Strona:PL Leblanc - Zwierzenia Arsena Lupina.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przeszedł przez szereg parterowych salonów — aż do ostatniego, zwanego salą gwardji. Ale ledwie stanął na progu tej sali, zakrzyknął zdziwiony:
— A ty co tu robisz, d’Emboise? Cóż to znów za żarty?
W sali stał d’Emboise, w lichem ubraniu marynarza bretońskiego, brudnem, po targanem, łatanem, za wielkiem na niego.
Książę stał jak wryty, — przypasując się z natężeniem tej, znanej mu dobrze twarzy, które) widok budził w nim jakieś mętne wspomnienia dalekiej przeszłości. Nagle zdecydował się, podszedł do jednego z okien wychodzących na taras i zawołał:
— Aniela!
— A co, papo? — odparła, idąc ku niemu.
— Gdzie twój mąż?
— Jest tutaj, papo, — odpowiedziała, wskazując na Jakóba d’Emboise, który siedział opodal w fotelu paląc papierosa i czytając gazetę.
Książę cofnął się gwałtownie od okna i opadł ciężko na fotel:
— Ach Boże! ja oszalałem już chyba!
Ale ów człowiek w obdartem ubraniu marynarza podszedł do księcia, a rzucając się na kolana, zaczął mówić:
— Przypatrz-że mi się dobrze, mój wuju! Przypominasz mnie sobie, nieprawdaż? Pamiętasz, bawiłem się tu nieraz jako dzieciak, nazywałeś mnie Kubusiem... Pamiętasz, wuju?... O patrz, ta blizna tutaj...
— Tak... tak... — wybełkotał książę — poznaję cię... Tak, to ty, Kubuś... Ale w takim razie tamten?...
Chwycił się rękami za skronie:
— Nie, — nie, stanowczo, — to niemożliwe!... Wyjaśnij mi to!... Nie rozumiem... nie mogę, — nie chcę zrozumieć!
Nastało milczenie; ów dziwny przybysz pozamykał szczelnie okna i drzwi wiodące do sąsiedniego pokoju, poczem podszedł do księcia i kładąc mu delikatnie rękę na ramieniu zaczął mówić: