Ludzie elektryczni/Elektropolis

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund Jezierski
Tytuł Ludzie elektryczni
Podtytuł Powieść fantastyczna
Tom II
Wydawca Bibljoteka Książek Błękitnych
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.
ELEKTROPOLIS.

Upłynął rok od tego czasu.
Zawrzała życiem oaza Simreh, życiem niezwykłem, gorączkowem, aż mu się dziwią wysmukłe palmy, do ciszy i do spokoju pustyni przywykłe...
Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, na piaskach bezbrzeżnych pustyni nowe powstało miasto.
Olbrzymie, potężne miasto, o setkach domów rozrzuconych wszędzie, z budynkami fabrycznemi, z zakładami przemysłowemi.
Lecz i dziwne zarazem to miasto. Domy w niem nie stoją skupione, jeden obok drugiego, rozdzielają ją ogrody, pełne zieleni, pełne roślin.
Aż dziw zdejmuje, że w przeciągu roku tak bujna wegetacja okryć zdołała bezpłodne piaski.
A domy te, to nie kamienice olbrzymie, nie te „drapacze nieba“, wznoszące się wysoko do góry, a urągające wszelkim wymaganiom hygieny, służące za rozsadniki chorób, mrowiska, rojące się do ciżby ludzkiej.
O, nie!.. Każdy domek, to zgrabna, wytworna w linjach architektonicznych willa, o jednem piętrze. Zbudowane są z taniego materjału, gdyż z piasku łączonego z cementem, a kryje je dach z błyszczącej jak srebro blachy aluminiowej.
Urządzenie wewnętrzne domu również pełne prostoty i smaku, przedewszystkiem ma na celu wygodę mieszkańców.
Ulicami miasta, biegnącemi w prostej linji, przesuwają się cicho, bez szmeru, leciutkie wagoniki tramwaju elektrycznego... Takaż sama linja, lecz już w zastosowaniu do przewożenia ciężarów, łączy miasto z najbliższą stacją kolei żelaznej, idącej do Algeru.
W całem mieście nie ujrzy nikt żadnego stworzenia, używanego do przewożenia ciężarów... Wykluczone są one wszystkie z życia codziennego mieszkańców... Czynności ich z powodzeniem zastępują małe, zgrabne samochodziki, poruszane siłą elektryczną. Na dalsze odległości znakomicie czynność tę spełniają aeroplany zupełnie nowej konstrukcji, z łatwością unoszące w przestworza olbrzymie nawet ciężary.
W mieście tem również znajduje się mnóstwo zakładów przemysłowych, mnóstwo fabryk… Lecz nigdzie nie widać wyniosłych kominów tak szpecących krajobraz, i rozsiewających wokoło i dym, i sadze. Nigdzie nie słychać tam turkotu i hałasu, praca w fabrykach tych odbywa się cicho, maszyny obracają się bez najmniejszego szmeru, pokorne i posłuszne woli i skinieniu wszechmocnego pana tego miasta — człowieka.
Pośrodku miasta wznosi się dziwny budynek. Jest to wieża, wyniosła wieża, szeroka bardzo u podstawy, na której szczycie strzela wzwyż ku niebu niezliczona ilość drutów.
W wieży tej zamknął człowiek, potężny władca miasta, ujarzmioną potęgę, przy której pomocy cudów tych dokonywa… To serce, mózg i siła miasta.
Stąd czerpie ono siły do życia, stąd płynie cała moc i potęga. W niem się koncentruje wszystko, co w mieście cudów dokonywa…
Dnia dzisiejszego wieża przybrała się świątecznie. Stroi ją zieleń mnogich girland, zdobi ją kwiecie wonne, powiewa z niej niezliczona moc chorągwi o barwach Rzeczypospolitej francuskiej, obok których powiewają i inne, o biało - czerwonej barwie Rzeczypospolitej polskiej.
Tak samo wspaniale przybrany jest i dworzec kolei elektrycznej, łączącej miasto z Algerem, a przezeń z Europą.
Na dworcu tym ruch panuje niezwykły. Liczne grono osób oczekuje nadejścia pociągu z Algeru.
To ci, co wznieśli to miasto, którzy rękoma własnemi zbudowali je, i jak perłę olbrzymią rzucili na niezmierzone obszary piasków...
Na czele ich stoi ten, który genjuszem i wiedzą swą życie potrafi obudzić w pustyni, na niego też wszyscy zwróconą mają uwagę.
To główny inicjator i twórca projektu — Kazimierz Halicz... Stoi on jednak na uboczu, zatopiony w myślach, cichy, skromny, milczący.
Tuż koło niego grupują się najbliżsi i najgorliwsi pomocnicy i współpracownicy jego...
Jest wśród nich i Czesław, i Halicz, są Henryk, Stanisław, Stefan i inni, co od samego początku nad wzniesieniem dzieła tego pracowali... Jest i pan Erazm, w czamarze, z głową, jakby z starożytnej kamei wyciętą... Jest i monsieur Maurycy Leblanc, który przybył na miejsce wraz z karawaną Halicza, myśląc, że w samotnej, rzuconej wśród pustyni oazie z powodzeniem odgrywać będzie mógł rolę władcy Sahary...
Niestety jednak prędko bardzo rozbrat wziąć musiał z tą myślą, gdy przekonał się, że miejsce tam znaleźć mogą tylko ludzie pracy...
Rad nie rad, porzucił swe marzenia, zakasał rękawy, stanął wraz z innymi przy warsztacie, i wkrótce Kazimierz Halicz do najgorliwszych pomocników swoich mógł go zaliczyć...
Zepsuty, rozpieszczony miljoner w tej atmosferze pracy czuł się doskonale, jak nigdy może w Paryżu, i z podziwem patrzał na Kazimierza Halicza, który cudu takiego dokonać potrafił...
Nie brak również na stacji i Abdula, i Saida, i Dżemila, i wszystkich arabów, którzy straż nad nowopowstającem miastem i nad twórcami jego trzymali... Znajduje się tam także i mała Aïa wraz z opiekunką swoją... W przeciągu roku oswoić się zdołała z nowem życiem, przywiązać się, a nawet i pokochać miłością dziecka Czesława Halicza, który żartobliwie opiekunem jej się mianował, oraz tych wszystkich, co ją otaczali, a dobrzy dla niej byli.
I ona przybyła na stację, by uczestniczyć w przyjęciu gości z Europy, przedstawicieli akcjonarjuszów Tow. kolonizacji Sahary, prasy, rządu francuskiego i innych, przybywających celem obejrzenia miasta, powstałego na piaskach pustyni i przyjęcia udziału w uroczystem rozpoczęciu działalności Towarzystwa, gdyż jednocześnie prawie pierwsze osady kolonji rozdawane być miały przybywającym z Europy kolonistom...
Wreszcie dał się słyszeć sygnał, i punktualnie o naznaczonej godzinie przed dworzec zatoczył się po cichu pociąg, złożony z kilku wagonów, z którego wysiadła spora grupa osób, wykwintnie odzianych, ciekawie rozglądających się po stacji i ze zdziwieniem pewnym patrzących na to, że nikt nie wita ich ani orkiestrą, ani szumnemi przemowami, ani też wiwatami, do czego tak przywykli w Europie...
Witała ich w milczeniu gromada ludzi, na których twarzach praca piętno swe wyryła, a na których czele stał mąż wyniosłej postawy, o obliczu poważnem, pełnem myśli, o postawie nakazującej szacunek...
— Witajcie, panowie! — rzekł krótko, poczem zaprosił gości, by szli za nim...
Sam ruszył naprzód, a za nim podążyli goście, podążyli wszyscy współpracownicy. Niektórzy delegaci uściskiem ręki przywitali się z Leblancem, zdumiewając się w duchu nad zaszłą w nim zmianą...
W czasie powitania nikt nie zauważył, jak z ostatniego, na samym końcu pociągu znajdującego się wagonu wysunęła się grupa osób, w odmienny od wszystkich strój przyodzianych...
Mieli oni na sobie sukmany bronzowe, taśmami obszywane, kapelusze okrągłe na głowach i długie z cholewami buty na nogach, w które zapuszczone były pasiaste spodnie. Kobiety również odziane były w chustki i wełniaki.
Gromada ta, składająca się z pięciu osób: trzech mężczyzn, snać ojca z synami, i kobiet dwóch — matki z córką, wysiadłszy z wagonu i wyniósłszy z niego węzełki, stała na uboczu bezradnie, nie wiedząc, co robić ze sobą...
I staliby tak długo, gdyby nie dostrzegło ich bystre oko pana Erazma. Poskoczył wnet ku nim, i uchylając czapki, zawołał:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Błysnęły radością oczy chłopów, toć na pierwszym progu do nowego życia spotykają swojaka, który wita ich słowem Bożem... Ściągnęli więc czemprędzej kapelusze z głów i kłaniając się w pas panu Erazmowi, odrzekli chórem:
— Na wieki wieków...
— A skądeście to, moi ludzie?... — dopytywał się ich pan Erazm, niemniej od nich uradowany, witając ich podaniem ręki i siłą prawie wtłaczając im kapelusze na głowy...
— A z Mazurów Wschodnich, co się pod Prusakiem ostały, panie! — odrzekł niemłody już mężczyzna, snać ojciec całej gromady...
— Dlaczegożeście opuścili ziemię ojczystą?... — pytał dalej pełnym wzruszenia głosem pan Erazm.
— Dlaczego... wielmożny panie? — odrzekł mu stary chłop. — Każdyby się rękami i nogami dzierżył tej ziemi ukochanej, nie puściłby się jej ani na chwileczkę... Ale cóż... Kiedy nijak wyżyć nie można było. Stara moja kiedyś powiada: „Idź do miasta, tam są mądrzy ludzie, na książkach uczeni, zapytać się ich, poradź“. Usłuchałem jej, panie, i nie żałuję tego... Pojechałem do miasta, tam poszedłem do takiego pana, co jak mi mówili, naszemi chłopskiemi zajmuje się sprawami, a on dopiero mi powiedział:
— Słuchajcie, człecze, a toć daleko co — prawda, bo w Afryce, powstaje kolonja, gdzie każdy szmat ziemi darmo dostanie.... Jedźcie tam, bo tam dzielny człowiek, Polak, na czele stoi... On wam krzywdy nie zrobi i skrzywdzić nie da...
Usłuchałem tej rady jego, wielmożny panie... Zebrałem, co się dało, i oto przyjechałem... A teraz proszę pokornie, panie, pokażcie nam do kogo iść, by kawałek dachu nad głową i szmat ziemi do pracy dostać.
Ze wzruszeniem wysłuchał pan Erazm smutnej opowieści chłopa i łza współczucia w oku mu się zakręciła...
— Chodźcie, moi drodzy! — rzekł do nich — powiodę was tam, gdzie dostaniecie to wszystko...
Zarzucili chłopi tobołki na plecy, a pan Erazm, idąc na czele, powiódł ulicami nowopowstałego miasta pierwszych kolonistów jego, zmuszonych do poszukiwania chleba w obcych krajach.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edmund Krüger.