Strona:PL Leblanc - Zwierzenia Arsena Lupina.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zatrzymał się nagle, — zdawało mu się, że słychać jakieś podejrzane szmery. Jakiś kamyczek obsunął się po zboczach wzgórza. Nie zwrócił na to zbytnio uwagi, — szedł dalej, zupełnie spokojny, — wdychając z rozkoszą ostre, świeże powiewy wiatru od morza.
— Piękne jest jednak życie, — monologował. — Młody jestem, bogaty, spokrewniony ze starą arystokracją rodową... Cóż ci więcej brakuje do szczęścia, książę de Sarzeau-Vendôme?
W niewielkiem oddaleniu zamajaczyły czarne ruiny starej kapliczki, dominującej na całą drogę. Deszcz zaczął padać. Gdzieś w dali zegar zaczął wybijać dziewiątą. Droga szła na dół, — potem trzeba było iść znowu pod górę. Lupin przyspieszył kroku.
Nagle zatrzymał się, — ktoś go chwycił za rękę.
Próbował wyrwać rękę, cofnął się.
Ale z pobliskiej grupy drzew, koło których władnie przechodził, ukazała się jakaś ciemna postać.
— Cicho! Ani słowa! — usłyszał szept.
Przy nim stała Aniela.
— Co się stało? — spytał niespokojnie.
Odparła cichutkim szeptem, ledwo zrozumiale:
— Szpiegują cię... Czekają tam... w ruinach... ze strzelbami...
— Kto taki?
— Cicho!... Słuchajmy...
Stali kilkanaście sekund bez ruchu, — wreszcie odezwała się Aniela:
— Nie ruszają się... Może nie słyszeli, jak tu szłam... Wracajmy!...
— Ależ...
— Proszę za mną!
Powiedziane to było tak rozkazującym tonem, że usłuchał bez namysłu, nie pytając o nic więcej. Nagle drgnęła przerażona:
— Uciekajmy... gonią nas... jestem pewna...
Rzeczywiście było słychać odgłos kroków.
Wtedy, trzymając go ciągle za rękę, pociągnęła