Macocha (de Montépin, 1931)/Tom II/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Służba przeniosła barona do pokoju sypialnego, a pani Eugenja korzystając z zamieszania, wyszła, nie uważając za właściwe oczekiwać przybycia lekarza. Po cóż miała narażać się na nowe wzruszenia? Przecież i tak będzie wiedzieć czy baron umrze, czy zostanie uratowanym. I spokojna powróciła do domu, przekonana, iż suma którą zdyskontowała, pozostania jej własnością.
Zjadła śniadanie i wyszła znowu.
Stosownie do obmyślanego planu, potrzebowała znaleźć inny lokal i przeprowadzić się jak najspieszniej. Zmieniając dzielnicę miasta, zrywała z przeszłością. W tym celu udała się na przedmieście Saint-Germain.
Opuśćmy ją na chwilę i powróćmy do pałacu przy ulicy Saint-Florentin, dokąd wezwany lekarz przybył z całym pośpiechem.
Od pierwszego rzutu oka spostrzegłszy stan barona w najwyższym stopniu niebezpieczny, przedsięwziął wszelkie środki ratunku. Puszczono krew, lecz zaledwie parę kropel jej się wysączyło, chory jednakże otworzył oczy. Poruszył ustami wymawiając kilka wyrazów, których znaczenia niepodobna było zrozumieć.
Lekarz w przekonaniu, iż śmierć lada chwila może nastąpić, wezwał szefa bankowego i oświadczył mu, iż niema nadziei ocalenia, i bankier nie odzyska już przytomności.
I rzeczywiście o godzinie drugiej po południu baron wydał ostatnie tchnienie.
W kilkanaście minut przybyła pani Eugenja dla zaciągnięcia wiadomości o jego zdrowiu.
Zamiast zasmucić się zgonem człowieka, który miał zostać jej zięciem, pani Daumont ucieszyła się teraz.
— Przez niego tylko skandal mógł stać się głośnym — myślała — niema go już... tem lepiej!
Taką była krótka modlitwa żałobna, odmówiona przez nią nad zwłokami miljonera.
Gdy to się dzieje przy ulicy Saint-Florentin, zobaczymy, co tymczasem porabia mąż pani Eugenji.
Przybywszy do ministerjum, Robert dowiedział się, że szef dwukrotnie go wzywał dla powierzenia mu jakiejś ważnej pracy.
Poszedł do niego i i łatwością usprawiedliwił się ze spóźnienia.
— To rzecz mała — rzekł szef — taki pracownik jak pan, w kilka minut nagrodzi ten czas. Ale chodzi tu o co innego.
I wyjaśnił mu pracę, która miała być ukończoną za dni parę.
— Rachuję na pana... A teraz powiem panu nowinę, która jakkolwiek nie dotyczy pana bezpośrednio, zainteresuje cię jednak człowiek...
— Nowinę?...
— Tak. Od roku już staram się o pewne miejsce. Jestto prawie synekura, dobrze płatna, mianowicie posada dyrektora więzień w Nimes. Mam nadzieję że za dwa tygodnie otrzymam już nominację.
— Winszuję — rzekł Robert Daumont — lecz dotychczas nie widzę...
— W czem ta się tyczy pana?
— Tak.
— Więc szczęśliwym jestem, mogąc pana zawiadomić, że wakujące po mnie miejsce, prawdopodobnie dostanie się panu.
— Na prawdę?
— Tak. Oświadczyłem, że według wszelkiej sprawiedliwości, powinno być ono udzielone panu, jako memu pomocnikowi i jednemu z najstarszych urzędników w ministerjum.
— Niewiele mam nadziei...
— Na ten raz powinieneś ją pan mieć. Brałem udział w naradzie nad składem biura i wiem, że jesteś zapisany pierwszym. To, co panu mówię, pochodzi ze źródła urzędowego.
— Bardzo dziękuję panu — odrzekł Robert Daumont, a jednocześnie myślał: — Gdybym już był szefem, o ileż łatwiej przyszłoby mi to, czego Eugenia żąda ode mnie.
Opuścił gabinet szefa i wrócił do swego biurka, aby rozdzielić robotę bieżącą między podwładnych, zdziwionych tak długą nieobecnością swego zwierzchnika. Ale i podczas tej czynności nie mógł pozbyć się myśli o wypadkach domowych, a chociaż przywykł patrzeć na życie z punktu obojętności filozoficznej to dzięki zabiegom żony, prawie trzymał już w rękach, wzburzyła go do gruntu. Wściekły był i przeklinał sprawcę, niespodziewanego nieszczęścia. Huczała w nim burza, a jednocześnie wyradzała się chęć zemsty i starcia na proch człowieka, nikczemnika, który uwiódł i wykradł jego córkę...
— Ministerjum spraw wewnętrznych posiada, jak już wspominaliśmy, brygadę ajentów tajnych, działającym już to niezależnie, już w porozumienia z tajną ajenturą prefektury policyjnej.
Należąc sam do administracji przez lat tyle, Robert Daumont był bardzo dobrze obeznany z organizacją tej małej armij tajemniczej, rekrutowanej nadzwyczaj starannie ze wszystkich sfer towarzyskich i opłacanej z funduszów sekretnych.
Niejednokrotnie miał styczność z nimi i udzielał im instrukcji i rozkazów, a stosunki te dały mu możność przekonać się o nadzwyczajnej zręczności tych ludzi, ocierał się o nich w życiu, nie domyślając się nawet ich fachu. O jednym z takich Robert zachował wspomnienie niezatarte.
Był to niejaki Joachim Touret.
Miał on czterdzieści pięć lat życia, służby zaś liczył lat piętnaście, a rozpoczął ją podczas zamachu stanu. W owej epoce tyle on dał dowodów gorliwości dla imperializmu, iż nie miał sobie równego. Ci, którzy żyli z nim bliżej, nazywali go Miodusiem. Przydomek ten pasował do niego bardzo dobrze. Joachim na oko łagodny i dobroduszny, skromny, miał oczy sentymentalne i usta zawsze ułożone do uśmiechu. Jego mowa powolna i słodka, i chód koci doskonale zgadzało się z wyrazem fizjonomji.
Robert Daumont ukończywszy pracę, nakreślił parę wierszy na blankiecie ministerjalnym, włożył go w kopertę, napisał adres: Do pana Joachima Touret, ulica Jacob 15, na rogu zaś dodał: pilno.
Jemu to bowiem postanowił się zwierzyć i polecić wyszukanie śladów Teresy, znał bowiem jego zręczność i dyskrecję.
Następnie zadzwonił na woźnego, i wręczając mu list, rzekł:
— Oddaj ten list natychmiast według adresu.., interes służbowy. Oto dwa franki na fiakra.
Wyprawiwszy woźnego, wziął się napowrót do pracy.
Ten abnegat, piwosz, amator fajki, ten stały gość kawiarniany i gracz w domino, gdy znalazł się przed biurkiem, stawał się pracownikiem najwytrwalszym. Obeznany doskonale z całą maszynerją i rutyną administracyjną, w kilka godzin odrabiał tyle, na co każdy inny potrzebowałby dni kilka.
O godzinie dwunastej woźny zaanonsował przybycie ajenta.
— Niech przyjdzie — rzekł pomocnik naczelnika.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.