie, gdy już siadać mieli, z łatwą wymówką bólu głowy oświadczyła, że w domu zostanie. Natychmiast rad nierad każdy oświadczył chęć zostania takoż, ale Malwina dogodziła każdemu, upewniając, że bynajmniej mocno nie czuje się być słabą, i że spoczynku jedynie potrzebując, zaraz się położy i prosi jak najusilniej, aby przejażdżki i projektu balu w niczem nie odmieniać. Tą odpowiedzią przekonani, wkrótce zebrali się wszyscy i pojechali.
Niejeden z czytelników z doświadczenia wie może, że bywają takie dnie, w których nie ciało spoczynku, ale dusza spokojności i ciszy gwałtem potrzebuje. W takich dniach wiele by się dało za parę godzin samotności i swobody zupełnej. Wtedy najleksze nawet obowiązki społeczeństwa trudnymi się wydają. Takim dniem właśnie dwunasty sierpnia był dla Malwiny, i jak zrana projekt balu się urodził, umyśliła zaraz na ten bal nie jechać i z radością przewidywała, że cały wieczór wolny dla siebie mieć będzie; ułożyła sobie użyć tego wieczora na długą samotną przechadzkę i miłą porę w tem przewidywała do ulubionych dumań; jak tylko też turkot pojazdów słyszeć przestała, kapelusz słomiany pod brodę związawszy i szal wziąwszy na rękę, wyszła oknem.
Od powrotu swego z Warszawy nie była jeszcze kępy odwiedziła, owej kępy, którą z okien jej widać było i gdzie przed rokiem imieniny jej obchodzono. Folwark nowy na pamiątkę dnia tego był na tej kępie wystawiony i babce Alisi w nagrodę chałupy od piorunu spalonej (jak w najpierwszym rozdzialeśmy czytali) Malwina oddać go rozkazała. Rada była tę nową osadę mamki swojej poznać i cieszyła się zawczasu ukontentowaniem, które niespodziane jej przyjście sprawi. Zszedłszy nad brzeg wody, wsiadła w łódź i na drugą stronę przewieźć się kazała. Wieczór był najpiękniejszy; ostatnie promienie zachodzącego słońca różowatym cieniem Wisłę farbowały; wszystkie dniowe hałasy pomału ustawały i cichość wieczorna całą obejmowała krainę; fujarkę słychać było zdaleka, i chłopak, który Malwinę przewoził, wiosłem wodę ruszając, tym jednostajnym szmerem jedynie przerywał powszechne milczenie; tak jak ruch dniowy wkoło siebie ku wieczorowi ustający widziała, tak też niepokoje i tęsknoty, które bardziej jak zwykle burzyły jej serce dnia tego, takoż z wieczorną ciszą powoli uciszać się zdały. Lżej i swobodniej oddychała.
Kilka gwiazd, które od wschodu dostrzec już można było, oczy Malwiny zwróciły ku temu obszernemu sklepieniu roztoczonemu nad jej głową, i mimowolnie serce jej wzniosło się ku twórcy dziwów, co ją otaczały. Nic tak nie koi, nie łagodzi zranionego umartwieniem lub zburzonego namiętnościami serca, jak zastanowienie się nad cudotwórczemi dziełami Boga. Widząc się otoczonym tylu niepojętemi i powszechnemi łaskami, osobiste przykrości nader drobne zdają się, i wstyd poniekąd niemi się zajmować. Czując się szczupłem tylko ogniwem tego odwiecznego łańcucha wszech rzeczy, człowiek zaczyna mało ważyć mijające zdarzenia, i nadzieja innego życia wszystkie teraźniejszego życia troski zapominać uczy.
Malwina doznała w tej chwili tego uspokajającego uczucia, i rozmyślając, ile w porównaniu zmartwień i przykrości, łaskami, szczęściem (i w tem nawet już życiu) Bóg ją był obdarzył, przedsięwzięła mniej się poddawać troskom i nawykłemu rozrzewnieniu, a bardziej jeszcze jak wprzódy być wdzięczną Stwórcy za najmniejsze dobro. Ostatnie to przedsięwzięcie lepiej niż pierwsze wykonała, o czem wkrótce się przekonamy.
Dopłynąwszy do brzegu, Malwina kazała chłopakowi z łodzią czekać, a sama na ląd gdy wysiadła, ubita ścieżka wprowadziła ją pomiędzy gaiki z leszczyny; dalej, w gęściejszym cieniu drzew wyższych, zbyt byłoby już ciemno, gdyby księżyc łagodnym swym blaskiem nie był oświecił krainy. Pomiędzy gałęźmi olszyn i grabów promienie jego srebrne igrać się zdawały; i drżącem tem światłem dość długo kierowana Malwina doszła nareszcie do owej murawy zielonej otoczonej wkoło drzewami, łąką Ludomira przezwanej. Niespodziany ten widok, czułe wrażenie na jej umyśle uczynił i łatwo przełamał owe przedsięwzięcie, by się rozrzewnieniu nie poddawać. Rok cały zniknął z pamięci Malwiny, i zdało jej się, że jeszcze znajduje się w dniu imienin swoich, które Ludomir tak starannie w tem samem miejscu obchodził, w dniu, w którym sama pierwszy raz poznała, jak silnie go kocha. Śpiewania, muzyki, śpiewy wesołe wtedy tam słychać było, mnóstwo ludzi całą tę przestrzeń napełniało; teraz cichość zupełna panuje i konik polny, skacząc w trawie, czasami się tylko odzywa. Z najpiękniejszych kwiatów uploty od drzewa do drzewa zawieszone ukazywały, że ręka przyjazna te miejsca była przystroiła; dziś ani jednego kwiatu nie widać, kamień tylko z napisem przed rokiem, przez Ludomira położony, niezmiennie jak wtedy leżał; blask księżyca oświecał go zupełnie, powój dziki wkoło niego się obwijał; Malwina go odsunęła, i z rozczuleniem odczytała te wiersze przed rokiem na nim napisane:

Przyjaźń i miłość, łącząc wiernych serc daniny,
Wiły ten uplot w świeżość i wonie bogaty;
Oby tak na dni wszystkie nadobnej Malwiny
Czas, ulatając, sypał pełną dłonią kwiaty!

„Ach! rzekła Malwina, puszczając znów na kamień mnogie gałązki powoju, nie bardzo to życzenie ziściło się, i od tej chwili, gdy było wyryte, niejeden kwiat z pasma mego życia czas ulatując, zabrał już z sobą! Takim bywa los powszechny (osobliwie ku zachodowi życia), że czas ulatując, kwiaty zabiera, a ciernie natomiast zostawuje“.
„Ale, moje dziecię, zbyt jeszcze blisko zorzy życia być się zdajesz, abym mógł wierzyć, żeś już cierni jego doznała“.
Te słowa miłym wyrzeczone głosem (któren nawet zdawało się Malwinie, że już gdzieś słyszała), przerwały jej dumanie, i obróciwszy się w stronę, skąd głos pochodził, postrzegła na obalonym drzewie siedzącego starca, którego cieniem gałęzi zakrytego nie była zrazu widziała. Teraz przy promieniu księżyca padającym na jego sędziwą twarz, siwą brodę, kaptur, habit, krzyżyk na piersiach i biały kij w ręku, dokładnie rozeznać mogła. Malwina osądziła go pustelnikiem, i łagodną jego mową zachęcona, ośmieliła się go zapytać, skąd jest, gdzie idzie, jakim trafem w tem odludnem miejscu się znajduje? „Właśnie toż same zapytanie chciałem ci uczynić, moje dziecko, odpowiedział staruszek, i przytem, jeśli to bez natrętności stać się może, dowiedzieć się, czem ten kamień z tym napisem, coś dopiero odczytała, tyle ciebie zajmować może? Drugą już jesteś osobą, którą widzę, że drogie jakieś wspomnienie do niego przyłącza; i mnie ten kamień nader drogim stać się może, gdyż niestety boję się, że (podług jego życzeń) wkrótce zwłoki mego biednego przyjaciela pod nim spoczywać będą“. „Głos twój, mój ojcze, rzekła, tak mi zdaje się być znajomym, że wątpić nie mogę, żem cię już gdzieś widziała. Chciej mnie w tem oświecić i ciekawość moją uspokoić względem twego przyjaciela, o losie którego kilka słów, przez ciebie wyrzeczonych, czułem mnie zajęciem napełniły“.
„Co do mnie, odpowiedział staruszek, wątpię, bym ci kiedy mógł już być znajomym. Na wielkim, gdzie rozumiem że żyjesz, świecie, nie miałaś okazji ubogiego spotkać mnicha i pewnieś nigdy nie słyszała o starym Ezechjelu! „Ach! i owszem“, z radością krzyknęła Malwina, wdzięcznie przypominając sobie owego zakonnika, którego w czasie kwesty w klasztorze Bazyljanów poznała była, i którego pierzaste goździki i łagodna pobożność tak w jej pamięci utkwiły. W istocie ten to sam był, i gdy Malwina powiedziała mu o sobie, kto jest, staruszek mocno się ucieszył, znajdując w niej tęż samą kwestarkę, która wówczas ojcowską jakąś przychylność w sercu jego była wzbudziła. Na obalonem drzewie, gdzie mnich wprzódy samotnie dumał, oboje zasiedli i na powtórne Malwiny prośby, o zdarzeniach swoich i swego przyjaciela tak mówić zaczął:
„W ciągu przeszłej zimy, krótko po tym czasie, gdyś kwestując i w naszym była klasztorze, moje dziecko, w głębokiej Rusi w zgromadzeniu takoż naszym umarł przełożony i z rozkazu Oficjała[2] na zastąpienie jego mnie wyznaczono. W naszym stanie, jak wiesz, wymówek nie przyjmują i prędkie tylko posłuszeństwo uchodzi; niedługom się więc bawił pakowaniem mego tłomoczka; habit, co noszę, książka do pacierza, nasienia goździków, mały krzyżyk i kij biały cały mój majątek składały; co wziąwszy z sobą, puściłem się w drogę. Ale w sercu nosząc zupełne oddanie się woli Boga, na Rusi, jak i w Warszawie znalazłem spokojność duszy, ten skarb drogi, któren wszelkie szczęścia zastąpić może. Monaster nasz w dzikiem, ale pięknym nad Dnieprem jest położeniu. Zgromadzenie z ludzi prostych i dobrych składa się. Skoro wiosna pozwoliła, goździki swojem posiał; zeszły pięknie, słońce i tam grzeje, ziemia i tam rodzi, Bóg tam dobry. — Ciche i spokojne dnie pędząc sądziłem, że już do śmierci nic jednostajności ich nie zmieni, gdy odgłos wojny aż w nasze dzikie zaszedł lasy. Niedawno pierwszą wzmiankę o niejśmy słyszeli, alić wkrótce mnogie roty w te zaszły strony; z krajem okolicznym niestety tak się działo, jak zwykle podczas wojny dzieje się; ale nasz klasztor przez swoje ubóstwo i odludne położenie uszedł przecie napadów i rabunków, choć blisko nas, bo o pół mili, pod Mohilewem, stoczona była potyczka między naszem a nieprzyjacielskiem wojskiem“. Na to słowo „pod Mohilewem“, skąd były w czasie wojny datowane listy majora B*** i księcia Melsztyńskiego, Malwina jeszcze chciwiej przysłuchiwała się zakonnikowi, który tak dalej mówił:
„Nie mogąc się bić za Ojczyznę, chciałem przynajmniej w czemkolwiek stać się użytecznym moim współziomkom, i sądząc, że po batalii niejeden może ranny na placu pozostał, wziąłem z sobą, com mógł zebrać lekarstw i płótna, i udałem się ku tej stronie, kędy sądząc podług huku armat, bitwa stoczyć się miała. Alem stary i nieprędko zajść mogłem; noc już była zupełna, gdym się z boru wydobył. Księżyc jasno świecił, postrzegłem pod lasem leżących żołnierzy; byli to i kozacy, i nasi ułani; żadnego przy życiu nie zastawszy, nie zatrzymałem się, i dalej idąc o kilka kroków naszedłem leżącego młodego ułana, który, gdym bliżej się przypatrzył, tchu jeszcze cokolwiek mieć zdawał się. Wlałem mu krople tęgie w gardło i utamowawszy naprędce krew, co z mnogich ran tracił, przeniosłem go z wielką ciężkością aż do pustej chaty, com idąc w borze był ujrzał. W tej opuszczonej zagrodzie wózek zaprzężony mizernym koniem stał, znać tam zapomniany, i prawdziwym darem Opatrzności stał mi się. Usłałem go trawą i gałęźmi i po wielu trudach i pracach dowiozłem przecie na nim rannego aż do naszego klasztoru“.
Malwina zaczynała się domyślać, że ten, o kim mówił staruszek, mógł być ten sam, któren księcia Melsztyńskiego od kozaków był obronił; ale chcąc jak najprędzej przeświadczyć się o tem, nie przerywała zakonnikowi, który mowę swoją tak ciągnął: „Gdym do celi przeniósł mego rannego, rozumiałem, że już martwe tylko zwłoki w ręku moich trzymam; lecz po opatrzeniu ran wszystkich nieco silniejszem oddechaniem znak dał przecie, że jeszcze żyje. Ten promyk nadziei serce moje radością napełnił; bo z pierwszego spojrzenia, jakem tylko go spostrzegł, zaraz ten waleczny młodzieniec czułe politowanie we mnie wzbudzał, politowanie, które potem w największą się przyjaźń zamieniło. Przez tydzień w niebezpieczeństwie życia zostawał i dziesiątego dnia dopiero wróciwszy do przytomności, zaczął wszystko rozeznawać i dowiedział się, jakim trafem i gdzie się znajduje. W wyrazach najszlachetniejszych dziękując mi, o sobie tyle mi tylko zrazu powiedział, że będąc w wojsku prostym żołnierzem, zapędził się był za kozakami, którzy widząc go niemal samego, otoczyli; bronił im się długo, lecz mnogości nareszcie nie mogąc się oprzeć, mocno raniony padł, i sądzi, że za umarłego wraz z drugimi musiał być zostawionym. Rana, którą miał nad okiem, przez prawą brew będąc ciętym, najdłużej zgoić się nie chciała. Wyszedłszy z niebezpieczeństwa, ze cztery niedziel chorował jeszcze i ten przeciąg czasu dość był długi, bym się na wieki do niego przywiązał. Widząc go ustawnie, rozmawiając z nim codziennie, poznałem w nim wyniosłą i szlachetną duszę, serce aż nadto może tkliwe i cnoty, które zwykle prostoty są tylko udziałem, złączone z okrasą, jaką najlepsze tylko dać może wychowanie. Póki żyć będę, póty nie zapomnę godzin z nim przepędzonych. Furta naszego ogrodu wychodzi w las bukowy, który głęboką brzeży dolinę. Tam gdzieniegdzie pomiędzy drzewami urwy skaliste przez mech się przedzierają. Jeden z tych głazów nad przepaścią nachylony ulubionym był siedliskiem mego przyjaciela, i gdy słabość dozwoliła już mu wychodzić, tam go nieraz znajdowałem siedzącego w zamyśleniu i wzrokiem goniącego pęd potoku, co pod jego nogami w głębokiej leciał dolinie. Ja wtedy siadałem koło niego i godziny mijały niepostrzeżone w rozmowach swobodnych. Raz, pamiętam, rzekł do mnie: „Lubię na ten patrzeć potok, obraz życia ludzkiego w nim widzę; patrz, jak na przemianę po miękkiej murawie i po ostrych płynie kamieniach, równie jak i my różne spotyka krainy, czasem kwitnące pola, częściej smutne pustynie, a jedne i drugie prowadzą go do tych wód bezdennych i niezgłębionych, gdzie ginie na wieki“.[3]
„Podobne tej rozmowie, wszystkie wyrazy mego młodego przyjaciela tchnęły zawsze cieniem wewnętrznego smutku, który nawet mimowolnie w oczach jego się malował. Przywiązawszy się do niego i przez starania którem mu poświęcał, i przez wdzięczność tak czułą, którą codziennie w sercu jego postrzegałem, żywo żądałem przyczyn jego zmartwień i szczegółów wszelkich życia jego tyczących się, dowiedzieć. I tak, utrzymujesz mnie zawsze (dnia jednego rzekłem mu), iż inszego jak prostego żołnierza nie masz stanu. Wiem, żeś tym był dotąd; ale wychowanie niepospolite i wyniosłość w ułożeniu aż nadto wyraźnie twierdzą, że to nie może być jedynem twojem przeznaczeniem. Pozwól mi więc rozumieć, że los twój okrywasz tajemną zasłoną, i nie dziw się, że moja przyjaźń podnieść by ją rada. — Nie mam przyczyny tajenia się przed tobą (odpowiedział mi na to) i ojcowska twoja przyjaźń, której już tyle mam dowodów, zaręcza mi, że nie bez tkliwości słuchać będziesz opisu życia i zdarzeń jestestwa nader mało znaczącego i które (wyjąwszy jedno serce litościwe) nikogo w świecie nie obchodzi. To powiedziawszy dalej o sobie tak mówić zaczął:

Historja nieznajomego.

W najpierwszem dzieciństwie od własnych opuszczony rodziców, nie znając ich nigdy i nie wiedząc nawet, czy mam prawo kogokolwiek tym lubym nazywać wyrazem, dostałem się w opiekę, rzec mogę, drugiej matce, której czułość i starania zastąpiły mi tę, którą los mi był odebrał. Jej to sercu litościwemu winienem, że żyję, ona mnie w dzieciństwie, słabowitego nieraz, śmierci wyrwała, jej to łagodnym przestrogom, szlachetnym radom winienem cnoty, jeśli jakie we mnie znaleźć można, i ona jedna na świecie dotąd mnie kocha. U stóp Karpatów w odludnej i oddalonej wsi mieszkając, tam mnie wychowała; między lasami i skałami pierwsząm młodość przepędził. Miłość tej matki była mojem szczęściem, czytanie zatrudnieniem, a samotne błąkanie po dzikich okolicach naszego siedliska jedyną zabawą. Wilki i niedźwiedzie w głębokich ścigając parowach, wezbrane potoki, bagniste doły, wąskie nad przepaściami drożyny wstrzymać mię nie mogły, i nieraz za zwierzem się zagoniwszy, w polu nocować musiałem. Takiemu prawie z dzieciństwa prowadzonemu życiu winienem podobno zahartowane zdrowie i tę zręczność i odwagę, do których się przyznaję, nie znajdując w nich żadnej zalety.
Ale to dzikie wychowanie, tyle chwil przepędzonych wśród odludnych puszcz, tyle godzin, gdzie nic koło siebiem nie widział prócz pustyń i samotności, wrażenia mocne na młodym moim uczyniły umyśle i pomnożyły może ten popęd niezwrócony do melancholji, któren prócz tego z pierwszym tchem życia z sobą przyniosłem.
Czuła moja opiekunka, bojąc się, aby ta zwykła melancholja w dzikość się nie zmieniła, umyśliła ulubionej mnie oderwać samotności i nie mogła lepszego do tego użyć sposobu, jak ku sobie baczność moją zwrócić. Wiek mój i zdrowie, rzekła mi raz, odejmują mi użycie wielu zatrudnień i potrzebując roztargnienia, spodziewam się go w twojem znaleźć społeczeństwie. Te słowa najdroższym stały mi się rozkazem, i pożegnawszy puszcze ukochane, wszystkie dni moje odtąd matce poświęciłem; nie odstąpić jej, pilnować, rozrywać, jedynem i najczulszem mojem było staraniem. Przy jej łagodnych rozmowach surowość moich myśli i wyrazów ułagodziłem. Dla niej czytanie poezji i literatury różnych języków przydałem do ksiąg klasycznych, którem dotąd tylko czytywał. Dla jej zabawy do zarzuconej wróciłem muzyki, i co tylko umiem, czem tylko jestem, wszystko jej jedynie winienem.
Przez wiele lat (i wtedy szczęśliwym się mieniłem) nie wątpiłem, że więzy natury, równie jak czułość, prawa do jej serca mi dają... Alić dnia jednego po długich wahaniach wyznała mi, że matką moją nie jest... To wyznanie niestety wszystkie czucia moje wzburzyło. Cios ten głębiej może niżby był powinien duszę moją zranił... Niemniej kochałem tę, którą dotąd własną rozumiałem matką; owszem wdzięczność w sercu mojem jeszcze się pomnożyła. Ale rozumiejąc, żem szlachetniejszemu jestestwu życie winien, znaleźć się raptownie celem jedynie miłosierdzia, bez stanu, bez imienia, odrzuconym od społeczeństwa... będąc niewinnym i czując w sobie chęć i sposobność do działania, być odsuniętym od wszystkiego w świecie przez tę cechę niesłuszną, która gdy nie wzgardę, to upakarzającą litość tylko wzbudza, to wszystko (mówił) utworzyło drażliwe i okropne myśli, które wkorzeniając się coraz bardziej w mojem sercu, wpędziły naostatek mnie już nie w melancholją, ale w dziki i ponury smutek. Widząc, ilem tem martwił tę, która matczynym czuciem mnie kochała, chciałem, alem nie mógł, utaić jej tęsknoty mojej duszy i nareszcie wolałem się od niej oderwać, niźli smucić ją bezustanku. Ona sama, rozumiejąc, że zmiana miejsc może mnie rozerwać potrafi, usilnie na tę podróż namawiała, i blisko teraz półtora roku mija, gdy pierwszy raz, rzucając siedlisko, gdziem w dzieciństwie przytulenie, a w opuszczeniu podporę był znalazł i przyjaźń, bez celu i nadziei w świat się puściłem. Co w przeciągu czasu od tej pory mi się wydarzyło, gdy już nie mnie jednego tyczy się, ale i o innych osobach mówićbym musiał, daruj (rzekł) mój przyjacielu, że o tem zamilknę; tyle tylko dołożę, że tej wiosny, za wybuchnieniem wojny zbieg okoliczności i chwila jedna (chwila najokropniejsza z całego mego życia) popchnęły mnie jakby mimowolnie do przystania za prostego żołnierza w naszem wojsku do 5 pułku ułanów. W tym pułku całą odbyłem kampanją. Nie dbając o życie niewiele mam zalety, jeślim się bił walecznie; trudy i niebezpieczeństwa ulgę jakąś zdawały się przynosić moim niepokojom, a myśl, że krew przynajmniej wraz z drugimi za Ojczyznę wylewać mi wolno, duszy mojej dogadzała. Wtedy w zbyt może nierozważnem, ale Bóg jeden wie, jeśli nie w szlachetnem uniesieniu, zapędziłem się za kozakami w małej nadto liczbie; Opatrzność zrządziła, żem mógł wypełnić przecie zamiar, co mnie do tego był przyprowadził; i tam znalazłbym był koniec wszystkim moim cierpieniom, gdyby twoja litość i starania nie były mnie raz jeszcze do życia przywróciły. — Tak zakończył o sobie mówić młody mój przyjaciel i w zwykłe znowu wpadł zamyślenie.
„Łatwo pojmiesz (dalej rzekł zakonnik do Malwiny), że po tem prostem i szczerem opisaniu uczuć swoich bardziej mnie jeszcze ku sobie zniewolił; rozrzewniał mnie stan jego opuszczony i przymioty jego (które w dziennem pożyciu najlepiej postrzec się dają) tak mi go drogim uczyniły, że gdy przyszło z nim się rozstawać, nie mogłem na sobie przemóc słabego jeszcze i ledwo śmierci wyrwanego w tak długą drogę samego puszczać; gdyż aż pod Karpaty udać się miał, dla zaspokojenia troskliwej czułości matki, która wiedząc go rannym, najusilniej powrotu jego żądała. Umyśliłem aż na miejsce go odwieźć i zostawiwszy na ten krótki czas dozór klasztoru doświadczonemu jednemu z naszych braci, z moim młodym przyjacielem puściłem się w drogę; pierwszych dni dosyć dobrze podróż wytrzymywał, ale onegdaj, tu dojeżdżając, nie wiem czy z upału, czy z innej przyczyny, gorączka znowu mu się wróciła, rana nad okiem znowu się otworzyła i tak mi zasłabł, że nie mogąc już do poczty dojechać, do tutejszego folwarku musiałem go kazać przywieźć. Od wczorajszego wieczora, gorączka bardziej się wzmogła; sądziłem go znowu w niebezpieczeństwie, posłałem natychmiast do najbliższego miasta po doktora. Strwożonym będąc najbardziej tem, że sam mocno słabym czuć się musi, kiedy wczoraj list do matki z przyłączonym pakietem w przypadku śmierci przesłać mi zalecił, a że zwłoki jego tu pod tym kamieniem, któren najszczególniej mi opisał, złożyć każę, najsolenniej przyrzec musiałem. Dziś pierwszy raz, znużony kilku bezsennemi nocami, usnął przecie ku wieczorowi, a ja zmęczony niespokojnością i niewczasem, wyszedłem był dla odetchnienia. Nie wiedząc sam, gdzie idę, zaszedłem aż do tej łąki, którą z opisania mego przyjaciela zarazem poznał; znalazłem kamień z napisem, i siadłszy na tem obalonem drzewie, smutnie rozmyślałem, jak mnie staremu, przyjdzie przeżyć w kwiecie młodości przyjaciela, gdy widok twój niespodziany, jak przeczucie jakieś niespodzianego szczęścia, raptownie mi się ukazał i pokrzepił umysł mój strapiony. — Otóż teraz wszystko o mnie i o moim biednym wiesz przyjacielu (dołożył staruszek) daruj, jeślim zbyt może długo zatrudniał cię opisaniem drobnych szczegółów, co mnie tylko zajmować mogą; aleś sama tego wymagała, a teraz pozwól, bym cię opuścił i wrócił do mego chorego“.
Malwina już prawie przekonana, że ów chory, cel starań najtkliwszych zakonnika, był ten sam młodzieniec, któremu książę Melsztyński życie był winien, oświadczyła starcowi, ile powieść jego wzbudziła w niej zajęcia, czułe dzięki czyniąc mu za okazaną jej ufność w opisywaniu zdarzeń, tyczących się przyjaciela, który choć jej nie był znajomym, niecił już w jej duszy przychylności i litości uczucia. Dla późnej już pory do folwarku iść nie mogąc, „żegnam cię mój ojcze (rzekła), jutro wrócę w towarzystwie kilku osób, które niezawodnie tyle jak ja rade będą poznać ciebie i twego przyjaciela; ale zawczasu nic mu nie mów; oczekiwanie cudzych osób mogłoby przykre na nim uczynić wrażenie“. Staruszek przyrzekł Malwinie, iż o tem zamilczy i zostawszy się z chęcią widzenia się nazajutrz, w przeciwną udali się stronę. — Zakonnik wnet zniknął w krzakach, a Malwina idąc znowu ścieżką pomiędzy łąki i drzewa, stanęła nareszcie nad łachą, gdzie chłopak na nią czekając, głęboko był zasnął. Szczęściem nie zbłądziła, gdyż to mogło nastąpić, tę całą drogę przebiegłszy tak myślami zajęta, iż nic nie uważała, którędy idzie. Wróciwszy do Krzewina, niecierpliwie balujących wyglądała, by im jak najprędzej wiadomości swoich udzielić; ale nie mogąc się doczekać, położyła się nareszcie, rozumiejąc, że tem przyspieszy porę wstawania. Tysiączne myśli, obrazy, wspomnienia i odchodzenia po głowie jej się snuły, a gdy ociężałe powieki przymknęły się nareszcie, wszystkie te marzenia niknące i coraz mniej wyraźne w takowy sen się zamieniły:
Zdało się Malwinie, jakoby raptownie na błonia Wilanowa przeniesiona była i znajdowała się wpośród tłumu i świetności turniejów. Plac zapasów ludem napełniony, grono dam, odgłos trąb, wszystko jak na jawie wyobrażało się; lecz wkrótce myśli snem plątane, rycerza o czarnej zbroi ukazały leżącego i we krwi zbroczonego; dźwięk trąb w głos organów się zamienił, i zamiast tłumu turniejów w ciemnej katedrze Malwina się znalazła. Mająca ustawnie chęć ratowania rycerza o czarnej zbroi, spotkała niespodzianie Dżęgę cygana, który wiodąc ją po różnych i długich gankach, przyprowadził nareszcie na miejsce, gdzie ujrzała rycerza tego przy grobie opartego; przyłbicę odsłonił, i Malwina poznała w nim księcia Melsztyńskiego, a raczej to widmo okropne, którego widok tyle ją przeraził w ogrodzie wilanowskim. Przejęta okropnością, chciała jednak przybliżyć się do rycerza; lecz gdy już do niego dojść miała, pożar ogromny kościół oświecił, i krzyki wojna, wojna zewsząd dały się słyszeć. Potem zmrok wszystko okrył i Malwina, nie słysząc, znalazła się przeniesioną na łąkę Ludomira, gdzie niebo pogodne i czyste powietrze zdało jej się nowem napełniać ją życiem. Łąka, jak w dniu jej imienin kwiatami była ustrojona, łagodna muzyka w powietrzu się rozlegała i przy kamieniu z napisem „Malwina“ we śnie swoim ujrzała niewiastę w przejrzyste odzianą szaty, która dwa jednakowe trzymała w ręku wieńce. Dała je Malwinie, i gdy Malwina raz jeszcze chciała spojrzeć na tę anielską postać, już była znikła, i na jej miejscu postać Wandy tylko jej się ukazała, z tym wdzięcznym uśmiechem młodości i szczęścia, który ją tak przyjemną czynił.[4]
Wtem Malwina się obudziła. Sen ów takie był uczynił na jej umyśle wrażenie, iż wątpiła na chwilę, czy te marzenia nie były istotą prawdziwą. Szukała na ręku swoich owych dwóch pięknych wieńców przez białą zawieszonych niewiastę; lecz nie znalazłszy ich, przetarła lepiej oczy i przekonała się nareszcie, że wszystkie obrazy, co przez godzin kilka ją mamiły, skutkiem tylko były wspomnień i życzeń poniekąd może żywej imaginacji, a promienie słońca jasno bijące w jej okna, dowiodły, że długo spać musiała. Spiesznie więc wstała w nadziei, że reszta społeczeństwa (choć po późnym balu) takoż powstawać musiała.




  1. Cały ten okres pełen – jak odrazu widoczne – gallicyzmów.
  2. oficjał — godność duchowna (namiestnik biskupi dla pewnych spraw); tu prawdopodobnie użyła autorka tego wyrazu w znaczeniu prowincjała.
  3. na wieki. Ustęp ten (dumania Ludomira) jest refleksem słynnego ustępu z Die Leiden, w którym Werter mówi o naturze jako o wiecznie przeżuwającym potworze. Autorka albo nie zrozumiała istoty myśli, tkwiącej w pełnych pesymizmu refleksjach Werterowskich, albo świadomie i celowo pozbawiła Ludomira tego rysu, który u kochanka Lotty jest najgłębszym, ale który też powoduje u niego rozstrój, wiodący go do samobójstwa. Dodajmy, że i inni w romansach polskich na obraz i podobieństwo Wertera utworzeni kochankowie filozofją jego się nie przejmą.
  4. Motyw snu wróżebnego znany był w romansie przed Malwiną. Spotykamy się z nim u Richardsona, w romansie senzacyjnym jest on motywem ulubionym (u Lewisa, p. Radcliffe i i.) Genezę snu stara się ks. Wirtemberska uzasadnić przeżyciami i życzeniami tajnemi bohaterki, na co też sama niżej zwraca uwagę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Maria Wirtemberska, Konstanty Wojciechowski.