Mali mężczyzni/Rozdział drugi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Louisa May Alcott
Tytuł Mali mężczyzni
Wydawca Ferdynand Hösick
Data wyd. 1877
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Grabowska
Tytuł orygin. Little men
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział drugi.
Chłopcy.

Korzystając z długiego snu Alfreda, opiszę moim młodym czytelnikom chłopców, wśród których znalazł się nazajutrz.
Zacznijmy od dawnych znajomych.
Szesnastoletni już Franz, wysoki młodzian, jako prawdziwy Niemiec, miał grubą tuszę i jasnoblond włosy. Zamiłowany był w książkach i w domowém życiu, przytém towarzyski i muzykalny. Wuj sposobił go do kolegium, a ciotka do szczęśliwéj przyszłości, przy własném ognisku. Pilnie rozbudzała zatém łagodność, przywiązanie do dzieci, poszanowanie dla kobiet tak starych jak i młodych, oraz praktyczność. Był jéj prawą ręką i kochał tę wesołą ciocię, jakby rodzoną matkę, którą starała mu się zastąpić.
Emil we wszystkiém różniąc się od niego, był żywy, obrotny i przedsiębiorczy. Marzył o życiu na morzu, i wuj obiecał, że zostanie marynarzem po skończeniu lat szesnastu; nakłaniał go więc do studyi nad żeglugą, dawał książki o sławnych admirałach i bohaterach, a po lekcyach pozwalał, by jak żaba przesiadywał w rzece, w stawie, albo w strumyku. Jego pokój był podobny do żołnierskiéj kajuty, bo wszystko przypominało w nim żeglugę, wojnę i okręt, a ulubioną rozrywką było przebierać się za marynarza, i o ile wuj nie wzbraniał, naśladować marynarski taniec, chód, a nawet i sposób mówienia. Chłopcy nazywali go „komandorem“.
Adaś należał do rzędu tych dzieci, które są dowodem, co może rozumne przywiązanie i pieczołowitość rodziców, bo dusza jego zostawała w cudownéj harmonii z ciałem. Skutkiem delikatności, jaką jedynie domowy wpływ zdoła zaszczepić, miał obejście miłe i proste. Matka pielęgnowała w nim niewinne i kochające serce; ojciec wzmacniał siły fizyczne za pomocą zdrowych pokarmów, ruchu i snu; a dziaduś March uprawiał młody umysł, z tkliwą mądrością nowożytnego Pytagoresa. Zamiast go męczyć długiemi lekcyami, którychby się uczył na pamięć jak papuga, dopomagał do rozwijania się tak naturalnie i pięknie, jak słońce i rosa pomagają różom, by zakwitły. Adaś bynajmniéj nie był doskonałym, ale miał wady z lepszego gatunku. Nauczony zawczasu panować nad sobą, nie stawał się pastwą żądz i namiętności, jak się to przytrafia niejednemu dziecku, które otrzymuje karę za uleganie pokusom, chociaż go nikt przeciw nim nie uzbroił. Byłto chłopiec spokojny, cichy, poważny, lecz zawsze pogodny. Nieświadomy własnéj piękności i intelligencyi, bystre miał oko na urodę i zdolności innych dzieci. Rodzice starali się oddziaływać pożytecznemi wiadomościami i zbawienném towarzystwem na zbyt wielkie zamiłowanie w książkach, bujną wyobraźnię i gorącą naturę, — obawiając się, żeby się nie stał jedném z tych bladych, nad wiek rozwiniętych dzieci, które wprawdzie radują i zdumiewają rodzinę, lecz jak cieplarniane kwiatki więdną, dla tego że ich młoda dusza rozkwitła zbyt wcześnie, i nie ma na posługi krzepkiego ciała, aby mocno wrosnąć w zdrowy grunt tego świata.
Adaś został więc oddany do Plumfield, co się tak korzystném okazało w skutkach, że rodzice i dziaduś nacieszyć się nie mogli swym pomysłem. Obcowanie z chłopcami uczyniło go praktyczniejszym, ożywiło umysł i zagłuszyło piękne tkanki pajęcze, które przedtém lubiła snuć jego młoda główka. Wprawdzie gdy ztamtąd przybył pierwszy raz do domu, raziło matkę, że trzaska drzwiami, klnie się na Jowisza i żąda grubych butów, aby tak głośno stąpać, jak „papa“. Ale Jana cieszyło to; uśmiał się z dosadnych wyrazów, kupił mu buty i rzekł z zadowoleniem: „Kiedy okazuje tyle ważnych zalet, pozwól mu być trochę rubasznym. Chciałbym, żeby mój syn miał męzkie usposobienie, i ta chwilowa szorstkość nie wyjdzie mu na złe. Polor nada mu się zwolna, co się zaś tyczy nauk, będzie ich tak spragniony, jak kania deszczu, więc go nie znaglaj.“
Stokrotka zawsze równie promienna i urocza, zapowiadała różne kobiece przymioty, gdyż podobną była do swéj miluchnéj mateczki i zamiłowaną w domowych zajęciach. Miała całe grono lalek, które były wzorowo prowadzone. Zawsze nosiła z sobą koszyczek do robót i wykonywała je tak starannie, że Adaś często wydobywał z kieszeni chusteczkę, żeby się popisać jéj równym ściegiem. Maleńkiéj Józi pięknie także uszyła już flanelową sukienkę. Lubiła krzątać się koło kredensu z porcelaną, ustawiać na stole solniczki, układać prosto łyżki, i codzień obchodziła bawialny pokój z miotełką, okurzając krzesła i stoły. Adaś ją trochę za to prześladował, ale bardzo był rad, że mu utrzymuje rzeczy w porządku, obdarza go ładnemi robotkami i dopomaga mu w lekcyach, — stali bowiem zawsze na równi, bez obawy współzawodnictwa.
Kochali się ciągle z jedną siłą, i nikomu nie wolno było wyśmiewać Adasia, że się tak tkliwie obchodzi ze Stokrotką. Walecznie staczał za nią bitwy i nie mógł zrozumieć, czemuby się chłopcy nie mieli przyznawać do tego, że kochają swe siostry. Stokrotka uwielbiała go: „Mój brat!“ i wydawał jéj się najznakomitszym młodzieńcem na świecie. Co rano biegła w szlafroczku zapukać do jego drzwi i mówiła z macierzyńską troskliwością: „Wstań, już czas na śniadanie; przyniosłam ci świeży kołnierzyk.“
Robcio, energiczny malec, musiał odkryć tajemnicze perpetuum mobile, bo nieustannie był w ruchu. Szczęściem nie odznaczał się zbyt wielką odwagą i to go chroniło od szkodliwych wypadków. Bujał między ojcem a matką, jakby kochające wahadło, z przyjemném dla ucha „tik tak“, bo wielkim był gadułą.
Teodorek był za młody, żeby brać wielki udział w sprawach Plumfieldu, ale miał swoję sferę i pięknie ją zapełniał. Naprzykład ile razy wzięła kogo chętka do pieszczot „bobo“ przepadając za całusami i uściskiem, zawsze się znajdowało na pogotowiu. Ponieważ nie odstępował prawie nigdy od matki, umoczył paluszek w każdéj potrawie, jaką przysposabiała, ale to dodawało lepszego smaku.
Fryderyk i Adolf, czyli Dick i Dolo, mieli po ośm lat. Z początku Dolo bardzo się jąkał; ale się z tego wyleczył stopniowo, bo niewolno było szydzić zeń, a przytém pan Bhaer odzwyczajał go, przymuszając do powolnéj mowy. Byłto sobie dobry chłopaczek, wcale niezajmujący i pospolity, ale rozwijał się tam pomyślnie, oddając się tak obowiązkom jak przyjemnościom, ze spokojném zadowoleniem i z pewną powagą.
Biedny Dick miał garb na plecach, lecz tak wesoło znosił to kalectwo, że Adaś z właściwą sobie oryginalnością zapytał pewnego razu: „Czy garb wyrabia w ludziach dobry humor? Jeżeli tak jest, to chciałbym także być garbatym.“ Dick był zawsze pogodny i starał się podążać we wszystkiém za innymi chłopcami, bo dzielną miał duszę, pomimo wątłego ciałka. Przybywszy do Plumfield, bardzo był drażliwy na swe kalectwo, ale wkrótce zapomniał o niém, gdyż nikt się nie ważył wytykać go, z powodu, że pani Bhaer ukarała jednego z chłopców, gdy się roześmiał raz z tego biédaka.
„Bóg nie uważa na to, bo chociaż mam plecy garbate, to dusza moja jest prostą,“ rzekł ze łkaniem do swego prześladowcy. Państwo Bhaer przy pomocy téj idei zdołali rozbudzić w nim wkrótce wiarę, że ludzie także miłują duszę jego i o tyle tylko zwracają uwagę na ciało, by się litować i dopomagać mu w znoszeniu téj niedoli.
Pewnego razu, gdy chłopcy bawili się w menażeryę, jeden z nich zapytał: „Dick, jakiém ty będziesz zwierzęciem?“
„Dromaderem; alboż nie widzisz garbu na plecach?“ odparł z uśmiechem.
„Dobrze, mój drogi, ale zamiast dźwigać ciężary, będziesz tylko postępował zaraz za słoniem, w czasie pochodu,“ odezwał się Adaś urządzający widowisko.
„Mam nadzieję, że kiedyś ludzie będą tak dobrzy dla tego biedaka, jak teraz moi chłopcy,“ powiedziała pani Bhaer, zadowolona ze skutku swych nauk, gdy Dick przesunął się koło niéj z miną bardzo uszczęśliwionego, choć wątłego dromadera, obok wspaniałego słonia, którego przedstawiał gruby Nadziany.
Jakubek byłto chłopak bystry, ale i chytry zarazem, którego oddano do téj szkoły z powodu jéj taniości. Niejeden nazwałby go sprytnym, lecz ten rodzaj sprytu nie podobał się panu Bhaer. W jego oczach ta chytrość nad wiek i żądza pieniędzy, były zarówno kalectwami, jak jąkanie się Dola i garb Dicka.
Czternastoletni Antoś takim był, jakich się napotyka tysiące. Nieustawał nigdy w ruchu, w figlach, w psotach. Domowi nazywali go „huraganem“ i w ciągłéj byli obawie, żeby nie spadł z krzesła, nie uderzył się o stół, lub nie upuścił czego na ziemię. Przechwalał się z różnych umiejętności, ale mało co potrafił zrobić. Względem małych chłopców odgrywał fanfarona, a dużym pochlebiał się znowu. Niebędąc zupełnie złym, należał jednak do rzędu tych dzieci, które łatwo sprowadzić z dobréj drogi.
Jerzy był zepsuty przez zbyt pobłażliwą matkę, która go tak karmiła słodyczami, że aż stracił zdrowie, a wówczas wydawał jéj się znów zbyt wątłym do nauki. Doszedłszy w ten sposób do lat dwunastu, stał się blady, obrzmiały, ociężały, cierpki i leniwy. Ktoś ze znajomych namówił wiec matkę, żeby go wysłała do Plumfield, i tam przyszedł wkrótce do siebie, gdyż dawano mu rzadko łakocie, zmuszano do częstego ruchu, a naukę udzielano w tak przyjemny sposób, że odzyskał zdrowie duszy i ciała. Zdumiona nim matka, nabrała przekonania, że w Plumfield panuje szczególnie skuteczne powietrze.
Karolek był idyotą, czyli „niewiniątkiem“ według rzewnego wyrażenia Szkotów i pomimo lat trzynastu, wyglądał na sześcioletnie dziecko. Niegdyś odznaczał się rzadką intelligencyą, ale go ojciec nadto rozwinął zbyt trudnymi wykładami i trzymaniem przy książkach po sześć godzin dziennie, w nadziei, że tak pochłaniać będzie nauki, jak strasburgska gęś łyka pokarmy wkładane jéj w gardziel. Zdawało mu się, że dopełnia w ten sposób obowiązku, tymczasem o mało go nie zabił, wpędziwszy w gorączkową chorobę. Gdy biédne dziecko przyszło nieco do siebie po tych przymusowych i smutnych wakacyach, wysilony jego mózg podobny był do tablicy zmytéj gąbką.
Była to strasznie ciężka nauka dla ambitnego ojca. Niemogąc znosić widoku tak obiecującego niegdyś dziecka, które wyszło na niedołężnego idyotę, wysłał go do Plumfield. Nie miał wprawdzie nadziei, żeby mu co jeszcze pomogło, ale przynajmniéj był pewien, że się tam z nim dobrze obchodzić będą. Karolek był potulny i łagodny; litość brała patrzéć, z jakim trudem stara się czegoś nauczyć, jak szuka niejako poomacku utraconych wiadomości, które tak drogo przypłacił. Dzień za dniem ślęczał nad abecadłem, z dumą wymawiając: A, B, w przekonaniu, że zna te litery; lecz nazajutrz rano już ich nie pamiętał i całą pracę rozpoczynał na nowo. Pan Bhaer był dlań nieograniczenie cierpliwym i nie ustawał w wysiłkach, chociaż się zdawały bezskuteczne. Niebiorąc się do książek, powoli starał się tylko usuwać mgłę z zaciemnionego umysłu i przywrócić mu tyle przynajmniéj intelligencyi, żeby nie był ciężarem i niedołęgą.
Pani Ludwika na wszelkie sposoby wzmacniała jego zdrowie, chłopcy zaś przez litość okazywali mu wiele życzliwości. Nie lubiąc ich ruchliwych zabaw, wolał godzinami przyglądać się gołąbkom, kopać dołki dla Teodorka, tego niezmordowanego pracownika, lub chodzić krok w krok za Silasem, który był bardzo dobrym dla niego, — Karolek zaś, chociaż zapominał liter, przyjazne twarze zawsze chował w pamięci.
Tomek, najgorsze ladaco z całego zakładu, psotny był jak małpa; ale miał tak dobre serce, że mu wszystko chętnie wybaczano. Chociaż prędki jak żywe srebro, tak był pokorny, jak co zbroił, tak uroczyście przysięgał poprawę, lub obmyślał tak komiczne kary na siebie, że niepodobna było obchodzić się z nim surowo. Państwo Bhaer żyli w ciągłém oczekiwaniu jakiego wypadku, począwszy od tego, żeby karku nie skręcił, skończywszy na wysadzeniu prochem całego domu. Dozorczyni trzymała zawsze w osobnéj szufladce bandaże, plastry i balsamy na jego wyłączny użytek, bo go często przynoszono na w pół żywym; ale nic ważnego nic przytrafiło mu się nigdy, a po każdym wybryku przybywało mu więcéj sił.
Przybywszy do Plumfield, zaraz pierwszego dnia wsunął koniec palca w kosiarkę, a w ciągu tygodnia spadł raz z dachu, o mało nie stracił oczu, bo mu je chciała wydziobać kura, rozsrożona za to, że zaglądał do jéj piskląt; i uszy miał w niebezpieczeństwie, gdyż kucharka Azya porwała się na nie, zastawszy go raz wyjadającego śmietanę z garczka. Niezwalczony żadném niepowodzeniem, obmyślał coraz nowe figle, nie dając nikomu pokoju. Gdy nie umiał lekcyi, zawsze znalazł jaką zabawną wymówkę, a ponieważ był zazwyczaj pilny i tak bystry, że w lot ułożył odpowiedź, więc w szkole dobrze mu się wiodło; ale czegoż ten chłopiec nie dokazywał po za szkołą!
Pewnego poniedziałku, kiedy najwięcéj było do roboty, przywiązał tłustą Azyę do słupa i przez pół godziny skazał ją tam na gniewne szarpanie się. To znów rzucił raz pieniądz rozpalony na plecy Maryi-Annie, gdy ta ładna dziewczyna posługiwała do stołu przy gościach, skutkiem czego biedaczka wylała zupę i zawstydzona wybiegła z pokoju, a wszyscy myśleli, że chyba oszalała. Innego dnia postawił konewkę z wodą na drzewie i wstążeczką przewiązał ucho; skoro Stokrotka zwabiona tym jaskrawym sztandarem, sprobowała go pociągnąć, niechcący wzięła kroplistą kąpiel, zniszczyła świeżą sukienkę i obraziła się bardzo. To znów wsypał do cukierniczki ostrych białych kamyków, gdy babka jego przyszła raz na herbatę, i biedna staruszka dziwiła się w cichości, czemu cukier nie rozpuszcza się w filiżance. Pewnéj niedzieli poczęstował kolegów w kościele tabaką i pięciu tak się rozkichało, że musieli wyjść na dwór. W zimię skopywał ścieżki i pokryjomu polewał wodą, żeby ludzie musieli upadać. Biédnego Silasa doprowadzał niemal do szału, zawieszając jego ogromne buty w widzialnych miejscach, bo miał olbrzymią nogę i bardzo wstydził się tego. Namówił raz Dola, żeby sobie dał przywiązać nitkę do ruszającego się zęba i nibyto miał mu go wyrwać bez bólu; ale ząb nie dał się wydobyć za pierwszém szarpnięciem; biédny Dolo przebudził się więc z wielkim przestrachem i odtąd już mu nigdy nie ufał. Nareszcie dopuścił się i téj psoty, że dał kurom chleba zmaczanego arakiem i tak się upiły, że całe ptastwo było tém zgorszone, iż szanowne kokosze chwieją się dziobiąc ziarno, i gdaczą nieprzytomnie. Wszyscy zanosili się ze śmiechu na ten komiczny widok, ale Stokrotka zdjęta litością, zamknęła je w kurniku, by się tam otrzeźwiły.
Wszyscy ci chłopcy, żyjąc w zgodzie, uczyli się, pracowali, figlowali, dopuszczali się błędów i pełnili cnoty, zupełnie po staroświecku.
W innych szkołach pewno się dzieci uczą więcéj z książek, ale mniéj nabywają téj mądrości, która wyrabia na zacnych ludzi. Łacina, greczyzna i matematyka, nie były tam zaniedbywane, ale ponieważ profesor Bhaer wyżéj stawiał znajomość samego siebie, pomoc własną i panowanie nad sobą, — pilnie się starał uczyć ich tego. Ludzie kręcili niekiedy głowami na jego pojęcia, chociaż każdy rad nie rad przyznawał, że chłopcy wiele zyskują pod względem obejścia i moralności. Podobno pani Bhaer słusznie powiedziała do Alfreda, że to było „dziwaczna“ szkoła.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louisa May Alcott i tłumacza: Zofia Grabowska.