Mała parafia (tłum. anonimowy)/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mała parafia |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1895 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La petite paroisse |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ksiądz Cerès, rozstawszy się z Ryszardem, jadącym z sędzią do Corbeil, szedł spiesznym krokiem ku Soisy. Dostawszy się do miasteczka, mijał ubogie domki, w których trzaskał ogień na kominach i gotowała się wieczerza wydająca silne wonie jadła zaprawionego cebulą i przystanął dopiero przed bramą ochronki.
Zadzwonił i wkrótce ukazała się furtyanka, która rzekła zaraz na wstępie:
— Matka przełożona nie jest zdrowszą, bardzo się martwimy tą chorobą i doktór nie oznacza nam terminu, kiedy złe przeminie. Ale może ojciec dobrodziej wejdzie i dowie się bliższych szczegółów od siostry Marty, właśnie zeszła i jest w pierwszem podwórzu.
Siostra Marta spostrzegła gościa, przestała się bawić z gromadką dziewczątek, które biegły teraz za nią, śmiejąc się ku niej, szczebiocząc i czepiając się jej spódnicy i rękawów. Zakonnica opędzała się od nich i fukała na nie pieszczotliwie, wreszcie uwolniwszy się od kochającej ją dzieciarni, zbliżyła się do księdza i rozpromienioną twarzą witała go, zarzucając pytaniami. Lecz gdy wikaryusz rzekł do niej kilka słów tajemniczo, siostra Marta nieledwie że podskoczyła z radości i odszepnęła:
— Ja najlepiej znam całą tę sprawę, chodźmy, zobaczymy razem, co zapisane jest w naszej księdze.
Weszli do salki, w której stała statua Matki Boskiej, zdobna paciorkami długiego różańca i cała okolona bukietami róż silnie pachnących albowiem tutaj odmawiano majowe nabożeństwa. Siostra Marta z młodzieńczą żywością poskoczyła do półek z książkami i wyciągnęła wielki zeszyt czarno oprawny. Zaczęła przerzucać stronnice jedna po drugiej a znalazłszy czego szukała, rzekła:
— Oto jest data wejścia naszej Lidii do ochronki... 28 października 1860 roku. Jest temu blisko lat dwadzieścia dziewięć, lecz pamiętam wszystkie szczegóły z największą dokładnością... pewnie dlatego, iż był to pierwszy rok mojego nowicyatu. O godzinie ósmej wieczorem, odmówiłyśmy pacierz i modlitwy... Wtem siostra Marya, furtyanka, która jeszcze i teraz spełnia ten urząd, zbliżyła się do naszej przełożonej i zaczęła coś szeptać z miną wystraszoną. Okazało się, że znalazła przed drzwiami ochronki, uśpioną dziewczynkę, prawie nagą i ledwie zawiniętą w rodzaj derki, na której przypięto kawał białego papieru z napisem: Lidia. Napis składał się z liter koszlawych, wypisanych z trudem, niewprawnie.
Dziewczątko mogło mieć osiemnaście miesięcy a najmniej dwa lata.
— Tak, wszystkie szczegóły zgadzają się — rzekł wikary pochylony nad księgą regestrową.
— A siostra Marta, promieniejąc z radości, spytała:
— Ojcze dobrodzieju, mów proszę... Więc odnalazłeś jej rodzinę?... Byłam pewną, iż z czasem rodzina się zgłosi... Czy to ktoś z naszej okolicy?...
— Nie, moja siostro.
— Zapewne wielcy państwo? Utytułowani?
— O nie, przeciwnie...
— Jednakże — rzekła zakonnica z pewnem niedowierzaniem — pamiętam wybornie, że derka, w którą była zawinięta nasza Lidia, miała wyszytą koronę a pod nią tarczę herbową... Przecież to wszystko jest opisane w księdze regestrowej. Zechciej przeczytać, ojcze.
— Tak, tylko lękam się, że owa derka była skradziona w jakiej pałacowej stajni — rzekł ksiądz Cerès z dobrodusznym uśmiechem.
Siostra Marta spłonęła z oburzenia i zaczęła przeczyć:
— Dlaczego ta derka miała być skradziona! Jakież byłoby zatem pochodzenie naszej biednej Lidii?
Wikarjusz zaczął się tłómaczyć, że chociaż wie, jakie jest to pochodzenie, lecz nie może o tem nic powiedzieć... chyba tylko matce przełożonej. Przyrzekł tajemnicę staremu dziadkowi Lidii, który przed śmiercią pragnął zobaczyć się z wnuczką.
— Przyszedłem tutaj, moja siostro, tylko dla sprawdzenia w księdze regestrowej szczegółów, które mi zwierzył umierający... jest on bardzo stary, bezzębny i mówi niewyraźnie... więc chciałem się upewnić... Teraz widzę, że mówił szczerze... Ale idę już... więc żegnam cię, moja siostro...
Wstał a siostra Marta, chociaż była niezmiernie ciekawa dowiedzenia się czegoś więcej, nie zadawała mu pytań, szanując cudzą tajemnicę. Rada nawet była, widząc wielką powściągliwość księdza Cerès, albowiem pocóż było psuć piękność legendy, otaczającej pochodzenie Lidii. Tak w ochronce, jak i w rodzinie Fenigan panowała prawie pewność, iż Lidia wywodzi swój ród z bogatego pałacu, zamieszkanego przez znakomitą rodzinę...
— Przypuszczenia często zawodzą i bardzo nawet zawodzą — pomrukiwał ksiądz Cerès, kierując się ku bramie.
Tegoż samego dnia, w kilka godzin później, szła Lidia brzegiem Sekwany a o kilka kroków za nią postępował ksiądz Cerès. Wychodząc z domu, zarzuciła na głowę koronkową chustkę i pomimo zupełnej ciemności, umiejętnie wybierała ścieżynki krzyżujące się nad rzeką, znała je bowiem wybornie jeszcze z czasów dawniejszych, gdy nieledwie codziennie towarzyszyła mężowi w jego rybackich wyprawach. Co chwila ostrzegała teraz starego księdza, że tutaj jest dół a tutaj kamień, to znów sznur lub łańcuch, trzymający łódkę na wodzie. Ksiądz słuchał pilnie jej przestróg, szedł zwolna i z wielką ostrożnością, niósł bowiem Przenajświętszy Sakrament do chaty umierającego.
Chociaż noc była jasna, zwisła po nad ziemią gęsta mgła, niedozwalająca dojrzeć drugiego brzegu rzeki i zasłaniająca lekkiemi chmurkami wzgórza będące tuż blizko. Gdy wreszcie doszli do małej przystani należącej do Ryszarda, ujrzeli pasemko światła lśniące dokoła niedomykających się drzwi budy, w której składano sieci, wiosła i inne przybory służące do połowu ryb lub do naprawy łodzi. Szelest kroków został posłyszany i wyszła z budy jakaś chuda i przygarbiona postać.
— Czy to wy, moja poczciwa matko?...
— Ojcze dobrodzieju, przybywasz za późno, stary Jerzy już skonał...
Kobiecina zaczęła, giestykulując, opowiadać o skonie starego Jerzego. Przez cały wieczór bredził, jakby w malignie, lecz słów nie można byłe rozeznać. Nie spuszczał przytem oczu i wciąż miał je utkwione we drzwi, jakby z upragnieniem wyczekująć czyjegoś przyjścia. Gdy wszedł doktór, chory rzucił się w tył raptownie, jakby na znak że nie jego wyczekiwał... i od tej chwili zamilkł już na zawsze... tchnienie z niego uleciało, nie przysporzywszy mu cierpienia... Już temu będzie godzina a może nawet więcej, w oczekiwaniu na przyjście księdza, kobiecina odmawiała modlitwy za umarłych a nawet pokropiła trupa święconą wodą którą z sobą przyniosła na wszelki wypadek...
— Dziękuję wam, żeście go pilnowali... a teraz pozostańcie tutaj, bo my chcemy sami pomodlić się przy nieboszczyku.
Ksiądz Cerès i Lidia weszli do budy, w której leżał zmarły stary Jerzy. Parno tu było i wilgotno; na ścianach wisiało pełno sieci i więcierzy, w kątach stały całe snopy wędek i wioseł. Dziwnie odbijała w tem otoczeniu skrzynia nakryta białym obrusem, na którym stały dwa wielkie srebrne świeczniki z pozapalanemi świecami, był to przygotowany ołtarz dla ostatniej ceremonii. Płonące światło świec opromieniało twarz zmarłego żebraka a twarz ta obecnie zmienioną była do niepoznania. Była piękną, majestatyczną, zniknęły z niej szpecące ją za życia plamy i bruzdy; śmierć nadała jej woskową białość i delikatność, broda nawet, ta broda wiecznie stargana, bezładna i brudna spływała srebrzystemi pasmami, nadając całej głowie podnioślejszy charakter. Światło padało tylko na głowę, reszta ciała a nawet ręce, niknęły zatopione w mrocznym półcieniu. Był to raczej stary król Lear padły nagłą śmiercią w oczekiwaniu na swoją Kordelię a nie stary Jerzy, ów wiecznie pijany żebrak, wstręt budzący za życia.
Lidia była wylękła i blada a wszedłszy do nędznej tej nory poczuła się blizką prawie zemdlenia, tak nieprzyjemnie podziałał na nią zaduch, unoszący się od szmat służących za odzież i pościel zmarłemu. Prawdziwa nędza ma ten przykry i sobie tylko właściwy odór, przenikający ściany ubogich nor ludzkich, wypełniający atmosferę otaczającą tych skazańców losu. Lidia zdołała wszakże zapanować nad sobą i z podziwianiem patrzała na piękność głowy tego starca tak bardzo brzydkiego i strasznego dla niej za lat dziecinnych. Patrzała nań i ogarniała ją litość, oraz poszanowanie. Zapomniała teraz o wstydzie, jaki ją ogarnął, gdy przed godziną ksiądz Cerès powiadomił ją, iż jest rodzoną wnuczką tego włóczęgi, znanego w całej okolicy. Przyszła tu prawie że pod przymusem, ogarnęła nią bowiem złość i bunt, przeczyła i zapierała się tak nizkiego pochodzenia i w pierwszej chwili ledwie że nie krzyknęła z oburzenia: „Precz, precz, idź precz, bluźnierco i kłamco!“ Lecz ksiądz Cerès miał niezbite dowody na poparcie przyniesionej wiadomości, uległa więc i uspokojona słowy wikaryusza, zgodziła się z nim pójść do budy, w której konał i oczekiwał na nią stary jej dziadek. Teraz już nawet śladu tego buntu w niej nie było, czuła się wzruszona i pochyliła się nad twarzą dziadka, którego nędzny żywot pełen miłości ku niej, opowiedział jej ksiądz Cerès.
....Przed laty blizko trzydziestu, jechał zwolna wielki wóz gościńcem ku Corbeil. Było to już późną jesienią i o wieczornej porze dnia. Na wozie gnieździła się cała banda cyganów, handlujących drobiazgami swego wyrobu a właściwie żyjąca z jałmużny wyłudzanej pod pozorem rzucania i odejmowania uroków, wróżenia z kart lub z ręki i różnych tego rodzaju guseł. Od jakiegoś czasu bieda dokuczała tej wędrownej czeredzie, brakowało im chleba dla zaspokojenia głodu. Konie z dawna nigdy niesyte szły ociężale a koła wozu skrzypiały, nie było bowiem tłuszczu, by je nasmarować. Przejeżdżając przez Soisy, zauważyli zabudowania ochronki, wyglądającej schludnie i ponętnie. Przyszła im ochota podrzucić pod drzwi tego dostatniego domu przytułku najmłodsze z dziatwy płaczącej z głodu i zimna. Najmłodszą była dziewczynka, niemająca jeszcze dwóch lat skończonych a taka śliczna i bielutka, jak aniołki malowane na kościelnych obrazach. Wieczorna pora sprzyjała wykonaniu zamiarów. Matka popłakała pierwszego wieczora za swoją córeczką, lecz zająć się musiała czeredą pozostałych dzieci a niemając czem zaspokoić ich głodu, uspakajała się i pocieszała, że chociaż ta najmłodsza będzie ssczęśliwą i nie zazna całej srogości tułaczego życia swych sióstr i braci. Wkrótce nikt już na wozie nie myślał o porzuconej dziewczynce, nikt — prócz jej dziadka. Odłączył się od swojej bandy i pozostał koło Soisy, żyjąc odtąd o żebranym chlebie. Przetrwał tak lat trzydzieści, czuwając zdaleka nad ukochaną swoją wnuczką, lecz nigdy nie zwierzył się nikomu, jak blizkie pokrewieństwo łączy go z tą dziewczynką pieszczoną przez zakonnice, dziewczynką, która wyrosła na ładną Lidię i poślubiła bogatego Ryszarda Fenigan, mieszkającego w wspaniałym, zwłaszcza w oczach żebraka, pałacu d’Uzelles.
Lidia wpatrywała się teraz w twarz zmarłego swego dziadka i w pamięci wywoływała wspomnienia z lat dawniejszych. Każdego czwartku dziewczątka w ochronce szły pod opieką zakonnic na dłuższy spacer, najczęściej do lasu. Za każdym razem stary Jerzy szedł za niemi, wpatrując się w Lidię. Ją to przerażało, truchlała, będąc dzieckiem, na widok tego obszarpańca, niespuszczającego z niej oczu a towarzyszki śmiały się z niej, nazywając z cicha starego Jerzego „zakochanym“ i żartując z jego brzydoty, zwłaszcza z łysiny, jakby przeciętej wielką niebieską żyłą, nabrzmiewającą w czasie letnich skwarów. Zdarzało się znów jesienią, iż z powodu słoty, dziewczątka, pomimo czwartku, nie wychodziły po za obręb ochronki. Gościniec pokryty był błotem, z drzew opadały krople zimnego deszczu a szare, jakby przydymione niebo, zasuwało horyzont gęstą, wpół przezroczą tkaniną. W takie dni stary Jerzy siadał na kamieniu naprzeciw ochronki i wpatrzony w jej okna, spędzał całe dnie, jakby w nadziei ujrzenia w nich kogoś; odchodził gdy zapadająca noc nie dozwalała mu rozróżnić budynku po drugiej stronie gościńca. Lidia przypomniała sobie; jak przeszłej zimy, gdy wróciwszy z Quiberon zamieszkała czasowo w ochronce, znów stary Jerzy wałęsać się począł pod oknami i pomimo mrozu, śniegu i zawiei, przesiadywał całemi dniami po drugiej stronie gościńca. Pewnego ranka znaleziono go śpiącego na śniegu, widocznie całą noc spędził czuwając pod oknami wnuczki, o której musiał wiedzieć, że jest ciężko chora... A dwa lata temu, w ów ciepły i pogodny lipcowy poranek, gdy Lidia rzucała dom męża i biegła do powozu czekającego na nią kochanka, wszak i wtedy ten zmarły dziś jej dziadek czuwał nad nią, zastąpił jej drogę, chciał przeszkodzie ucieczce, jakby odczuwając niebezpieczeństwo, na jakie się narażała. Jakże czule musiał ją kochać ten niestrudzony jej opiekun i jakże straszny wydał jęk, gdy go odtrąciła, by biedz w objęcia Karlexisa... jak mogła ona nie zwrócić uwagi na ten wybuch rozpaczy i to nieme pożegnanie, heroiczne wielkością abnegacyi... lękał się on zapewne, iż nigdy już nie zobaczy ukochanej swej wnuczki i czułe jego serce krwawić się musiało, patrząc na uciekającą... Biedny, kochany stary Jerzy! Nawet ostatnie jego pragnienie spełnionem nie zostało, chciał przed śmiercią pobłogosławić tę ukochaną swoją wnuczkę, chciał ją uścisnąć przed skonem, uścisnąć chociażby raz jeden za całe lat trzydzieści swego wiernego czuwania nad porzuconą dzieciną swej córki! Lecz Lidia przyszła za późno... Patrzała na zmarłego dziadka i żałowała, iż mu nie przyniosła tej ostatniej pociechy... patrzała, pytając się sama siebie, cóż w stanie jest uczynić, by okazać mu swoją wdzięczność, a nie znajdując na to odpowiedzi, spytała wikaryusza.
— Niechaj mu pani zamknie oczy... wszak on tego tylko żądał, wzywając panią dopiero w chwili swego skonu.
Lidia lekko drgnęła, słysząc słowa księdza, lecz pochyliła się nad czołem zmarłego i dotknęła je ustami, chcąc tą pożegnalną pieszczotą, której nie zaznał za życia, spłacić chociażby cząstkę należnej mu wdzięczności. Czoło starca było już zimne i sztywne jak kamień. Pochylona wciąż nad nim, nasunęła mu powieki na zgasłe, szkliste źrenice, utkwione gdzieś w dal głęboką.
— Nic więcej dać mu już teraz nie mogę — szepnęła, zwróciwszy się do księdza a odstąpiwszy o parę kroków, mówiła dalej: — Ojcze Cerès, proszę, nie uważaj mnie za kobietę bez serca i powodującą się dumą, lecz proszę cię najusilniej, aby wszystko, co zaszło dzisiejszego wieczora, pozostało tajemnicą pomiędzy mną i tobą. Czy mogę na to liczyć?
— Owenem, najzupełniej... chciałem ci nawet zrobić tę propozycyę... — rzekł chłodno wikaryusz. — Wiem, że powinno się zważać na różne względy, wymagania...
Lecz Lidia przerwała mu:
— Nie... nie... to nie to... Podobne względy familijne lub światowe, bynajmniej by mnie nie powstrzymywały od przyznania się do pokrewieństwa łączącego mnie ze zmarłym moim dziadkiem... najmocniej żałuję, iż nie mogę wyprawić mu pogrzebu, na którym pragnęłabym ujawnić, iż jestem jego wnuczką... lecz są inne okoliczności niezezwalające mi na coś podobnego, okoliczności nieprzewidziane, straszne... o których jeszcze nie wiesz, ojcze dobrodzieju... Otóż męża mego aresztowano... kilka godzin temu uwieziono go do Corbeil; to zaaresztowanie Ryszarda ma łączność ze śmiercią księcia d’Olmütz, posądzenia padły na mego męża. Teraz dopiero rozumiesz, ojcze, dlaczego zastałeś nas w takim stanie rozdrażnienia i rozpaczy... lecz dzięki temu, mogłam z tobą tutaj przyjść, nie mówiąc o tem nikomu. Wszyscy u nas w domu potracili głowy i nikt nie spostrzegł, że wymknęłam się, by iść z tobą. Gdyś przyszedł, mój ojcze, byłyśmy pod świeżem wrażeniem wieści o aresztowaniu Ryszarda. Wyobrażasz sobie rozpacz jego matki, jej syn posądzony o zabójstwo, jej syn w więzieniu! I to wszystko z mojego powodu, stał się mordercą przez miłość dla swej żony! Matka mi nie zrobiła tej wymówki, lecz czyż może mnie nie obwiniać w myśli?... Więc zechciej zrozumieć, kochany ojcze Cerès, iż nie mogę w tej chwili dodawać goryczy jej nieszczęściu. Nie mogę powiedzieć, iż jestem wnuczką tego zmarłego starca, żyjącego lat tyle z jałmużny! Rozpacz matki Ryszarda wzmogłaby się na tę wiadomość o mojem pochodzeniu i temu właśnie mogłaby przypisać cały ogrom nieszczęścia, spadłego na szanowane nazwisko rodziny Fenigan, sponiewieranej, spotwarzonej, prześladowanej losem, od chwili, gdy ostatni jej potomek ożenił się z kobietą, będącą wnuczką żebraka... dzieckiem wędrownej bandy cyganów... Ojcze! nazwij to słabością, tchórzostwem z mej strony, lecz nie mam odwagi do wyznania prawdy matce Ryszarda a może nawet nie zdołałabym tego dziś wyznać przed moim mężem, gdyby był obecny... Wreszcie wiadomość o nizkości mego pochodzenia mogłaby rzucić cień ujemny na mego męża... przed sądowemi kratkami mogliby ludzie niechętni wyzyskać tę okoliczność... chcieć go poniżyć...
wystawić jako awanturnika, żeniącego się z podrzutkiem koczujących włóczęgów... i to rzeczywiście mogłoby zaszkodzić Ryszardowi... przyczynić się do obostrzenia kary. Ja tego niechcę... niechcę... Więc błagam cię, mój ojcze, o dochowanie tajemnicy!...
Twarz wikarego mieniła się w miarę wyznań czynionych mu przez Lidię. Z początku słuchał jej obojętnie, był następnie przerażony, wreszcie uległ tkliwości szczerego współczucia. Przy ostatnich jej słowach, ujął jej ręce i rzekł z ojcowską dobrocią:
— Masz racyę, moje dziecko... zachowamy więc tajemnicę... i bądź spokojna, że zachowaną będzie w zupełności. Prócz mnie, tylko stara Lucriot widziała cię tutaj a za nią ręczę, że przed nikim się nie wygada. Wreszcie wszyscy w okolicy wiedzą, iż chętnie odwiedzałaś chorych biedaków i że właśnie dla starego Jerzego, byliście w Uzelles prawdziwymi dobroczyńcami. Więc twoja obecność tutaj, gdyby stała się wiadomą, będzie uważaną za rzecz zupełnie naturalną. Wszak ta buda, w której mieszkał i umarł stary Jerzy, jest waszą własnością a twój mąż zalecił mi, aby pogrzeb odbył się jego kosztem.
Lidia, zadziwiona, zaczęła się dopytywać, jakim sposobem Ryszard był powiadomiony o zaszłej dopiero co śmierci?... Ksiądz Cerès opowiedział jej o spotkaniu się swojem z Ryszardem, jadącym do Corbeil w towarzystwie sędziego Delcrous.
— Dobry, kochany Ryszard! — szepnęła Lidia ze łzami w oczach. — Więc on nawet w tak ważnej dla siebie chwili, pamiętał o starym Jerzym, którego zawsze nazywał protegowanym swojej Lidii!
Po chwili milczenia, ksiądz znów się odezwał:
— Przypuszczam, że pogrzeb będzie można odprawić zaraz jutro. Będzie skromny, lecz zrobię co należy, aby wszystko odbyło się składnie. Proszę cię, moje dziecko, abyś myślą towarzyszyła obrzędowi... a w przyszłą niedzielę odprawię w małej parafii nabożeństwo żałobne, na intencyę zmarłego. My dwoje tylko będziemy wiedzieli jakie jest właściwe znaczenie tej mszy żałobnej... Bądź także spokojna, iż na cmentarzu w Draveil, stary Jerzy pochowany zostanie osobno a nie pospołu w grobie wyznaczonym dla biedaków... Ponieważ jestem upoważniony przez pana Ryszarda do wyprawienia pogrzebu, przeto upatrzę na cmentarzu kawałek ziemi tuż przy murze dochodzącym aż do gościńca wiodącego do Corbeil i tam złożymy ciało starego Jerzego, który przez tyle lat uważał ów gościniec za swój dom, swoją posiadłość wiecznego tułacza... Na grobie każę położyć kamień, na którym będzie wyryte nazwisko, data urodzenia i śmierci. Bo w tej oto książeczce jest wypisane nazwisko starego Jerzego...
Mówiąc to, ksiądz Cerès podał Lidii zbrukaną, zapleśniałą i zmiętą książeczkę, która przesycona była odrażającym odorem stęchlizny i brudu... sam widok świadczył o ciężkiej nędzy życia tego starca, którego jedynem bogactwem była wielkość przywiązania. Na stronnicach legitymacyjnej książeczki starego Jerzego, widniały liczne pieczęcie zarządów gmin, przed któremi stawał w czasie długiego, wędrownego swego życia. Wydaną zaś była na nazwisko Jerzego Mendelsona, urodzonego w Rongegoutte w Alzacyi w roku 1802.
Prócz tego świadectwa swego pochodzenia, stary Jerzy posiadał inny jeszcze przedmiot, do którego przywiązywał najwyższe znaczenie a był nim klucz, olbrzymi, stary, zardzewiały klucz żelazny, otwierający drzwi budy, którą mu Ryszard Fenigan dał jako mieszkanie. Nosił on ów klucz pod ubraniem i zawieszony na szyi, na żelaznym łańcuszku; w obawie, by go nie zgubić, szukał go często pod swemi łachmanami i dopiero przekonawszy się, że jest na właściwem miejscu, szedł dalej, podpierając się na nieodłącznym swym sękatym kiju. Gdy zachorowawszy, zawezwał do siebie księdza Cerès, opowiedział mu w kilku urywanych zdaniach, przywiązanie swoje do wnuczki, lecz po za tem, niepamiętał już niczego i pomimo nalegań wikaryusza, nic nie umiał powiedzieć o sobie, lub swej rodzinie. Świat dla niego rozpoczynał się i kończył wraz z Lidią, wszystko po za tem było tylko mgłą unoszącą się po szerokości wielkiego gościńca, pomiędzy Uzelles i Soisy.
— W każdym razie, mamy pewność co do nazwiska — rzekł ksiądz Cerès a chcąc załagodzić draśniętą dumę Lidii, przypuszczającej, że ród swój wywodzi od magnackiego domu, dodał z uprzejmością: — a Mendelson wszak to nazwisko piękne, wsławione w dziedzinie sztuki...
Lidia nic nie odrzekła, tylko skinęła głową na znak że tak jest w istocie; stała zapatrzona w stronnice legitymacyjnej książeczki, pytając sama siebie, czy i ona tak samo się nazywa?.. Wytworna postać młodej kobiety, rażący wywoływała kontrast z tym brudnym, cuchnącym zwitkiem papierów trzymanych w ręku a naturalny, wrodzony jej wykwint, uwydatniał się w całej swej subtelności, w tej nędznej norze, będącej mieszkaniem człowieka, z którego krwi powstała. Promienną i piękniejszą była teraz, aniżeli kiedykolwiek; jasna jej postać stanowiła jakby zjawisko na tle ciemnych ścian budy, zawalonej gratami niknącemi w mrocznem oświetleniu.
Przeciągły i ostry gwizd statku na rzece wyrwał Lidię z głębokiego zamyślenia. Płomienie świec palących się w pobliżu nieboszczyka rzucały na bladą twarz jego chwiejne, wydłużone cienie a ksiądz Cerès, nie pomnąc na brak podłogi, klęczał na błotnistej ziemi i odmawiał modlitwy za duszę zmarłego. Czuła się niezdolną, by uczynić to samo. Czuła się niezmiernie wzburzoną; ilość i doniosłość zaszłych dziś wypadków, podnieciła ją gorączkowo. Pragnęła być samą, potrzebowała sobą zawładnąć, odzyskać trochę spokoju i równowagi. Spojrzała raz jeszcze na twarz swojego dziadka i nieledwie zazdroszcząc mu spokoju, jaki widniał z jego oblicza, uchyliła drzwi i wyszła na świeże powietrze.
— Jeżeli pani chce, to ją odprowadzę — szepnęła stara Lucriot, na wpół drzemiąc koło odwróconej dnem łodzi w pobliżu budy.
— Dziękuję wam, moja dobra kobieto... pójdę sama, znam drogę... — odrzekła Lidia i szybkim krokiem zagłębiła się w ciemności nocy. Pragnęła być samą i rada była, iż noc zapanowała zupełna a mgła gęstszą jeszcze była aniżeli poprzednio. Z oddali dolatywał odgłos szluzy, oraz świst i chrapanie maszyny parowej, pracującej noc całą na statku, holującym towarowe, pakowne łodzie. Odgłosy te wydawały się Lidii złowrogiemi i jakby ratunku wołającemi, wsłuchiwała się w nie, jak w jęk żałosny własnego serca wezbranego rozpaczą, oraz wielką nieokreśloną tęsknotą. Wypadki dnia dzisiejszego szalały w jej sercu burzą pełną gromów i błyskawic, w myśl jej wywołując chaotyczny, przykry zamęt. Rano dowiedziała się o znalezionym trupie Karlexisa w lesie, tuż obok wejścia do parku; po niespodziewanym przyjeździe Ryszarda, nastąpiło jego aresztowanie a jeszcze nie doczytała zagadkowej jego kartki skreślonej na prędce w czasie drogi do Corbeil, gdy nadszedł ksiądz Cerès i prawie gwałtem pociągnął ją do łoża konającego jej dziadka, o którego istnieniu nie wiedziała dotychczas. A dziadkiem tym, okazało się, że jest stary Jerzy! Więc prysła jej dotychczasowa ułuda o świetności jej nieznanego pochodzenia. Ulotniły się jak senne widziadło, korony i herby rodowe jej przodków a wszak lat tyle przywykła o tem marzyć, jak o dobru jej należnem; w chwilach bólu i cierpień swego życia, wywoływała obrazy na tle świetności, mogącej się naraz przed nią otworzyć i dumę swoją mierzyła wielkością swych rojeń. Lecz teraz wie już co sądzić o swych przodkach, wie, dlaczego od dzieciństwa miała pociąg do dalekich podróży, do wędrówek po krajach nieznanych, odziedziczyła to, po koczowniczych swych rodzicach, należących do bandy włóczących się i pogardzanych cyganów. Ztąd także tlała w jej sercu współczująca życzliwość dla wszystkich włóczęgów i nędzarzy, poznawała w nich rodzinę swoją, plemię swoje a szałasy i brudne cygańskie wozy, ciągnące gościńcem, były jej gniazdem, jej ojczyzną...
Dlaczegóż porzuciliście tę dziecię swoją wy, koczownicy? O ileż szczęśliwszą byłaby, rosnąc pomiędzy swoimi a zwłaszcza o ileż mniej cierpienia miałby dziś Ryszard i zacna jego matka! Myślami temi porwana, Lidia doznawała nieznanego dotychczas bólu. Dlaczegóż nie zmarła, będąc tak blizką śmierci w Quiberon! Lecz żal jej było przedewszystkiem Ryszarda i jego matki. Pocóż zamąciła spokój życia tej prawej rodziny, pocóż wniosła pod dach ich domu szaleństwo krwi koczowniczego, dzikiego swego plemienia! Szła wśród ciemnej nocy, chwilami przystawała, jakby chwytając powietrze, bo tchu jej brakowało i odwracała głowę od rzeki, która nęciła ją swoją głębią. Wybrzeże było tutaj prawie prostopadłe, lekko zarośnięte trawą a woda lśniła się miejscami wśród czarnej i ruchomej swej otchłani, kusząc Lidię odgłosem fali, rozbijającej się hałaśliwie o słupy mostu a cichej i pieszczotliwej tuż obok, prawie pod jej stopami. Już się widziała wyrzuconą na brzeg nazajutrz rano i wiezioną wózkiem ojca Foucard... Lecz stanął przed nią w myśli jej Ryszard kochany i tak gorąco ją miłujący... wspomniała na niebezpieczeństwo, na które się naraził przez nią i dla niej... a wraz z myślą o Ryszardzie przyszła Lidii świadomość rzeczywistych jej obowiązków. Nie, zapanować powinna nad pokusą i żyć będzie, bo jej życie Ryszarda jest własnością. Nawet gdyby go nie kochała, żyć teraz powinna, by stanąć przy nim w trudnych okolicznościach, które przebywa a wszak kocha go obecnie i pragnie dzielić z nim los chociażby najsroższy. Podniecona wyobraźnia Lidii snuć poczęła nowe plany przyszłości. Zapragnęła módz się poświęcić dla tego człowieka, kochającego ją tak stale i namiętnie. Jeżeli będzie skazany przez sędziów i wywieziony do ciężkich robót jako morderca, towarzyszyć mu tam będzie, by obecnością swoją osłodzić karę, którą ponosi z jej winy... już się widziała w tem nowem otoczeniu na spieczonej od słońca wyspie podzwrotnikowej w nędznej chatce, lecz szczęśliwa, bo szczęście dająca.
Tymczasem Ryszard Fenigan, leżąc na ohydnej ławce więziennej w gmachu trybunału w Corbeil, radował się, że to on a nie Lidia tutaj się znajduje.