Macocha (de Montépin, 1931)/Tom II/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Po jego odejściu pani Eugenja myślała:
— Trzeba będzie odprawić Julję... każda służąca jest gadatliwą, i gdybym ją zatrzymała, to wkrótce cała dzielnica wiedziałaby o wszystkiem Odźwierna wydaje się kobietą dobrą i dyskretną, ale najlepiej nie dowierzać nikomu... Ach, ileż kłopotów, ile trosk, subjekcji i wydatków! Gdy wspomnę tę przyszłość, którą już prawie w ręku trzymałam i która wydawała się tak bliską, ogarnia mnie wściekłość. Biada tym, którzy to sprawili!... Przeklęta córka i ten podły... poczekajcie... będziecie się mieć dobrze!..
Przywołała Julję.
— Zaraz wyjdę, lecz na krótko, tymczasem przygotuj śniadanie.
— Dobrze, proszę pani. Czy i panienka wyjdzie?
Julja domyślała się tylko, że w domu coś stało się niezwyczajnego, ale nie wiedziała co.
— Panienki niema — rzekła Eugenija głosem zupełnie spokojnym — wczoraj wieczorem odwieźliśmy ją do matki jej koleżanki, gdzie zabawi dni kilka...
— Nie wiedziałam, proszę pan!
— Stamtąd odjedzie na wieś, dokąd i my pojedziemy wkrótce na miesiąc.
— A ja pojadę z panią?
— Nie.
— Więc zostanę tylko z panem?
— Pan także weźmie urlop i wyjedzcie razem ze mną...
— Więc będę sama pilnować mieszkania?
— Moja Juljo, pozycja nasza zmieniła się...
— Ja domyślam się, że pani miała panienkę wydać za mąż...
— Rzeczywiście, ślub odbędzie się za kilka tygodni, na prowincji w jednym z majątków narzeczonego, który jest bardzo bogatym. A ponieważ ja lubię wieś, więc być może, że stale tam zamieszkamy.
— Jak to dobrze, proszę pani. Ja także wieś bardzo lubię — zawołała uradowana Julja.
Twarz pani Eugenji przybrała wyraz smutny.
— Moja Juljo, muszę ci coś powiedzieć, co cię zasmuci, a i mnie sprawia prawdziwą przykrość. Nowa pozycja nasza zmusza mnie do zmiany służby... Rozumiesz?
— Więc pani chce mnie odprawić?
— Niestety, muszę, choć mi to sprawia wielką przykrość.
— Więc pani niezadowolona ze mnie?
— Owszem, jestem bardzo zadowoloną, ale jak powiedziałam przed chwilą, muszę rozstać się z tobą. Wydam ci świadectwo jak najlepsze, łatwo więc znajdziesz miejsce inne.
— Nie zostanę w Paryżu.
— Dlaczego?
— Wolę wrócić na wieś, do rodziców, którzy są już starzy... Będę pracować w polu i oddawać im zarobek, zamiast co mam odsyłać pensję. W Paryżu mi się nie podoba. Gdy rano przyjmuje się służbę, nie można być pewnym, czy pozostanie się do wieczora.
— Moja kochana Juljo, pochwalam twoje postanowienie; dowodzi ono, że jesteś uczciwą dziewczyną, o czem zresztą nigdy nie wątpiłam. Możesz więc odjechać kiedy zechcesz, a na dowód jak cię szacuję, dam ci na koszta podróży.
— Kiedy pani taka dobra, to prosiłabym o uwolnienie mnie jutro rano.
— Dobrze.
— Ale któż mnie zastąpi, za nim państwo odjadą?
— Nikt. Odźwierna zrobi porządek w mieszkaniu, a obiad będziemy jeść u rodziców koleżanki mojej córki...
Julja odeszła i zajęła się przygotowaniami do drogi.
— Wszystko idzie, jak postanowiłam —myślała Eugenja, zostawszy samą. — Odjedzie jutro, o niczem nie wiedząc, i nie będę potrzebowała obawiać się jej języka...
Następnie uporządkowała pokój córki, ubrała się w suknię ciemną, schowała do portmonetki list pozostawiony przez Teresę, wyszła, wzięła fiakra i kazała się zawieźć na ulicę Saint-Florentin do pałacu barona Rittera.
Poprzedniego dnia, gdy wyszła z Julją, pierwszem jej staraniem było zajść do banku i zdyskontować przysłany jej przez barona czek na pięćdziesiąt tysięcy franków. Ponieważ teraz okoliczności się zmieniły i o małżeństwie nie było co już myśleć, obowiązek więc nakazywał wrócić baronowi tę sumę, jak również i klejnoty. Ale Eugenja myślała inaczej: myśl zwrotu wydawała się jej niedorzeczną i niemożliwą. Ponieważ była pewną, że bankier sam upominać się nie będzie, pocóż więc ma pozbywać się i takiej sumy i kosztowności, które tak są jej potrzebne, konieczne.
Zegar wybił kwadrans na jedenastą, gdy pani Eugenja przybyła do pałacu. Lokaj wprowadził ją do małego saloniku i wziął od niej kartę wizytową.
Baron w kostjumie rannym, siedząc przy kominku w swym gabinecie, przeglądał korespondencję, gdy wszedł lokaj i wręczył mu bilet. Bankier przeczytawszy nazwisko Eugenji Drumont, doznał ściśnienia serca, pochwycił dzwonek i gwałtownie nim wstrząsnął.
— Jakieś nieszczęście stało się — mówiło mi przeczucie.
— Poproś tutaj panią Daumont, prędko... — rzekł blady ze wzruszenia.
Chciał podejść na jej spotkanie, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa, zachwiał się i oparł rękę o poręcz fotelu.
Głęboki wyraz smutku, wyryty na twarzy Eugenji, był dla barona potwierdzeniem jego przeczucia. I ona przestąpiwszy próg, wstrzymała się, zdziwiona nadzwyczajną zmianą rysów i bladością oblicza bankiera. Przez chwilę stali naprzeciw siebie niemi, nieporuszeni.
Ritter pierwszy przerwał milczenie.
— Skłamałbym, gdybym powiedział, że jestem szczęśliwym widząc panią... — rzekł głosem zmienionym. — Przybycie pani przeraża mnie... zdaje mi się, że przynosisz pani nowinę smutną. Oby Bóg dał, bym się mylił... lecz mów pani prędzej...
Przyszedłszy do tego, którego uważała już za swego zięcia, Eugenja nie miała wcale zamiaru oświadczyć mu, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, Teresa uciekła z jakimś młodym człowiekiem; po co odkrywać przed nim swą hańbę?... Pod każdym względem lepiej było utrzymać go w przekonaniu, że biedne dziecko odebrało sobie życie. Pragnęła utrzymać opinję Teresy czystą i nieskalaną, rachowała bowiem na przyszłość, zawsze świetną, błyszczącą i wierzyła w nią święcie. Czyż nie ma dość sprytu, by znowu, gdy odbierze Teresę, odnaleźć kogoś, któryby jej powetował bankiera?...
Gdy baron przestał mówić, ona, nie rzekłszy słowa, wyjęła z kieszeni list Teresy, i z giestem tragicznym mu podała; następnie zakrywszy twarz rękami, wybuchła płaczem cichym, konwulsyjnym, od czasu do czasu przerywanym jękami. Nie zdziwimy czytelników, dodając, że ta komedja haniebna odegrana była z artyzmem godnym najlepszej aktorki.
Baron drżącemi rękami, jakby w paroksyzmie febry, powoli rozwinął list, gdy tymczasem Eugenja wśród wybuchów udanej rozpaczy, ogarnięta jedynie myślą egoistyczną, przez palce śledziła wrażenie wywołane na nim słowami Teresy.
Wrażenie to było straszne.
Za każdym wierszem, każdym wyrazem oblicze bankiera zmieniało się, przybierając wyraz niewymownego cierpienia.
Gdy skończył, jęknął głosem stłumionym:
— Nie żyje!... to ja ją zabiłem!...
Złowieszczy list wypadł z rąk jego.
Oczy zaszły krwią i cała twarz stała się purpurową.
Wyciągnął ręce przed siebie, jakby chciał się czegoś uchwycić, i nieprzytomny runął na posadzkę.
Eugenja przestraszona teraz naprawdę, podjęła list Teresy, złożyła go, schowała do kieszeni, poczem rzuciła się ku drzwiom, wołając głośno o pomoc.
Nadbiegli lokaje i widząc pana swego leżącego na posadzce, sztywnego jak trup, zaczęli łamać ręce i rozpaczać, — rzecz dziwna bowiem — lubili go szczerze.
— Tu nie płakać i rozpaczać, ale działać potrzeba — zawołała Eugenja. — Wezwijcie natychmiast lekarza! Baron rozmawiał zemną i nagle upadł.. To atak apoplektyczny, puszczenie krwi uratuje go..


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.