Małżeństwo Arsena Lupina

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Małżeństwo Arsena Lupina
Pochodzenie Zwierzenia Arsena Lupina
Wydawca Wydawnictwo Dzieł Pogodnych
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „PRASA“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Kazimierz Rychłowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
MAŁŻEŃSTWO ARSENA LUPINA.
Arsen Lupin ma zaszczyt zawiadomić o ślubie swym z p. Anielą de Sarzeau-Vendôme, księżniczką de Bourbon-Condé, i zaprosić na obrzęd ślubny, który odbędzie się w kościele św. Klotyldy...
Książę de Sarzeau-Vendôme ma zaszczyt zawiadomić o ślubie swej córki Anieli, księżniczki de Bourbon-Condé z p. Arsenem Lupinem i zaprosić...

Książę Jan de Sarzeau-Vendôme nie mógł dokończyć lektury trzymanego w drżącej ręce listu. Pienił się poprostu z oburzenia, blady jak ściana, przez wychudzone ciało przebiegały dreszcze gniewu.
— Patrzaj, zwrócił się do córki, podając jej ów fatalny list. — Takie oto zawiadomienia dostali wszyscy nasi znajomi. Całe miasto mówi już od wczoraj o temi Co za nikczemność niesłychana! I cóż ty na to, Anielko? Coby twoja nieboszczka matka powiedziała na coś podobnego?
Aniela była chuda, wysoka, koścista, taksamo jak jej ojciec. Liczyła już trzydzieści trzy lata; ubrana zawsze w czarną wełnianą sukienkę, nieśmiała, skromna. Główkę miała może trochę za małą, spłaszczoną nieco po obu bokach, — nos zato za duży stosunkowo. Mimo wszystko nie można było nazwać jej brzydką, — a to dzięki jej prześlicznym, głębokim oczom, pełnym jakiejś słodkiej, niewysłowionej zadumy Spojrzenia tych oczu niepodobna było zapomnieć.
Spłonęła rumieńcem wstydu i oburzenia, słysząc od ojca, na jakie ją wystawiono upokorzenie tym listem. Że jednak przywiązaną była głęboko i kochała mocno swego ojca, jakkolwiek traktował ją nieraz ze surowym despotyzmem, — próbowała go uspokoić.
— Oh papo, uważam to za niesmaczny żart. Nie warto sobie tem zaprzątać głowy.
— Ładny mi żart! Cały Paryż mówi już o tem. Z jakie dziesięć gazet przedrukowało już dziś rano owo zaproszenie, zaopatrując je ironicznemi komentarzami. Udają, że biorą tę rzecz zupełnie serjo, wyliczają całą naszą genealog ją, wszystkich moich przodków.
— Przecież nikt chyba nie może przypuszczać...
— Nikt, rozumie się! Ale całe miasto o nas gadał — jutro już zapomną...
— Jutro, moja droga, ludzie będą jednak pamiętali, że nazwisko Anieli de Sarzeau-Vendôme było na językach wszystkich! Ach, żebym mógł zgadnąć, co to za nędznik pozwolił sobie na...
W tej chwili wszedł do pokoju Hiacynt, zaufany lokaj księcia, meldując, że ktoś chce z nim mówić telefonicznie. Książę, cały jeszcze zirytowany, ujął słuchawkę:
— Halo? Co tam? Tak, ja sam, książę de Sarzeau-Vendôme.
Odpowiedziano mu telefonicznie:
— Uważam sobie za obowiązek przeprosić księcia i pannę Anielę. To wina mego sekretarza...
— Pańskiego sekretarza?
— Właśnie. Te zawiadomienia były dopiero szkicem, który chciałem przedłożyć księciu do przejrzenia i aprobaty. Na nieszczęście sekretarz mój sądził...
— Ale z kim ja mówię właściwie?
— Jakto? książę nie poznaje mego głosu? Głosu przyszłego zięcia?
— Co takiego?
— No tak, — Arsen Lupin.
Książę opadł na krzesło, siny cały.
— Arsen Lupin... to on... Arsen Lupin!...
Aniela uśmiechnęła się łagodnie:
— Widzisz sam, papo, że to tylko żart, głupia mistyfikacja...
Ale książę zerwał się z krzesła, poirytowany i mówił, spacerując gwałtownie po pokoju:
— Zaskarżę go do sądu! To niesłychane, żeby podobne indywiduum pozwalało sobie na kpiny ze mnie!... I jeżeli jest jeszcze jakaś sprawiedliwość...
Hiacynt wszedł znowu dyskretnie do pokoju, niosąc na srebrnej tacy dwie karty.
— Chotois? Lepetit? — czytał książę. — Nie znam tych panów.
— To są dziennikarze, proszę księcia pana.
— Czego chcą?
— Proszą o wywiad... w sprawie... tego małżeństwa...
— Wyrzuć ich za drzwi, — ryknął książę. — I zapowiedz portjerowi, aby mi nie wpuszczał do pałacu podobnych łazików.
— Ależ, papo... próbowała uspokoić go Aniela.
— Ty się do tego nie wtrącaj, bardzo proszę! Gdybyś była wtedy zgodziła się na poślubienie jednego z twych kuzynów, — nie byłoby doszło do czegoś podobnego!
Tegoż samego wieczora, na pierwszej stronie jednego z paryskich dzienników ukazał się nieco fantastyczny opis wyprawy reportera do starożytnego pałacu księcia de Sarzeau-Vendôme, przy ulicy de Varenne. Dowcipny reporter opisywał niestworzone rzeczy o starym magnacie, o jego irytacji i oburzeniu.
Nazajutrz zaś inny dziennik opublikował wywiad przeprowadzony przez jego reportera z Arsenem Lupinem, rzekomo w kuluarach gmachu Opery. Arsen Lupin miał mówić:
— Podzielam w zupełności słuszne oburzenie mego przyszłego teścia. Zaproszenia na ślub wysłane zostały bez mojej wiedzy. Nie odpowiadam za to zaniedbanie, ale czuję się w obowiązku wytłómaczyć się publicznie. Przecież, proszę pana, jeszcze nie oznaczyliśmy stanowczo dnia ślubu! Książę proponuje z początkiem maja. Natomiast moja narzeczona i ja chcielibyśmy ślub przyspieszyć. Czekać jeszcze sześć tygodni!...
Dla ludzi znających księcia, sprawa ta miała jeszcze jeden swój specjalny pieprzyk: oto książę był arystokratą z krwi i kości, niesłychanie dumnym i dbałym o honor swego historycznego nazwiska. Był on ostatnim potomkiem baronów de Sarzeau, obdarzonych przez Ludwika XV mitrą książęcą. O niesłychanej jego dumie i ambicji świadczył naiwymowniej fakt, iż odmówił przyjęcia fotelu w Pałacu Burbonów, oświadczając, że książę de Sarzeau Vendôme zasiadać może tylko wśród równych sobie.
Cała ta historja dotknęła go tedy do żywego. Kipiał poprostu gniewem, obrzucając Lupina tysiącem dosadnych epitetów, odgrażając mu się; — w końcu wyładował swój gniew na biednej Anieli:
— Widzisz, coś narobiła! I czemu nie chciałaś iść za mąż! Przecież trafiały ci się doskonałe partje. Wszyscy trzej twoi kuzyni: Mussy, d’Emboise i Caorches, — to stara szlachta, ludzie zamożni, spokrewnieni z pierwszemi rodami w kraju. I dziś jeszcze każdy z nich bez namysłu cię weźmie. Czemuż więc nie chcesz żadnego z nich? Naturalnie — panienka jest sentymentalną marzycielką.. nie podobają się jej, jeden za gruby, drugi za chudy, — trzeci znów zabardzo ordynarny...
Rzeczywiście Aniela była marzycielką. Pozostawiona sama sobie od wczesnego dzieciństwa ro?czytywała się z lubością w staroświeckich naiwnych romansach, których pełno było w bibljotece jej przodków. Pod wpływem tych romansów stworzyła sobie odrębny swoj świat, jakiś świat bajeczny, wymarzony, w którym jedne dziewczęta obdarzone pięknością, pędzą żywot na różach, — a inne czekają z utęsknieniem na wymarzonego rycerza-kochanka... aż do śmierci. Miałaż-by wyjść za którego z tych jej kuzynów, z których każdy łakomi się tylko na jej posag, na te miljony, które odziedziczyła po matce? Nie, — już raczej zostać starą panną i marzyć dalej!...
Odpowiedziała łagodnie:
— Papo, nie mówmy lepiej o tej śmiesznej historji. Szkoda psuć sobie niepotrzebnie humor i zdrowie.
Ale jakże tu nie mówić i nie myśleć o tem? Co dnia jakieś nowe ukłucie szpilką rozjątrzało krwawiącą tę ranę. Przez trzy dni z rzędu Aniela dostawała wspaniałe bukiety kwiecia, z ukrytym wewnątrz biletem wizytowym Lupina. A kiedy książę zaglądał wieczorem do swego klubu, co dnia spotykała go jakaś nowa przykra niespodzianka.
— Czytał książę ostatnią notatkę o Lupin’ie? — zagadnął go któryś ze znajomych.
— Co takiego? Nic nie wiem.
— Paradne doprawdy! Zięć pański ma pyszne pomysły. Proszę, czytaj pan:

Jak się dowiadujemy, Arsen Lupin zamierza prosić o pozwolenie na zmianę nazwiska, przez dodanie doń nazwiska swej żony. Odtąd nazywać się będzie: Lupin de Sarzeau-Vendôme“.

Nazajutrz znów coś nowego:

Z uwagi na to, że młodej narzeczonej, z mocy dekretu Karola X przysługuje prawo do tytułu i mitry książęcej Burbonów, pierworodny syn Lupina nazywać się będzie: Książę Arsen Lupin de Bourbon-Condé“.

Potem pojawiło się ogromne ogłoszenie reklamowe:

W wielkim Magazynie Bielizny wystawiona jest wyprawa ślubna Księżniczki de Sarzeau-Vendôme. Bielizna znaczona fest inicjałami: L. S. V.

Jeden z dzienników ilustrowanych zamieścił zdjęcie fotograficzne: Książę, jego córka i przyszły zięć, siedzą przy stole i grają w karty.
Podano również i datę ślubu: 4. maja. Opublikowano nawet szczegóły co do intercyzy ślubnej: Lupin miał rzekomo oświadczyć, że podpisze intercyzę na ślepo. Nie chce nawet wiedzieć, jaki posag wniesie mu jego żona, — nie dba o to najzupełniej.
Wszystko to wyprowadzało starego księcia z równowagi. Do Lupina odczuwał nieposkromioną, chorobliwą niemal nienawiść. Wreszcie zdecydował się na ciężki dla niego krok: udał się osobiście do Prefektury Policji.
Prefekt Policji przyjął go uprzejmie, wysłuchał i radził, by się miał na baczności:
— My już znamy doskonale tego człowieka, proszę księcia. Trzeba dobrze uważać, — musi on mieć swój plan już wygotowany... zręcznie nastawił sidła i czeka, czy książę w nie w końcu nie wpadnie.
— Jakież to mogą być sidła? — dopytywał się książę niespokojnie.
— Chce księcia widocznie nastraszyć. Liczy na to, że pod wpływem przestrachu książę zdecyduje się na jakiś akt, którego z zimną krwią nigdy by książę nie spełnił.
— Chyba pan Lupin nie myśli, że ofiaruję mu rękę mej córki?
— To nie... ale widocznie spodziewa się, że książę ostatecznie popełni... jakby to powiedzieć?... jakieś głupstwo.
— Jakież to?
— Takie właśnie, na którego popełnieniu Lupinowi zależy.
— Cóż mi pan radzisz zatem, panie prefekcie?
— Wrócić do pałacu, względnie jechać na wieś, o ile cała ta sprawa działa panu na nerwy, — i tam siedzieć spokojnie.
Rozmowa ta, zamiast uspokoić, jeszcze silniej zdenerwowała starego księcia. Lupin wyrósł w jego oczach na jakąś legendarną postać, posługującą się szatańskiemi sztuczkami, mającą wspólników wszędzie, na tym i tamtym świecie. Trzeba było się dobrze pilnować!
Odtąd życie stało się ciężkie w pałacu.
Książę stał się podejrzliwy, milczący, zgryźliwy. Nic przyjmował absolutnie nikogo; nawet trzej pretendenci do ręki Anieli, panowie Mussy, d’Emboise i Caorches, którzy dotychczas odwiedzali księcia regularnie co tydzień, — zastali drzwi zamknięte.
Bez żadnego zgoła powoda książę oddalił ze służby swego stangreta i administratora pałacu. Nie zaangażował jednak nikogo na ich miejsce, lękając się, że mogłaby się wślizgnąć jakaś kreatura Lupina. Wszystkie zajęcia, cała praca w pałacu spadła na barki starego Hiacynta, zaufanego lokaja, pozostającego już od czterdziestu lat w służbie księcia.
Aniela próbowała przemówić ojcu do rozumu:
— Naprawdę papo, nie pojmuję, czego ty się właściwie boisz. Przecież żadna siła ludzka nie może mnie zmusić do tego absurdalnego małżeństwa.
— Oczywiście! Toteż ja się tego nie boję.
— A czegóż, w takim razie?
— Czy ja wiem? Włamania, — porwania, — jakiegoś zamachu!... Nie ulega wątpliwości, że otoczeni jesteśmy szpiegami!
Któregoś dnia popołudniu książę otrzymał pocztą jakąś gazetę w której, zakreślony ołówkiem czerwonym, widniał następujący artykulik:

Podpisanie intercyzy ślubnej odbędzie się dziś w pałacu księcia de Sarzeau Vendôme. Uroczystość będzie miała charakter ścisłe familijny. Parę osób tylko będzie ceremonji tej asystować i będzie mogło złożyć życzenia młodej parze. Jak się dowiadujemy, świadkami oblubienicy mają być książę de la Rochefoacault-Limours i hrabia de Chartres. Świadkami Arsena Lupina natomiast będą p. prefekt policji oraz dyrektor Centralnego więzienia, którzy to panowie uważali sobie za zaszczyt objąć na siebie tę funkcję“.

Miara cierpliwości się przebrała! W kilka minut później książę zawołał Hiacynta i kazał mu zanieść natychmiast na pocztę trzy pilne depesze. A o czwartej popołudniu w pałacu księcia zjawili się trzej kuzyni: Paweł de Mussy, niezgrabny, opasły, o bladej cerze; Jakób d’Emboise, szczupły, nieśmiały, czerwony na twarzy; Anatol de Caorches wreszcie, chudy, niski, słabowity; — trzej starzy kawalerowie, nie grzeszący ani zbytnią elegancją, ani też wielką energją.
Konferencja trwała niedługo. Książę opracowa cały plan kampanji czysto obronnej. W kilku słowacl wydał z miejsca pierwsze dyspozycje:
— Dziś w nocy opuszczam z Anielą Paryż; jedziemy do naszych dóbr do Bretanji. Liczą na waszą pomoc w tym kierunku, moi synowcy. Ty, d’Emboise przyjedziesz po nas i odwieziesz na dworzec twoim automobilem. Mussy, ty będziesz łaskaw zająć się naszymi bagażami, razem z Hiacyntem. Ty zaś, Caorches, czekaj nas na dworcu Orleańskim, kupisz nam bilety do sleepingu. Wyjedziemy pociągiem o 10:4 wieczór do Vannes. Rozumiecie?
Całe popołudnie upłynęło w niezamąconym spokoju. Dopiero po kolacji książę wydał cichaczem Hiacyntowi polecenie, by przygotował kufer i walizki. Nie chciał mówić wcześniej, bojąc się niedyskrecji Hiacynt i pokojówka panny Anieli mieli również wyjechać.
O dziewiątej wieczór cała służba, na rozkaz księcia, poszła do swoich pokojów. Na dziesięć minut przed dziesiątą książę, który kończył ostatnie przygotowania do podróży, posłyszał pod domem trąbkę automobilu. Portjer otworzył szeroką bramę wjazdową. Przez okno książę spostrzegł stojący przed bramą automobil Pawła d’Emboise; zawołał Hiacynta:
— Idź powiedz, że zaraz schodzę na dół, i poproś jaśnie panienkę.
Po paru minutach, widząc, że Hiacynt nie wraca, książę wyszedł ze swego pokoju. Ale zaledwie znalazł się w kurytarzu, jacyś dwaj zamaskowani mężczyźni rzucili się na niego znienacka, zatkali mu usta i silnie skrępowali, — zanim zdążył krzyknąć. Jeden z napastników pochylił się nad nim, mówiąc szeptem:
— To pierwsze ostrzeżenie, mości książę. Jeżeli będziesz próbował wyjechać z Paryża i nie dasz mi swego zezwolenia, — będzie gorzej!
A zwracając się do swego towarzysza, rzekł:
— Pilnuj go, ja idę do panny Anieli.
W tym samym czasie dwóch innych wspólników skrępowało już pokojówkę; panna Aniela, również spętana, leżała zemdlona na fotelu w swym buduarze.
Odzyskała jednak prawie natychmiast przytomność pod działaniem trzeźwiących soli, podsuniętych jej pod nos. Gdy otworzyła oczy, stał nad nią pochylony jakiś młody człowiek w eleganckiem wieczorowem ubraniu, o sympatycznej, uśmiechniętej twarzy.
— Bardzo panią przepraszam, — odezwał się grzecznie. — Może to wszystko poszło zbyt gwałtownie i nie zupełnie normalnie. Ale trudno, — okoliczności zmuszają nas niekiedy do postępków, na które sumienie nasze nie dałoby aprobaty. Proszę mi darować!
Bardzo delikatnie ujął ją za rękę, a wsuwając jej na palec szeroki, gruby, złoty pierścionek, mówił:
— Tak... zatem jesteśmy już zaręczeni... Proszę bardzo nie zapominać nigdy o tym, który włożył pani ten pierścionek... Błagam, — nie uciekaj pani do Paryża... proszę mi ufać bezwzględnie.
Mówił to z taką głęboką powagą i szacunkiem, równocześnie z taką pewnością siebie, że Aniela nie wiała siły się opierać. Skrzyżowały się ich spojrzenia. Szepnął gorąco:
— Co za cudne, przeczyste oczy! Jakże słodko byłoby żyć w promieniu ich spojrzenia! Zamknij je pani teraz...
Wyszedł z buduaru, — wspólnicy poszli również za nim, — a po chwili rozległ się huk odjeżdżającego automobilu. W pałacu zapanowało głuche utoczenie aż do chwili, gdy Aniela przyszedłszy zupełnie do siebie, zaczęła wołać o pomoc.
Zbiegła się służba; znaleźli skrępowanego księga; również Hiacynt i pokojówka, a nawet portjer leżeli nieruchomo, powiązani jak barany. Pokazało się, że z pałacu zniknęło kilka cennych drobiazgów, portfel i klejnoty księcia.
Naturalnie zawiadomiono natychmiast pofccji Nazajutrz rano stwierdzonem zostało, że p. d’Emboise, kiedy wieczorem wyjeżdżał automobilem, został znienacka napadnięty przez własnego szofera, który go śmiertelnie rannego, porzucił w jakiejś odludnej uliczce. Co się tyczy panów Mussy i Caorches, — to wieczorem ktoś telefonował do nich obu, rzekomo imieniem księcia, z zawiadomieniem, że cały plan zmieniony, że zatem nie potrzebują się fatygować.
Na drugi tydzień książę, nie troszcząc się o dalszy przebieg śledztwa, nie odpowiadając na zaproszenia sędziego śledczego, — wsiadł cichaczem razem ze swą córką i Hiacyntem do osobowego pociągu idącego do Vannes. I pewnego wieczora zjawił się niespodzianie w swem starem, rodowem zamczyski, leżącem na półwyspie Sarzeau. Z pomocą wieśniaków bretońskich zabrał się natychmiast energicznie do zorganizowania obrony. Po czterech dniach przybył do zamku Mussy, nazajutrz Caorches, a po tygodniu i d’Emboise, którego rana, jak się pokazało, nie była zbyt ciężką.
Pierwsza połowa planu była wykonaną: udało się wymknąć z Paryża — wbrew Lupinowi. Teraz postanowił książę wtajemniczyć swe otoczenie w drugą połowę ułożonego planu. Uczynił to książę w obecności wszystkich trzech kuzynów, — a uczynił to w formie kategorycznego rozkazu, wydanego Anieli:
— Cała ta historja, — mówił, — jest mi niesłychanie przykrą. Podjąłem walkę z przeciwnikiem zuchwałym, zdecydowanym na wszystko. Ale walka ta mnie wyczerpuje. Muszę z tem raz skończyć — za wszelką cenę! Na to jest tylko jeden sposób, Anielko, musisz zdjąć z moich barków wszelką odpowiedzialność, a oddać się pod opiekę jednego z twych kuzynów. Najdalej do miesiąca musisz zdecydować den z nich, Mussy, Caorches lub d’Emboise mu zostać twoim mężem! Masz wolny wybór.
Aniela zalała się łzami, błagała swego ojca. Ale juź po paru dniach przekonała się, że nic nie wskóra. Ojciec był nieugięty — musiała w końcu ustąpić — i ustąpiła.
— Nie kocham, papo, żadnego z nich. Wszystko mi jedno, czy z jednym czy z drugim będę nieszczęśliwą. Wyznacz ty sam jednego.
Książę irytował się, — żądał stanowczo, by sama wybrała któregoś z trzech kandydatów, Ale nie ustąpiła. Ostatecznie zatem ustąpił, — i ze względów na stosunki finansowe wybrał Jakóba d’Emboise.
Bezwłocznie ogłoszono zapowiedzi.
Równocześnie też zdwojono czujność i ostrożność, — a to tem bardziej, ile że od dłuższego czasu Lupin nie dawał prawie znaku życia, zaprzestawszy nagie nawet kampanji w dziennikach. To milczenie niepokoiło niesłychanie księcia. Widocznem było, że Lupin knuje coś cichaczem i że starać się będzie wszelkiemi sposobami nie dopuścić do zapowiedzianego ślubu.
Lecz, o dziwo, wszystko szło jak z płatka! Mijał dzień jeden po drugim w zupełnym spokoju; nadszedł wreszcie i dzień ślubu, — oblubieńcy udali się najpierw do merostwa, potem do kościoła, gdzie ksiądz związał im dłonie stułą. Klamka zapadła!
Wtedy dopiero książę odetchnął z ulgą. Zacierając ręce z zadowoleniem, jakby po walnem zwycięstwie, — nie zwracał uwagi na przygnębienie swej córki ani na milczenie swego zięcia, który wydawał się całą tą sytuacją mocno zaambarasowany i zażenowany.
— Spuścić most zwodzony, — wydawał rozkazy Hiacyntowi. — Otworzyć szeroko bramy; — do zamku każdy ma wstęp wolny. Nie mamy już powodu bać się tego łotra.
Po śniadaniu polecił utraktować wieśniaków winem i pił razem z nimi. Rozpoczęły się śpiewy i tańce.
Około godziny trzeciej popołudniu książę wrócił do salonów. Była to godzina jego codziennej siesty.
Przeszedł przez szereg parterowych salonów — aż do ostatniego, zwanego salą gwardji. Ale ledwie stanął na progu tej sali, zakrzyknął zdziwiony:
— A ty co tu robisz, d’Emboise? Cóż to znów za żarty?
W sali stał d’Emboise, w lichem ubraniu marynarza bretońskiego, brudnem, po targanem, łatanem, za wielkiem na niego.
Książę stał jak wryty, — przypasując się z natężeniem tej, znanej mu dobrze twarzy, które) widok budził w nim jakieś mętne wspomnienia dalekiej przeszłości. Nagle zdecydował się, podszedł do jednego z okien wychodzących na taras i zawołał:
— Aniela!
— A co, papo? — odparła, idąc ku niemu.
— Gdzie twój mąż?
— Jest tutaj, papo, — odpowiedziała, wskazując na Jakóba d’Emboise, który siedział opodal w fotelu paląc papierosa i czytając gazetę.
Książę cofnął się gwałtownie od okna i opadł ciężko na fotel:
— Ach Boże! ja oszalałem już chyba!
Ale ów człowiek w obdartem ubraniu marynarza podszedł do księcia, a rzucając się na kolana, zaczął mówić:
— Przypatrz-że mi się dobrze, mój wuju! Przypominasz mnie sobie, nieprawdaż? Pamiętasz, bawiłem się tu nieraz jako dzieciak, nazywałeś mnie Kubusiem... Pamiętasz, wuju?... O patrz, ta blizna tutaj...
— Tak... tak... — wybełkotał książę — poznaję cię... Tak, to ty, Kubuś... Ale w takim razie tamten?...
Chwycił się rękami za skronie:
— Nie, — nie, stanowczo, — to niemożliwe!... Wyjaśnij mi to!... Nie rozumiem... nie mogę, — nie chcę zrozumieć!
Nastało milczenie; ów dziwny przybysz pozamykał szczelnie okna i drzwi wiodące do sąsiedniego pokoju, poczem podszedł do księcia i kładąc mu delikatnie rękę na ramieniu zaczął mówić:
— Przypominasz sobie, mój wuju, że wyjechałem z Francji przed piętnastu laty, wtedy gdy Aniela dała mi kosza. Osiedliłem się na południowym krańcu Algieru i tam pędziłem samotny żywot na tem dobrowolnem wygnaniu Przed czterema laty na polowaniu zorganizowanem przez jednego z szeików arabskich, zawarłem znajomość z pewnym człowiekiem, który wywarł na mnie silne wrażenie dzięki swym wielkim zaletom umysłowym.
Nazywał się hrabia d’Andresy; był to człowiek młody, elegancki, dowcipny, znakomity, nieustraszony myśliwy, nieprzeciętnie inteligentny, odznaczający się ostrym dowcipem.
Gościłem go u siebie przez sześć tygodni; a po wyjeżdzie utrzymywał ze mną żywą korespondencję. Z nazwiskiem jego spotykałem się często w dziennikach, w kronice sportowej i towarzyskiej. Po pewnym ceasie zapowiedział mi znów swój przyjazd. Właśnie porobiłem już przygotowania na jego przyjęcie, kiedy pewnego wieczora w czasie mej konnej przejażdżki dwaj towarzyszący mi służący Arabowie znienacka napadli mnie, zawiązali mi oczy i uwieżli ze sobą. jechaliśmy cały tydzień po odludnych drogach, aż wreszcie znaleźliśmy się nad pustą zatoką morską. Tam już czekało na mnie pięciu innych luchi. Skrępowanego przenieśli mnie na pokład małego yachtu, który natychmiast po tem podniósł kotwicę.
Co to byli za ludzie? W jakim celu mnie porwali? Nie mógłem się zupełnie domyśleć. Zamknęli mnie w maleńkiej kabinie; jedyne okienko zaopatrzone było we dwie sztaby żelazne, umocowane we formie krzyża. Co dzień rano przez odsuwane okienko w drzwiach kabiny podawano mi chleb, mięso i wino.
Od czasu do czasu yacht zatrzymywał się, — zawsze w nocy. Słyszałem, jak spuszczano łódź na wodę, widocznie zaopatrywali się w prowianty. Potem ruszaliśmy dalej, pomału, spokojnie; rzekłbyś na jakiś miły spacer lub wycieczkę. Czasem, wyszedłszy na krzesło, widziałem przez moje okienko kontury jakiegoś wybrzeża, — ale tak niewyraźne, że nie mogłem się zupełnie zorjentować, gdzie jesteśmy.
Trwało to całe długie tygodnie Gdzieś z początkiem dziewiątego tygodnia tej podróży zauważyłem któregoś poranka, że drzwiczki wiodące do sąsiedniej kabiny nie były dobrze zamknięte. Popchnąłem silnie, — otworzyły się, W sąsiedniej kabinie nie było nikogo. Wtedy udało mi się porwać i ukryć mały pilnik do paznokci, który tam znalazłem.
W ciągu następnych dwóch tygodni udało mi się po mozolnej, cierpliwej pracy, przepiłować żelazne sztaby u okienka mej kabiny. Mogłem ucickać każdej chwili. Ze jednak pływanie męczy mnie bardzo szybko, musiałem odłożyć ucieczkę aż do chwili, gdy yacht zbliży się dostatecznie do wybrzeży. Dopiero przedwczoraj dojrzałem z mego okienka kontury lądu, — a pod zachód słońca dostrzegłem, ku memu zdumieniu, znaną mi dobrze sylwetkę zamku w Sarzeau ze swemi spiczastemi wieżyczkami. Czyżby tu miał być kres mojej tajemniczej podróży?
Przez całą noc i dzień następny krążyliśmy po pełnem morzu. Dziś rano dopiero yacht podpłynął tak blisko, że mogłem odważyć się na ucieczkę, tembardziej iż płynęliśmy między skałami, wśród których nie trudno się było ukryć. W ostatniej chwili przed ucieczką zauważyłem, że drzwi do sąsiedniej kabiny znowu nie były dobrze domknięte. Uchyliłem je gnany ciekawością. Dostrzegłem stojącą opodal małą szafkę; udało mi się ją otworzyć. I na chybił trafił wyjąłem z niej pełną garść rozmaitych papierów.
Były to listy zawierające dokładne instrukcje dla bandytów, w mocy których się znajdowałem. Toteż w godzinę później, gdy je przeczytałem uważnie, zrozumiałem już dobrze z jakiego powodu mnie porwano, przejrzałem na wskroś cały plan, całą piekielną machinację, której ofiarą miał paść książę de Sarzeau-Vendôme i jego córka. Niestety, — było już za-późno!
Prześlizgnąłem się przez okienko, wskoczyłem do morza; musiałem się jednak ukrywć wśród skał, by mnie z yachtu nie spostrzeżono. Dopiero w południe dostałem się na brzeg. Zanim zdążyłem przebrać się w chacie rybaka i ptzyjść tu, była już godzina trzecia. Tutaj dowiedziałem się, że ślub odbył się już dziś rano!
Stary magnat nie przerywał opowiadania ani słowem. Utkwił szeroko otwarte oczy w mówiącego i słuchał go z coraz rosnącem przerażeniem. Czasami przypominały mu się ostrzeżenia Prefekta policji: „zręcznie nastawił sidła i czeka.. czeka...“
Wreszcie odezwał się książę głucho:
— Mów dalej.. dokończ!... To wszystko zwaliło się na mnie tak nagle... Nie rozumiem jeszcze dobrze... i boję się..
— Niestety! — odparł przybyły, — reszta jest bardzo jasna, da się streścić w kilku zdaniach. Sprawa tak się przedstawia: w czasie pobytu owego hr. d’Andresy u mnie, zwierzyłem mu się nieopatrznie z różnych tajemnic. Mówiłem mu, że jestem twoim synowcem, że znasz mnie, wuju, stosunkowo mało, gdyż ze Sarzeau wyjechałem będąc jeszcze małym chłopcem, a potem raz tylko przed piętnastu laty, bawiłem tu parę tygodni, wtedy, gdy starałem się o rękę Anieli. Mówiłem mu, że potem zerwałem zupełnie z całą przeszłością, nie utrzymując z nikim zupełnie korespondencji. Wreszcie już wtedy zwróciliśmy obydwaj uwagę na duże podobieństwo naszych twarzy, — podobieństwo, które przy odpowiedniej, zręcznej charakteryzacji, możnaby uczynić wprost łudzącem. Na tych drobnych szczegółach oparł cały swój plan. Przekupił przedewszystkiem moich służących, którzy mieli go uprzedzić zawczasu na wypadek, gdybym zamierzał opuścić Algier. Potem wrócił de Paryża, gdzie odpowiednio ucharakteryzowa-ny, występował pod mojem nazwiskiem. W tym charakterze bywał też stale i u ciebie, wuju. Trzy miesiące temu, kiedy „owoc już dojrzał“, jak się wyraża w tych swoich listach, rozpoczął przygotowany misternie atak, — najpierw za pomocą owych notatek w gazetach. Bojąc sic; zaś, by przypadkiem który dziennik nie dostał się w moje ręce i by w ten sposób nie został zdemaskowany, — kazał mnie pojmać i uwięzić na yachcie. Sądzę, że reszty domyślasz się już, mój wuju?
Książę de Sarzeau-Vendôme trząsł się cały nerwowo. Oto cała, naga prawda, odsłoniła przed nim swe straszne oblicze, — prawda, z poza której wyzierała ohydna twarz jego wroga. Chwycił kurczowo za ręce swego synowca i wyszeptał głosem urwanym, zrozpaczonym:
— To Lupin, prawda?
— Tak, mój wuju.
— I to jemu... jemu właśnie oddałem Anielę za żonę?!
— Jemu, — Lupin ukradł mnie nazwisko, a tobie dziecko! Aniela jest prawowitą małżonką Arsena Lupina — i to na twoje wyraźne życzenie. O patrz, wuju, w tym oto liście Lupin sam to zaznacza! Zakłócił ci spokój dni i nocy, opętał ci umysł, zawładnął twą duszą, włamał się do twego pałacu... Aż w końcu, opanowany lakiem, schroniłeś się tutaj, pewny, że w ten sposób wyminiesz mu się z rąk. I ty sam, wuju, zażądałeś od Anieli, by jednego z trzech jej kuzynów wybrała za męża!
— Czemuż właśnie wybrała tego, a nie innego? — Przepraszam, — to ty sam, wuju, zrobiłeś ów wybór!
— Zupełnie przypadkowo... nie zastanawiałem się nad tem!
— Nie był to czysty przypadek! Dużą rolę grały tu słowa Hiacynta, jego zgrabne rady i uwagi, jego sprytne a celowe dogadywanie.
— Jakto? — zerwał się książę. — Czyżby i Hiacynt był wspólnikiem?
— Wspólnikiem Arsena Lupina? Napewno nie. Ale wspólnikiem tego człowieka, którego Hiacynt uważał za Jakóba d’Emboise, a który przyrzekł mu wypłacić sto tysięcy franków w tydzień po ślubie.
— A to łotr, to bandyta! Wszystko przewidział naprzód!
— Wszystko przewidział, doskonale! Sfingował nawet zamach na samego siebie, aby odwrócić możliwe podejrzenia. Sam się nawet zranił... wszystko to było sprytnie obmyślane.
— Ale poco to wszystko? W jakim celu tyle tych łajdactw?
— Aniela ma jedenaście miljonów posagu, mój wuju! Twój notarjusz miał wydać w przyszłym tygodniu wszystkie papiery wartościowe owemu pseudo-Jakóbowi d’Emboise, — który je naturalnie natychmiast zrealizuje — a potem się ulotni. A dziś rano dostał od ciebie, wuju, 500 tysięcy franków w upominku, — we formie czeku na okaziciela. Otóż ten czek ma Lupin dziś o dziewiątej wieczór wręczyć koło Wielkiego Dębu swemu wspólnikowi celem zrealizowania go z Paryża.
Książę zerwał się i zaczął przechadzać się gorączkowo po pokoju.
— Dziś wieczór... o dziewiątej... — powtarzał. — Zobaczymy jeszcze!... Do tego czasu... Dam znać żandarmerji...
— Arsen Lupin kpi sobie ze żandarmów.
— Zadepeszują do Paryża.
— Tak, — ale te pół miljona franków... A potem, co za skandal!... Pomyśl tylko wuju: twoja córka Aniela de Sarzeau-Vendôme, małżonką takiego bandyty!... Nie, nie, za żadną ceną!...
— Zatem co robić?...
— Co robić?...
D’Emboise wstał, podszedł do jednej ze ścian, obwieszonej różnorodną bronią, zdjął z kołka strzelbą i położył ją na stole przed księciem.
— Tam na krańcach pustyni, — mówił, — kiedy spotykamy się z jaką dziką bestją, nie wołamy żandarmów. Chwyta się poprostu za karabin i ubija taką bestję... inaczej człowiek sam pada jej ofiarą.
— Co ty mówisz?...
— Mówię, że tam, w pustyni, nauczyłem się obywać bez żandarmów. Ten sposób wymierzania sobie sprawiedliwości doraźnej, wierzaj mi, wuju, jest najlepszym i najpewniejszym, — a w naszym wypadku naprawdę jedynym. Dziką bestję się zabije, — zagrzebie gdzieś w jakimś kącie, — i ani słychu...
— A Aniela?
— Później powiemy jej wszystko.
— I cóż się z nią stanie?
— Będzie najzupełniej legalną żoną Jakóba d’Emboise. Jutro ją opuszczę i wrócę do Algieru. Za parę miesięcy dostanie rozwód.
Książę słuchał z groźnie zaciśniętemi szczękami, z ogniem w oczach.
— A jesteś pewny, że jego wspólnicy nie zawiadomią go o twojej ucieczce ze statku? — spytał szeptem.
— W każdym razie nie wcześniej, aż jutro.
— A zatem?...
— A zatem dziś o dziewiątej wieczór Arsen Lupin pójdzie do Wielkiego Dębu. Będzie musiał niechybnie iść okrężną drogą wzdłuż wybrzeża, opodal ruin starej kapliczki. Ja będę tam czekał, w tych ruinach.
— Ja też tam będę, — rzekł krótko książę, zdejmując ze ściany dubeltówkę.

∗             ∗

Była wtedy godzina piąta popołudniu. Książę długi czas jeszcze wiódł poufną rozmowę ze swym siostrzeńcem, oglądali obaj broń, sprawdzali dokładnie ładunki. Kiedy się ściemniło, książę przeprowadził go przez mroczne kurytarze aż do swego pokoju i tam okrył go w przylegającej małej schowce.
Zresztą nie zaszło nic nowego; kolację podano o zwykłej godzinie. Siedząc przy stole książę silił się na spokój; od czasu do czasu tylko obserwował ukradkiem swego zięcia, podziwiając jego łudzące podobieństwo z prawdziwym Jakóbem d’Emboise. Ta sama cera, te same rysy twarzy, te same włosy. Największa różnica była jeszcze w oczach, które u Lupina lśniły żywo i dziwnie jasno. Naturalnie, wpatrując się uważniej, książę odkrył w końcu pewne drobne różnice, które jednak normalnie biorąc, musiałyby ujść jego uwagi.
Po kolacji towarzystwo się rozeszło. Zegar wybił właśnie ósmą. Książę przeszedł do swego pokoju* oswobodził z kryjówki swego zięcia. W jakie dziesięć minut później obydwaj wyślizgnęli się cichaczem z zamku, niosąc strzelby w ręku.
Aniela razem ze swym mężem przeszła do swoich apartamentów, znajdujących się na parterze w baszcie narożnej, na lewem skrzydle zamku. Przy wejściu do pokoju mąż jej zwrócił się do niej:
— Słuchaj Anielciu, pójdę się przejść trochę. Skoro powrócę, pocwoiisz, że przyjdę do ciebie?
— Dobrze, — odparła krótko.
Po odejściu od niej poszedł na pierwsze piętro, zamknął za sobą drzwi na klucz, poczem otworzył ostrożnie okno i wyjrzał niem. U stóp baszty, o jakie czterdzieści metrów poniżej okna, ujrzał majaczącą sylwetkę. Zagwizdał, — odpowiedziano mu z dołu lekkiem gwizdnięciem.
Wtedy wydobył ze szafy dużą skórzaną tekę, wypchaną po brzegi papierami Owinął ją starannie czarnem płótnem i obwiązał. Następnie usiadł przy stole i zaczął psać:
Jestem bardzo zadowolony, że czekasz, — bo uważam za bardzo niebezpieczne wychodzić samemu z zamka z takim olbrzymim pakietem papierów wartościowych. Posyłam ci je. Pojedziesz motocyklem do Paryża, tam wsiądziesz rano do pociągu idącego do Brukseli. Tam oddasz papiery z...., który je natychmiast spienięży.

A. L.

P. S. Przechodząc koło Wielkiego Dębu powiedz towarzyszom, żeby na mnie czekali. Mam im wydać nowe instrukcje. Zresztą wszystko idzie doskonałe, — nikt się niczego nie domyśla.
Dołączył list do pakietu i wszystko to razem spuścił na sznurku przez okno.
Przeczekał jeszcze parę minut, spacerując po pokoju i przyglądając się rozwieszonym na ścianie portretom.
„Horacy de Sarzeau-Vendôme, marszałek Francji... Wielki Kondeusz!... Witam was, czcigodni moi antenaci! Lupin de Sarzeau-Vendome okaże się godnym was.
Widząc w końcu, że godzina spotkania się zbliża, zeszedł na dół.
Kiedy przechodził przez sień na parterze, Aniela otworzyła nagle drzwi od swego pokoju i stojąc na progu, zawołała z widocznem silnem zmieszaniem:
— Słuchaj... proszę cię bardzo... lepiej byłoby... Urwała nagle, cofnęła się w głąb pokoju.
— Chora jest widocznie, — pomyślał Lupin, — Coś jej małżeństwo nie służy!
Zapalił swobodnie papierosa i nie przywiązując żadnej wagi do tego epizodu, zakonkludował:
— Biedna Aniela!... Skończy się to napewno na rozwodzie.
Noc była ciemna, niebo zasnute chmurami. Służba zamykała w zamku okiennice, — wszystkie okna były już ciemne, książę bowiem miał zwyczaj zaraz po kolacji kłaść się spać.
Mijając lożę odźwiernego i wchodząc na most zwodzony rzekł:
— Zostawcie bramę otwartą. Przejdę się kawałek i zaraz wracam. Skręcił na prawo, na drogę wiodącą wzdłuż dawnych wałów obronnych, które niegdyś okalały cały zamek szerokim pierścieniem.
Droga ta, okrążająca niewielkie wzgórze, a następnie wijąca się wzdłuż urwistych zboczy, ocieniona była z lewej strony gęstemi krzakami.
— Doskonale miejsce na zasadzkę, — przyszło mu na myśl.
Zatrzymał się nagle, — zdawało mu się, że słychać jakieś podejrzane szmery. Jakiś kamyczek obsunął się po zboczach wzgórza. Nie zwrócił na to zbytnio uwagi, — szedł dalej, zupełnie spokojny, — wdychając z rozkoszą ostre, świeże powiewy wiatru od morza.
— Piękne jest jednak życie, — monologował. — Młody jestem, bogaty, spokrewniony ze starą arystokracją rodową... Cóż ci więcej brakuje do szczęścia, książę de Sarzeau-Vendôme?
W niewielkiem oddaleniu zamajaczyły czarne ruiny starej kapliczki, dominującej na całą drogę. Deszcz zaczął padać. Gdzieś w dali zegar zaczął wybijać dziewiątą. Droga szła na dół, — potem trzeba było iść znowu pod górę. Lupin przyspieszył kroku.
Nagle zatrzymał się, — ktoś go chwycił za rękę.
Próbował wyrwać rękę, cofnął się.
Ale z pobliskiej grupy drzew, koło których władnie przechodził, ukazała się jakaś ciemna postać.
— Cicho! Ani słowa! — usłyszał szept.
Przy nim stała Aniela.
— Co się stało? — spytał niespokojnie.
Odparła cichutkim szeptem, ledwo zrozumiale:
— Szpiegują cię... Czekają tam... w ruinach... ze strzelbami...
— Kto taki?
— Cicho!... Słuchajmy...
Stali kilkanaście sekund bez ruchu, — wreszcie odezwała się Aniela:
— Nie ruszają się... Może nie słyszeli, jak tu szłam... Wracajmy!...
— Ależ...
— Proszę za mną!
Powiedziane to było tak rozkazującym tonem, że usłuchał bez namysłu, nie pytając o nic więcej. Nagle drgnęła przerażona:
— Uciekajmy... gonią nas... jestem pewna...
Rzeczywiście było słychać odgłos kroków.
Wtedy, trzymając go ciągle za rękę, pociągnęła go za sobą. Popędzili krótszą, ananą jej dobrze drogą i wkrótce już znaleźli się na zwodzonym moście. Ujęła go pod ramię. Dozorca ukłonił mu się nisko. Przeszli przez podwórzec zamkowy, — powiodła go prosto do narożnej baszty, gdzie mieściły się ich pokoje.
— Wejdź! — rzekła rozkazująco.
— Do twego pokoju?
— Tak.
W sypialni Anieli czekały dwie służące; odprawiła je natychmiast, każąc im wrócić do swoich pokoików na trzeciem piętrze.
W tej samej chwili niemal rozległo się pukanie do drzwi wiodących z przedpokoju do mieszkania Anieli.
— Anielo! — odezwał się jakiś głos z poza drzwi.
— To ty, papo? — odparła, starając się opanować wzruszenie.
— Tak, to ja. Gdzie jest twój mąż?
— Jest u mnie. Wróciliśmy właśnie ze spaceru.
— Powiedz mu, niech zaraz przyjdzie do mnie... Muszę się z nim rozmówić... sprawa bardzo pilna.
— Dobrze papo, — zaraz ci go przyślę. Nasłuchiwała przez chwilę uważnie, poczem wróciła do swego buduaru, gdzie Lupin czekał.
— Mam przekonanie, — szepnęła, — że ojciec nie odszedł... czeka pod drzwiami.
— W takim razie, — skoro chce się ze mną rozmówić, — odrzekł Lupin, kierując się ku drzwiom.
Zagrodziła mu drogę:
— Mój ojciec nie jest sam!
— A któż tam jest jeszcze?
— Jego synowiec... Jakób d’Emboise!
Nastało milczenie. Patrzał na nią badawczo, z pewnem zdziwieniem, nie umiejąc wytłumaczyć sobie należycie jej postępowania. Ale nie łamiąc sobie dłużej nad tem głowy, roześmiał się:
— Ha, ha, poczciwy d’Emboise jest tutaj? W takim razie wszystko się już wydało?... Chyba, że...
— Ojciec wie już wszystko, — odrzekła. — Słyszałam niedawno ich rozmowę... D’Emboise czyta! kilka twoich listów... Wahałam się, co począć... Ale wreszcie uważałam za mój obowiązek...
Lupin obserwował ją bacznie. Sytuacja wydawała mu się tak zabawną, że nie mógł powstrzymać się od śmiechu:
— Więc ci głupcy nie palą moich listów? I do tego pozwolili wymknąć się więźniowi? Ach, osły! Co to znaczy, kiedy człowiek chce się wyręczyć drugimi!... No, mniejsza z tem... Ale to doprawdy paradne: d’Emboise przeciw d’Emboise!... A gdyby mnie teraz na prawdę niepoznano? Gdyby tak sam d'Emboise nie mógł odgadnąć, który z nas dwóch jest sobowtórem?
Podszedł do stojącej opodal toaletki, ujął ręcznik, zmoczył go, namydlił, przeciągnął kilkakrotnie po twarzy, zmywając szminki... włosy przygładził...
— Już gotowe, — rzekł, ukazując się Anieli w takiej samej postaci, jak wówczas wieczorem w pałacu. — Już gotowe. Teraz będzie mi jakoś łatwiej i poręczniej dyskutować z moim teściem.
— Dokąd idziesz? — spytała, zastępując mu drogę.
— Do nich, — oczywiście.
— Nie puszczę cię!
— A to czemu?
— Oni cię zabiją, napewno zabiją, — zakopią gdzieś trupa i żywa dusza o tem się nie dowie!
— Ha, — z ich punktu widzenia może i mają rację. Ale jeżeli ja do nich nie pójdę, — to oni tu przyjdą... Te drzwi ich nie zatrzymają... Ani ty, Anielo! Lepiej więc odrazu skończyć.
— Proszę za mną! — odparła rozkazująco.
Wzięła ze stołu lampę i poprowadziła go do sypialni; odsunęła stojącą pod ścianą szafę lustrzaną i mówiła, wskazując na ukryte w ścianie drzwiczki:
— Tych drzwi od lat już nikt nie otwierał. Ojciec pewny jest, że klucz do nich zaginął. Otworzysz te drzwi, — zejdziesz po krętych schodach aż na sam dół. Tam jest druga brama, — wystarczy odsunąć zasuwkę — i będziesz wolny.
Teraz dopiero zrozumiał całe postępowanie Anieli. Osłupiał, — nie myślał już o żartach i śmiechu. Czuł się dziwnie zmieszanym, onieśmielonym; patrząc na tę twarz, nie ładną, ale pełną łagodnej słodyczy, odczuwał coś w rodzaju wyrzutów sumienia.
— Dlaczego pani chce mnie ocalić? — spytał nieśmiało.
— Przecież jesteś pan moim małżonkiem.
— Ależ nie, — protestował żywo, — to nie prawda. Żaden sąd nie uzna tego małżeństwa za ważne.
— Ojciec mój nie chce dopuścić do skandalu.
— Właśnie i ja byłem przygotowany na tę ewentualność. Dlatego też postarałem się zawczasu o to, aby prawdziwy d’Emboise był pod ręką. Z chwilą gdy ja znikam, — on zostaje pani mężem. Jego przecież poślubiłaś pani wobec ludzi!
— Ale nie wobec Kościoła!
— Kościół, — kościół, — na to zawsze znajdzie się jakieś wyjście... Unieważni się poprostu małżeństwo.
— A to jakim sposobem?
Umilkł, zastanawiając się nad temi wszystkiemi rzeczami, dla niego drobnej wagi, a dla niej tak doniosłemi.
— To straszne naprawdę... — szepnął, — powinienem był przewidzieć to zawczasu.
Nagle klasnął w ręce z radością:
— Już wiem! — krzyknął z tryumfem. — Mam serdecznego przyjaciela we Watykanie... papież niczego mi nie odmówi... Postaram się o posłuchanie i jestem pewny, że Ojciec Święty, wzruszony memi prośbami...
Pomysł ten był tak naiwny i komiczny, że Aniela mimo woli uśmiechnęła się.
— Jestem pańską małżonką wobec Boga! — odparła spokojnie. A we wzroku ]ej nie malowały się ani pogarda, ani złość lub nienawiść. Zrozumiał, że nie widzi w nim obecnie zbrodniarza lub bandyty, — lecz człowieka, z którym złączona jest nieodwołalnie aż do ostatniego tchu życia.
Podszedł ku niej, przyglądając się jej bacznie. Nie spuściła oczu, — spłonęła tylko rumieńcem. Na twarzy jej malowała się niewysłowiona powaga i słodkie zażenowanie.
— Ach te oczy... — szepnął, — te cudne, przeczyste oczy!..
Spuściła głowę, szepcząc:
— Odejdź pan już, proszę!
Widząc jej zmieszanie odgadł intuicyjnie, co się w jej duszy obecnie dziać musi, — w tej duszy starej panny o bujnej, niezdrowej imaginacji, karmionej romantyczną lekturą!... Czyż dzięki wyjątkowym okolicznościom nie wyrósł w oczach jej na jakiegoś romantycznego bohatera w guście Byrona? A te ich zaręczyny, kiedy przełamawszy wszystkie zapory, zjawił się wieczorem w pałacu i wsunął jej pierścionek na palec? Czyż to nie epizod z epoki „Korsarza“ i „Hemaniego“?
I wzruszony do głębi chciał wołać do niej, w porywie egzaltacji:
— Uciekajmy razem, oboje!... Przecież jesteś mi żoną... towarzyszką... będziemy dzielić radości i troski. Będziemy wiedli żywot dziwny... pełen przygód wspaniałych...
Ale kiedy ujrzał utkwione w siebie oczy Anieli, czyste, dumne oczy, zaczerwienił się... nie śmiał się odezwać.
Nie, do tej kobiety w ten sposób przemawiać nie można!
— Przepraszam panią, — szepnął nieśmiało. — Niejeden już zły uczynek popełniłem, — ale żaden nie zostawił mi podobnie bolesnego i gorzkiego wspomnienia... Jestem nędznikiem... Złamałem pani życie.
— Nie, odparła łagodnie. — I owszem, — pan właśnie wskazał mi właściwą drogę życia.
Chciał jeszcze o coś pytać, — ale już otworzyła ukryte drzwiczki, przyświecając mu lampą. Powiedzieli sobie już wszystko. Wyszedł bez słowa, składając jej głęboki, pełen czci ukłon.

∗                ∗

W miesiąc później Aniela de Sarzeau­‑Vendôme, księżniczka de Bourbon­‑Condé, prawowita małżonka Arsena Lupina oblekła welon i pod imieniem siostry Marji Augusty wstąpiła do klasztoru Sióstr Dominikanek.
W sam dzień obłóczyn siostra przełożona otrzymała od nieznajomej osoby grubą zapieczętowaną kopertę.
W kopercie była mała kartka: Dla biednych siostry Marji Augusty, i pięćset banknotów po 1000 franków.

KONIEC.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: Kazimierz Rychłowski.