Maleparta (Kraszewski, 1874)/Tom IV/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Maleparta
Tom IV
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.

Smutny był powrót do Porajowa, któren starosta powitał łzawem wejrzeniem, a Zuzanna niecierpliwym rzutem oka. Nikt nie powitał przybywających na ganku, bo panna Katarzyna nie mogąca darować bratu i siostrzenicy urazy, jaką do nich miała, nawet przeciw nim nie wyszła. W milczeniu wysiedli i krzyk tylko przebudzonego ze snu dziecka, które do zamku wnoszono, przerwał ciszę ponurą. Sanie, które wiozły Malepartę zatrzymały się u starej baszty i słudzy wedle rozkazów pani, powiedli go po wschodach, do górnej komnaty, na prędce dla niego wyporządzonej. On dał się prowadzić mrucząc tylko pod nosem ponuro. Weszli do obszernej izby sklepionej, której dwa okna zabite były zewnątrz deskami, a jedno żelazną obwarowane kratą. Stół dębowy, ława z poręczem, stołek i tapczan sianem narzucony, składały cały sprzęt smutnej, wilgotnej, w zielone plamy na murach izby, w której czuć było, że dawno człowiek w niej nie postał. Po ścianach, z których tynki poopadały, znać jeszcze było obicie i obrazy. Na jednej tylko ciemny, w czarnych ramach, był ukrzyżowany Chrystus, wiszący przeciw łoża Maleparty. Drzwi izby dębowe, kute mocno, zamykały się zewnątrz na rygiel i drąg, któren wchodził w antaby, przytrzymywane kłódkami. Niegdyś była to izba gościnna, potem zbrojownia, nareszcie skarbiec; a gdy skarbów nie stało, pustka, teraz zeszło komnacie na więzienie. Maleparta obejrzał wilczym swym wzrokiem ten loch ciemny, ponury i smutny, i rozwiązany rzucił się na siano, nie patrząc co robili słudzy.
Jak tylko usłyszał brzęk kluczów i zamykanie drzwi warownych za sobą, pochwycił się z tapczana. Nikogo nie było, wstał sam jeden, pobiegł do okna. Wychodziło na gnijącej wody pełen kanał, teraz zamarzły i lśniący jak szkło, dwa drugie okna światła nie przepuszczały i przez szczeliny tylko świeciło się z nich. Oprócz krat były zabite deskami, które utrzymywały poprzeczne drągi. Obejrzawszy okna, przeszedł całą komnatę zaglądając w kąt każdy, zastanowił się próbując drzwi kutych, zajrzał do wystygłego komina i tylko co ogrzanego starego pieca, potem zdał się namyślać i znów rzucił się na łoże.
Nie tknął dnia tego przyniesionego mu jadła i na przemiany, to wstawał błądząc jak zwierz dziki po klatce, to kładł się znowu rycząc ze złości. Niekiedy chwytał siwe włosy i rwał je garściami. Ktoby go był widział w tej obłąkanej rozpaczy, przeląkłby się na widok tych oczów siwemi zasuniętych brwiami, a rzucających błyskawice, wychudłych policzków, zapadłych ust, dziwnie wykrzywionych i ruchów jego konwulsyjnych. Było w nim coś przypominającego razem dzikie zwierzę i szalonego człowieka. Szaleństwo też zimną swą dłoń wyciągało już po nad wyschły mózg starca, któren ucisnąć miało, czuł jakby ciężar żelaznych palców na czaszce; a w sercu druga taka ręka zdawała się szukać ostatka czucia, aby je niemiłosiernie wyciskać.
Dzień jeden, drugi i trzeci upłynął jednostajnie, bez zmiany żadnej. O jednej godzinie wnoszono mu jedzenie, odmykano i zamykano drzwi, stawiano wodę i ryglowano znowu. Oddalony stupot kroków dowodził, że na korytarzu stała warta.
Napróżno uwięziony chciał począć rozmowę z ludźmi przychodzącymi, żaden mu nie odpowiadał, przez okno nic widać nie było, prócz części starego wału zasypanego śniegiem, i zmarzłej wody w fosie. Stary konał w tem milczeniu jednostajnem, w tej niewoli, nad którą byłby teraz przeniósł swoją izdebkę warszawską, bo do niej przynajmniej głos ludzki dochodził. Tu sam był ze swoją przeszłością, z myślami, ze zgryzotami i niezaspokojoną zemstą, sam był w obliczu siebie bez nadziei wyrwania się, bez nadziei odmiany losu. Upływały tygodnie, miesiące a nic nowego nie zaszło; zawsze też same słyszał głosy, też same milczące, ponure i groźne widział twarze.
O jednej godzinie budził go daleki dzwonek zamkowy, wołający na modlitwę, na obiad i wieczerzę, czasem turkot powozu go doleciał, rozmowa ludzi przechodzących po wałach doszła i nic więcej — nic!
Ani żona, ani teść nie dowiadywali się do niego, nie przyszli, nie spytali, nie przysłali. W tem, co mu przysyłano nie znać było przychylnej lub choćby litościwej nawet ręki, dawano mu ostatki strawy, co jej niedogryźli ludzie — brudne pomyje kuchenne, chleb czarny, wodę mętną. W pogardliwem milczeniu znosił to wszystko i litości ani się już spodziewał, ani pragnął. Jedyną jego myślą było wymknąć się znowu, wyrwać raz jeszcze, ale zdawało się niepodobieństwem dopiąć tego, bo baszta była strzeżona pilnie i drzwi i okna żelazem kute.
Jednego poranku nadchodzącej wiosny, kiedy porajowski zamek osuty był mgłą gęstą, Maleparta poszedł do jednego okna, przez które trochę świata widać było. Teraz go mniej jeszcze niż kiedy zobaczył, bo bliższe tylko przedmioty rysowały się w wilgocią przesiękłem powietrzu. Przed nim był wał, po którego grzbiecie szła ścieżka; fosa zamarzła; dalej z mgły sterczały bezlistne jeszcze gałęzie drzew ogrodowych. Nikogo do koła — dzwonek kapliczny jęczał wołając na mszą.
Nagle wstrząsnął się Maleparta i z cicha wykrzyknął radośnie, chwycił za kratę żelazną i uderzył po szybach w ołów oprawnych, które zadźwięczały. Na ścieżce wiodącej przez fosę stał odarty, czarno zarastający, w płaszcz dziurawy obwinięty człowiek, któren oglądając się bacznie na wszystkie strony, podnosił nieśmiało głowę ku oknu. Postrzegł on Malepartę i położył palec na ustach, i zniknął kierując się ku zamkowi.
Więzień powiódł za nim okiem spragnionem i dyszał niespokojny.
— To on! to on, on mnie uwolni! on nie po co innego tu przyszedł.
Cały ten dzień strawił w oknie, bojąc się go na chwilę odstąpić, ale napróżno, bo Nuchim (on to był bowiem) więcej się nie pokazał. Nazajutrz i dni następnych stał ciągle trzymając się za kratę, i usłyszawszy tylko chód ludzi i odryglowanie drzwi, odstępował od niego na chwilę. Ale nikt się więcej nie ukazał. W tydzień znowu przeszedł po wałach Nuchim potrząsnął głową ku więźniowi i położywszy rękę na ustach zniknął. Co to miało znaczyć nie wiedział Maleparta, ale się spodziewał:
— Będę wolny! będę wolny! — wołał w duszy: on wie, że jeszcze mam zakopane pieniądze i dla nich mnie uwolni!
Ale żadnego kroku ku temu nie uczynił nikt i Maleparta zaczynał już rozpaczać znowu, gdy jednego dnia wpatrując się w twarz sługi przynoszącego mu jedzenie, poznał jednego z towarzyszów Nuchima. Rzucili na siebie okiem, ale był świadek, mówić do siebie nie mogli i tak się rozeszli. Nowa nadzieja wstąpiła w serce Maleparty. Nazajutrz ten sam człowiek przyszedł niosąc jedzenie, bez towarzysza.
— Na Boga — zawołał do niego więzień — niech mnie Nuchim uwolni, zapłacę mu co zechce!
— Tst! cicho! Do tego idzie! rzekł sługa i wyszedł mrucząc.
Ale znowu kilka dni się nie pokazał, Maleparta palił się niecierpliwością. Zwyczajnie raz tylko w dzień przychodzono z jedzeniem i odmykano drzwi, a przez resztę czasu słyszał tylko stąpanie wartownika w korytarzu. Jednego z następnych dni zdziwiło go, że wieczorem jednostajne stąpanie pod drzwiami ustało. Poszedł do okna, przemknął mu się Nuchim z palcem na ustach i zniknął w zmroku. Noc już zapadła, gdy znowu kroki zwyczajne dały się słyszeć w korytarzu. Maleparta nastawił ucha — zadzwoniono kluczami — podbiegł ku drzwiom — znowu cicho i noc płynie i ciemno w izbie i nic a nic nie słychać.
Rozpacz go porwała, rzucił się na łoże, wnurzył twarz w posłanie i dusił się gniewem, niecierpliwością i złością.
W tej chwili, jak zawsze gdy tracił nadzieję i dręczył się, a dręcząc pocieszał dziwnym sposobem, (wspomnieniem, jak drugich dawniej męczył); w tej chwili przyszły mu na myśl wszystkie obrazy przeszłości. Z kolei, począwszy od żebrzącego tułackiego życia, aż do śmierci Stanisława i Rózi. Nad głową jego olbrzymie rozwinęły się cienie ofiar. Wołał do nich: Los się za was pomścił i ja cierpię! i ja cierpię!
A czując w sercu mękę, przypominał męki drugich, męki swych ofiar, aby się niemi pocieszyć, przypominał płacz Rozalji, jęk ostatni Szczuki, śmiertelny krzyk upadającego w walce zdradliwej Górskiego. Te myśli któremi pasł swoje pragnienie zemsty, odurzały go na własną boleść. Nagle na szelest jakiś podniósł głowę i wielkim głosem wykrzyknął, chciał zakryć oczy, nie miał siły, pozostał jak słup nieruchomy.
Przed nim, jak w dniu weselnym, pod obrazem P. Jezusa, będącym naprzeciw łoża, stały rzędem tłumnie cienie wszystkich znajomych poległych w tej walce, którą wiódł połowę życia, bijąc się o nasycenie chciwości i namiętności podłych. Blado rysowały się na ścianie, którą zajmowały, zakrywając drzwi za sobą i otaczając do koła przestępcę. W tym milczącym mar tłumie poznawał Maleparta dawno zapomnianych ludzi, groźno patrzących na niego, tak jak patrzyli z nad ołtarza w chwili ślubu, jak patrzyli w izbie sypialnej. Jedni mieli rękę na sercu, drudzy na czole, inni wyciągali ją ku niemu, wyschłemi palcami nań skazując. Widzenie to było przerażające dla zbrodniarza, który drżeć począł, a oczu z niego odwrócić nie mógł. Pomimo przestrachu i drżenia, pomimo szumu w uszach i głowie, posłyszał jednak Maleparta stąpanie wyraźne pode drzwiami, brzęk kluczy i odryglowanie drzwi; chciał spojrzeć ku nim, ale za marami nic nie widział. Zdawało mu się że otwierano, chciał biedz domyślając się uwolnienia, nie mógł się ruszyć, między nim a drzwiami stały te mary straszliwe, zagradzając mu drogę.
Szeptanie i bliskie stąpanie dały mu się słyszeć wyraźniej niż wprzódy, ale oczów nie zwrócił z białych cieniów, stojących naprzeciw.
Nareszcie uczuł jakby go ktoś za rękę pochwycił i krzyknął.
— Cicho! to my przychodzim cię uwolnić!
Maleparta milczał.
— Chodź! — I pociągniono go za rękę, ale drżący i przerażony widzeniem, nie dał się wziąść; skurczył, oparł silnie i w miejscu pozostał.
— To ja! Nuchim! — rzekł głos — chodź, chodź prędzej, uciekajmy.
Zimny pot ściekał po czole Maleparty. Chciał iść a nie mógł, bo między nim a drzwiami nieprzełamana zapora. Odepchnął Nuchima i po cichu odpowiedział:
— Nie mogę, teraz nie mogę! nie mogę i głos mu w piersiach zamarł.
— Uciekaj!
— Nie mogę! nie chcę. Jutro.
— Ale jutro nie czas będzie: odbiliśmy zamki; postrzegą.
— Nie mogę! nie widzisz?
— Cóż mam widzieć? — rzekł żyd.
— Nie widzisz? Ot tu przed drzwiami wszyscy stoją i nie puszczają.
— Oszalałeś! prócz mnie, ciebie i moich w korytarzu rozstawionych, nikogo tu nie ma!
— A oni! oni! widzisz! wzięli się za ręce i bronią wyjść! Muszę zostać!
— Zwarjował! zawołał żyd spluwając ze złości — zwarjował! A! gdybym był to wiedział, nie byłbym dla niego szyi nadstawiał. I cofnął się szybko. Maleparta chwycił go konwulsyjnie za rękę.
— Poczekaj! zmiłuj się, nie idź, oni mnie tu zabiją! oni przyszli po zemstę.
— Więc uciekaj ze mną.
— Oni nie puszczą.
Żyd porwał się i uszedł kilka kroków.
— Idziesz czy nie?
— Miej litość, poczekaj! jak oni ustąpią, ja pójdę, poczekaj do świtu.
— Żeby mnie złapali!
Maleparta padł na łoże zamykając oczy. Nuchim spojrzał w ciemności, a nie słysząc głosu, klnąc odszedł, drzwi za sobą zostawując otwarte.
Kilkakroć w ciągu tej nocy zrywał się i chciał do nich biedz więzień, ale zawsze nieprzełamany mur stał między nim a niemi. Cienie nie ustępowały na chwilę. Nad świtem nadeszli ludzie zamkowi zastawszy drzwi otwarte, rygle połamane, drąg wyważony, nie zaglądając do izby nawet, pobiegli dać znać Zuzannie, że Maleparta uciekł. Właśnie przed blaskiem dnia znikły nocne mary, i odzyskując przytomność więzień rzucił się z łóżka ku drzwiom. Zastał je otworem stojące — wyszedł; ale jakby wytrzeźwiony z upojenia długiego, błąkać się począł w dziedzińcu, sam nie wiedząc co począć z sobą.
Trzeci to już raz pokazywały mu się postacie drugiego świata, i trzeci raz przestrach, zgryzota, obłąkanie porywały Malepartę, zapominającego o zemście.
W tej chwili wcale innem uczuciem biło mu serce — bał się znowu sprawiedliwości Bożej i kary, drżał przed wiecznością. Żądza zemsty ustępowała przed niepojętą bojaźnią, uciskającą serce, trzęsącą duszą całą.
Obłąkanego, oszalonego i drżącego ze strachu, spotkała Zuzanna, która na wieść o ucieczce biegła sama opatrzyć, jakim sposobem stać się to mogło. Zeszli się na wale zamkowym i oboje cofnęli. Ona poznając w tym zarosłym, dziko patrzącym, wychudłym starcu męża i zabójcę swego; on w tej kobiecie tak zmienionej życiem, niedawno jeszcze świeżą i dziewiczą Zuzannę. Ona chciała uciekać, on stanął jak wryty.
— Bierzcie go! Bierzcie go! oto jest! oto jest!!
Drżący Maleparta słowa się na to nie odezwał; chwilę jakby płomień zagorzał mu w sercu i zacisnął pięści, ale wnet znowu trząść się począł i bojaźń nocna opanowała go znowu.
— Posłuchaj mnie — zawołał — posłuchaj!
— Czego chcesz!
— Proszę cię, posłuchaj mnie!
— Boję się ciebie! — odpowiedziała Zuzanna, którą błagający i wylękły głos starca mimowolnie poruszył i upewnił. Człowiek co mówił takim głosem nie myślał już o zemście.
— Nie lękaj się! nic ci nie zrobię! Na wszystko zaklinam, nie zamykajcie mnie w tej izbie, ja tam umrę w mękach. Duchy się pokazują, też same! też same!
Zuzanna stała i patrzyła na niego, on obłąkanemi wodził oczyma i wyciągał ręce.
— Nie przystępuj! — zawołała.
— Nie lękaj się! Gdybym chciał zemsty, mógłbym się był rzucić dawno na ciebie i zdusić nimby ludzie nadbiegli. Żona cofnęła się na samą myśl niebezpieczeństwa.
— Nie lękaj się! nic ci nie zrobię. Nie chcę zemsty, nic nie chcę, tylko mnie nie zamykajcie samego!
— Kto ci drzwi otworzył?
— Przyjaciele, znajomi co mnie ratować chcieli; ale uciekać nie mogłem, bo oni stali i bronili wyjścia.
— Kto?
— Te cienie, te mary. Przysięgam ci, nie chcę zemsty nad tobą, puść mnie tylko wolno, pójdę, ucieknę. Ja tu żyć nie mogę.
Zuzanna stała nie wiedząc co począć.
— Miej litość nademną! rzekł znowu Maleparta — przysięgam że nic nie zrobię, puść mnie wolno! Nie jestem obłąkany, pójdę daleko, nie zobaczysz mnie więcej.
— Idź więc, idź gdzie chcesz! Idź — rzekła po chwili Zuzanna i pamiętaj, żem ci wszystko przebaczyła.
— I ja ci wszystko przebaczam! mruknął stary. — Pójdę, nie zobaczysz mnie więcej. Oni mnie gonią, muszę uciekać. Oni są za mną, słyszę jak idą, widzę jak mnie pokazują palcami.
To mówiąc rzucił się oglądając za siebie i popędził drogą.
Słudzy czekali rozkazu chcąc gonić uciekającego, ale Zuzanna zamyślona nic nie rzekła, wolnym krokiem powróciła do zamku i zamknęła się w swoim pokoju.
Po chwili obudzony starosta, któremu doniesiono o niepojętym dla nikogo wypadku, nadszedł rozpytać się u córki, co to wszystko znaczyć miało.
— Pozwoliłaś mu uciec?
— Pozwoliłam — odpowiedziała zamyślona — nie jest już niebezpiecznym. Zgryzoty sumienia go dręczą, powiada że mu się pokazują duchy, nie uciekał choć jacyś tam przyjaciele dla niego drzwi odbili i wyprowadzić go chcieli.
— Ale ten strach przejść może, a chęć zemsty powrócić?
— Nie! nie! — odparła Zuzanna — przebaczyliśmy sobie. Błagał mnie, aby go wypuścić, nie mogłam mu odmówić.
— Bodajbyś nie pożałowała tego — rzekł wzdychając starosta.
— Stało się, odpowiedziała Zuzanna.
Miedzy starostą i córką więcej już mowy nie było, wrócili do dawnego życia i baszta znowu pozostała pustą.
Życie na porajowskim zamku od powrotu z Warszawy było smutne i jednostajne. Zuzanna nudziła się szukając napróżno roztargnienia w nowych znajomościach. Tu nie tak łatwo było o nie jak w Warszawie i zaciągnione, nie odpowiadały życzeniom starościny. Na wsi znalazła ten świat staropolski, do którego obyczaje stolicy wszczepić się jeszcze nie dały, świat surowego oblicza, obyczajów patrjarchalnych, bogobojny i nie umiejący przebaczyć płochości. Młodzież nawet wiejska nie rozumiała słodkich wejrzeń pięknej jeszcze starościny, która rada nie rada musiała się ustatkować, ziewając. Nudziła się jak grzeczne dziecko, które nie swawoli wprawdzie, ale się męczy swoją grzecznością. Nareszcie poczęła już nawet przemyśliwać, jakby nazad do Warszawy wrócić. Nie dozwalały na to interesa, coraz w gorszym będące stanie. Majątki oddalone jedne od drugich, dane w ręce ludziom nieznajomym, coraz mniej czyniły, w końcu obciążone długami, całkiem prawie nic już nie dawały. Niektóre tradycjami pozabierali zawziętsi dłużnicy, inne trzymali dzierżawcy nic nie płacąc i co rok formując nowe pretensje. Zaczęło się wszystko pochylać ku upadkowi i z dziwną szybkością ku niemu biegło. Wkrótce wróciły długi na Porajów. Starosta straciwszy przez ciąg kilkuletniego pobytu w Warszawie dawne stosunki i wziętość u szlachty, która już sobie kogo innego za wodza i ulubieńca obrała, po stracie wszystkich nadziei, bolał, stękał i położył się wreszcie na sen wieczny. Nie płakała po nim córka, która się ujrzała przez to swobodniejszą jeszcze niż kiedykolwiek. Po staroście poszła niebawnie p. Katarzyna, usypiająca w tercjarskim habicie zakonu św. Franciszka, z famą wielkiej pobożności. Ostatnie lata jej życia były w istocie budujące, cała zajęła się sierotami, ubogiemi, modlitwą, chcąc pracowitością skuteczną lat kilku nagrodzić kilkudziesięciu. Zmarła spokojna i dziękując Bogu, że ją zachował od tego za mąż pójścia, które Zuzannę zgubiło.
Po śmierci ojca i ciotki, starościna pod pozorem wychowywania dziecięcia, wyprzedawszy się z kosztowności, zebrawszy co mogła z majętności męża i swojej, przedsięwzięła podróż do Paryża.
W istocie nie dla Alberta, ale dla siebie tam jechała; dwór zmniejszony i zaledwie przystojny otaczał ją w podróży, resztę rozpuściła. Porajów przedać chciała, ale się kupiec nie trafił, i rotmistrz, co się znowu nie wiedzieć zkąd zjawił w sam czas, podjął się nim rządzić. Pozbywając się ciężaru, chętnie mu Zuzanna zdała rządy zupełne, a on je z radością widoczną przyjął.
O Maleparcie nic słychać nie było — nie zgłosił się ani razu do żony i znowu wpadł jak w wodę.
Pani starościna przejechała Warszawę nie pokazując się nikomu, nie powitawszy dawnych swoich znajomych, i przenocowawszy tylko, nazajutrz puściła się w dalszą podróż.
Na granicy przybrała dla powagi, zwyczajem ówczesnym i dzisiejszym jeszcze tytuł hrabiny. Każdemu Polakowi zdaje się, że nosząc nad herbem swoim margrabiowską koronę, może gdy zechce tytułować się przynajmniej hrabią.[1]
Smutek towarzyszący wielce znudzonej starościnie, od jej wyjazdu z Warszawy, począł się rozbijać widokiem nowego całkiem świata i nadziejami Paryża, tej ziemi obiecanej ludzi, co chcą w kąpieli namiętności zanurzyć się pod szyję.
Ale na nieszczęście, Paryż w tej chwili nie był tem czem niedawno jeszcze go znano. W stolicy Francji wrzała rozpasana rewolucja, pomiatując słabym Ludwikiem XVI, na którego patrzała Europa z politowaniem zimnem, urągającem prawie, nie chcąc mu ręki wyciągnąć.
Gdy starościna wjeżdżała do Paryża, biedny Ludwik XVI przegrywał ostatnią ze swoim ludem walkę — a nad krajem wisiała chmura czarna w krwawe plamy, mająca się rozlać potokami krwi i łez.








  1. Nic jednak pewniejszego nad to, że prawdziwie polskich (nie z cudzoziemskim tytułem) komesów jest ledwie kilka rodzin, a najznakomitsze wygasły. Późniejsze hrabiostwa są po większej części albo nie wiedzieć jak abusive przybrane, a zwyczajem długim przywiązane do nazwisk, albo nadane za pieniądze lub zasługi od cesarzów niemieckich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.