Macocha (de Montépin, 1931)/Tom I/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

— Co pan chcesz przez to powiedzieć? — zapytała Eugenja Daumont, udając, iż się nie domyśla.
— To, że małżeństwo to jest możliwe.
— Pomiędzy baronem Riterem i moją córką?
— Bezwątpienia.
— Ależ pan żartuje!
— Wcale nie.
— Pomyśl tylko pan Baron jest o trzydzieści cztery lata starszy od Teresy.
— Więc cóż z tego? Ta różnica wieku byłaby wielką, gdyby chodziło o osobistość, znajdującą się w sytuacji skromnej, ale miljony, zwłaszcza gdy jest ich wiele, równają wszystko, uzupełniają i z małżeństwa, które na pierwszy rzut oka wydaje się niedobranem, czynią najzgodniejszy w świecie związek! Wszystkie panny bez posagu w naszych czasach, a przynajmniej mające rozum, praktyczne, wolą pałac książęcy, willę w Trouville i karetę miljonera pięćdziesięcioletniego, niż ubogie poddasze z mężem młodym, skromnym urzędnikiem, pobierającym dwieście franków na miesiąc... Klasyczne poddasze Berangera już wyszło z mody. Dziś to starzyzna sentymentalna. Potrzeba postępować wraz z czasem. Jego królewska mość pieniądz jest dzisiaj królem świata, jedynym, który nie potrzebuje lękać się detronizacji. Powtarzam ci otwarcie, droga pani, że byłoby wielkiem szczęściem dla panny Teresy, gdyby została żoną Jerzego Rittera.
— Zastanawiając się nad tem głębiej, być może, że masz pan słuszność.
Nie być może, ale mam słuszność napewno.
— Niech i tak będzie!... Trudno mi wszakże w to uwierzyć.
— Dla czego?... Ja wierzę zupełnie.
— Na czem pan opierasz swe przekonanie?
— Na znajomości charakteru mego przyjaciela. Jeżeli baron sam zbliżył się do nas, i przedstawił pani, jeżeli prosił córkę pani do walca, on, który nie tańczył wiele, a od niejakiego czasu przestał już zupełnie, dowodzi to, że piękność panny Teresy wywarła na nim wpływ bardzo wielki. Ritter jest człowiekiem honorowym i niezdolnym do uwiedzenia za pomocą swoich miljonów, panny uczciwej i niewinnej... Jeżeli zaś jest zakochany, nie będzie walczyć z sobą i zwlekać... ożeni się, czego już dziś mogę powinszować pani.
Pani Daumont, mimo zwykłej władzy nad sobą, nie zdołała ukryć radości.
— Gotowam stać się dumna z mej córki!
— Ma pani prawo nią być... Panna Teresa jest brylantem. potrzebującym tylko oprawy wspaniałej, a tę oprawę da jej Jerzy Ritter. Ale, otóż i oni.
Orkiestra od kilku chwil już umilkła, bankier wracał ze swą tancerką do pani Daumont.
Mimo swych pięćdziesięciu jeden lat, mimo łysiny i bokobrodów siwiejących, miał on jednak postawę okazała i dystyngowaną. Wracał promieniejący.
— Odprowadzam pani córkę — rzekł do Eugenji. — Dziękuję za zaszczyt, jaki mi uczyniła tańcząc ze mną, i proszę, jeżeli tylko pani zezwala, do walca drugiego.
— Pozwalam najchętniej, jeżeli tylko Teresa nie jest zmęczoną — odrzekła pani Daumont — zresztą w jej wieku taniec nie męczy. Zapisz więc, moja droga, pana barona Rittera.
Słowa te równały się rozkazowi. Teresa za catą odpowiedź pochyliła głowę, i na swym karneciku zapisała jego nazwisko.
Nagle Gaston Dauberive, który znajdował się od nich o dwa kroki, i który słyszał tę rozmowę, przystąpił, i kłaniając się głęboko, zapytał po cichu:
— Czy mogę panią prosić o zaszczyt przetańczenia ze mną następnego kadryla?
Teresa oniemiała i drżąca, przerażona jego śmiałością nierozsądną, spojrzała na matkę.
Eugenja, Jerzy Ritter i de Loigney zwrócił wzrok na młodego człowieka.
— Moja córka tańczy tylko z osobami, które były mi przedstawione — odrzekła sucho pani Daumont — i wziąwszy Teresę za rękę, odwróciła się od rzeźbiarza.
Bankier i szef biura poszli za niemi.
— Czy panowie znacie tego pana? — zapytała Eugenja.
— Nie...
Gaston zbladł i kilka chwil stał osłupiały.
— Więc nie będę mógł z nią mówić? — szepnął, zaciskając pięści ze złością...
— Dla czegóż z nim tańczyła?... Ach, zapewne był przedstawiony... Kto on jest?... Muszę się dowiedzieć... Ale jak?...
— Jak się masz, Gastonie! — odezwał się obok niego jakiś głos wesoły.
Odwrócił się i spostrzegł jednego ze swych przyjaciół, kolegę ze szkoły sztuk pięknych. Zamieniwszy kilka wyrazów, młodzi ludzie podeszli do grupy, składającej się z pani Daumont i Teresy, Rittera i pana de Loigney.
Przyjaciel Gastona i bankier skinieniem głowy powitali się wzajemnie.
— Znasz tego pana? — zapytał żywo rzeźbiarz.
— Byłem z nim kilka razy w pracowni Clesingera...
— Jak on się nazywa?
— Baron Jerzy Ritter.
— Co za jeden?
— Bankier i do tego miljoner. Dziwna rzecz, że nie znasz tego nazwiska.
— Nie jestem kapitalistą, abym miał znać nazwiska bankierów! — Czy żonaty?
— Był nim, lecz owdowiał.
— Ach! więc rozumiem! — rzekł Gaston przez zęby.
— Co rozumiesz?
— Nic... nic...
Przyjaciel Gastona nie chcąc być niedyskretnym, nie nalegał, i podawszy rękę, opuścił go.
— Bankier miljoner i wdowiec — myślał rzeźbiarz — człowiek lat przeszło pięćdziesięciu. Oto kogo ta! niegodziwa matka przyszła tu szukać dla swej córki! Znalazła go, zarzuciła sieć i nie puści go już... Nie i Teresa nie będzie żoną ani jego, ani innego!... Musi być moją!... Będzie moją!... tylko moją!...
I rozmawiając tak z sobą, unosił się coraz więcej.
Lecz cóż mógł uczynić! Niestety! nic!... zupełnie nic Mimo gorączki wrzącej w mózgu jego, widział jednak swoją bezwładność i musiał zostać widzem manewrów pani Daumont.
Ale jeżeli on cierpiał, niemniej cierpiała i Teresa. Czuła się bezbronną i zupełnie niezdolną do oporu. Gdyby matka jej powiedziała: — Rozkazuję ci! — wiedziała, że schyliłaby głowę i byłaby posłuszną.
Przez kilka godzin jeszcze Gaston Dauberive postępował krok w krok za panią Daumont i jej córką, przy których baron Ritter i de Loigney tworzyli jakby wartę honorową. Widział grzeczności barona i wyraźne nadskakiwania Teresie, lecz cóż mógł począć?
Dopiero o godzinie czwartej rano pani Daumont z córką opuściła salony, i aż do powozu odprowadzona została przez bankiera i szefa biura.
Teresa, siadając do powozu, ukradkiem rzuciła wzrokiem w około i spostrzegła Gastona. Stał blady jak płótno, z twarzą zmienioną, miotany zazdrością i gniewem...
Nareszcie odjechały.
Młody rzeźbiarz zaczął szukać powozu, zaś de Loignei i baron Ritter skierowali się ku schodom ratusza.
— Masz pan swój powóz? — zapytał bankier szefa biura.
— Nie, ale znajdę z łatwością, maruderów nie brak.
— Siadaj pan ze mną, odwiozę pana do domu.
— Ależ...
— Nie przeszkodzisz mi pan, owszem wyświadczysz nawet przysługę... mam z panem do pomówienia...
— Ulica de Miromesnil, jeżeli się nie mylę — rzekł Ritter, gdy wsiedli do powozu.
— Tak. Numer 80.
Skoro konie ruszyli, baron rzekł:
— Drogi panie Loigney, powiedz mi, czy jesteś moim przyjacielem?
— Zdaje mi się, że niemasz baron powodu powątpienia o tem.
— Nie, jako przyjaciela też proszę pana o odpowiedź szczerą.
— Z całego serca. O czem pan chce wiedzieć?
— O pani Daumont.
— Bardzo dobrze... Proszę pytać.
— Czy dawno znasz ją pan?
— Od kilku lat.
— Zdaje mi się, że słyszałem od pana, iż mąż jej jest pańskim kolegą?
— Tak. Jest pomocnikiem szefa wydziału w ministerjum spraw wewnętrznych. Jest to urzędnik sumienny i bardzo poważny... za cztery lub pięć lat kończy służbę.
— Słowem stanowisko dość skromne?
— Naturalnie.
— Czy wiadomo panu, jaki jest jego majątek?
— Wiem.
— Skromny, zapewne?
— Żaden. Oprócz pensji ani grosza.
— Lecz w takim razie ci biedni ludzie musieli pozbawić się wszystkiego, by dać edukację swej córce, jak miałem sposobność się przekonać, gruntowną i świetną.
— Rzeczywiście, niczego nie żałowali, lecz są wynagrodzeni, córka ich bowiem jest...
— Zachwycającą — przerwał z zapałem Ritter. Ile ona ma lat? siedmnaście, ośmnaście.
— Siedmnaście.
— Czy matka chce ją wydać za mąż.
— Kochany baronie, każda matka pragnie tego.
— Nie wiesz pan przypadkiem, czy ma już na widoku jaką partję?
— Prawie jestem pewny, że dotychczas nie ma.
— Dlaczego?
— Teresa przed kilku tygodniami dopiero ukończyła pensję i dziś właśnie odbyła swój pierwszy debiut w świecie. Nikt jej nie zna. Zresztą, wiesz pan tak dobrze jak i ja, że panna bez posagu niełatwo może znaleźć męża. Dodam, że panna tak piękna jest zbytkiem, na jaki skromny urzędnik lub mała kapitalista nie mogą sobie pozwolić.
— Czy sądzisz pan, że gdybym się oświadczył, zostałbym przyjętym?
— Gdybyś się pan oświadczył?-powtórzył szef biura z udanem zdziwieniem — pan!
— Tak, ja.
— I mówisz pan na serjo!
— Najzupełniej na serjo.
— Baron byś się ożenił z Teresą Dumont?
— Jestto mojem najgorętszem pragnieniem. Gdym ją zobaczył, pokochałem tak, jak nigdy jeszcze nie kochałem.
— Zakochałeś się baron w siedemnastoletniem dziecku! Czyż to rozsądnie?
— Serce nie rozumuje, ono przemawia, rozkazuje i zmusza do posłuszeństwa! Zresztą, w czemże tu szaleństwo? Czyż jestem starcem?
— Starcem... nie, masz pan zaledwie lat pięćdziesiąt...
— Nie mam pięćdziesięciu, mam tylko dwa razy po dwadzieścia pięć. Będąc bogatym kolosalnie, bez dzieci, bez rodziny, jestem panem moich czynów jak i miljonów... Mam prawo rozporządzać mem sercem, moją osobą, moim majątkiem! Ona mi się podoba, i słusznie lub niesłusznie, lecz przekonany jestem, że zostawszy moją żoną, zapewniłaby mi szczęście. Owszem, zdaje mi się, że nie ożenić się z nią i przejść mimo trafiającego się szczęścia, byłoby szaleństwem! Czyż nie mam racji?
— Skoro baron tak myślisz, jestem tego samego zdania...
— Rad jestem, że podzielasz pan moje przekonanie. Więc Teresa Daumont będzie moją żoną...
— Być może — rzekł de Loigney śmiejąc się — ale zdaje mi się, że na to potrzeba i jej zgody...
— Zapewne — odrzekł bankier — nie zniósłbym, by czyniono jej jakikolwiek przymus. Pochlebiam sobie, że zgodzi się bez trudności.
— Więc oświadcz się pan.
— Byłoby to jeszcze zawcześnie. Nie jestem pewnym, czy jej się podobałem. Potrzeba by mnie poznała, do tego zaś należy zbliżyć się do rodziny.
— To bardzo łatwo. Daumont jest dobrym człowiekiem i daje się powodować swej żonie. Wszakże jako głowa rodziny, ma pewien głos. Do niego więc trzeba się udać przedewszystkiem. Jeżeli pan sobie życzysz, pomówię z nim o pańskich projektach, a mogę to uczynić prędko, gdyż widuję się z nim prawie codziennie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.