Ludzie bezdomni/O świcie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Ludzie bezdomni
Wydawca Wyd. J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Towarzystwo Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O ŚWICIE.

Bardzo rano doktór Judym wybrał się na rewizyę swoich zdechlaków we wsiach okolicznych. Miało to miejsce w pierwszych dniach kwietnia. Jeszcze łąki były mokre, role ciemne, na gościńcach kisły głębokie bajora. Powiększał je drobny, nieustanny deszczyk, siejący mgłę ruchomą, lecącą z głębi płynnych, wolnych westchnień wietrzyka. Można było, skacząc tu i owdzie przez rowy, czepiając się pleciaków, iść bez zamoczenia choćby i kilka wiorst drogi.
Doktór miał na sobie ciepłą kurtę, a na nogach grube buty z cholewami. Szedł, tonąc w srogich myślach i wygwizdując pewną znaną aryę z takiem fałszowaniem głównego motywu, jakie europejczykowi mogło ujść na sucho tylko w okolicach Cisów i to w szczerem polu. Droga ciągnęła się brzegiem lasu, po gruncie pagórkowatym i urwistym. To zapadała w wąwóz, to pięła się na wzgórza, to znowu, jak prosty szew odcinała pole rozesłane na placu, wykarczowanym w lesie. W nizinach o gruncie bardzo wilgotnym leżały już jasne murawy, budzące wspomnienie przecudownego rumieńca życia na obliczu człowieka, który był w ciężkiej chorobie śmierci blizki. W działkach włościańskich stała jeszcze mokra martwota. Doktór pospieszał, żeby wejść na punkt wyższy, panujący nad okolicą, a to w celu zobaczenia tarczy słonecznej, która jeszcze nie wychyliła się z za przeciwległej góry, choć już płynęła nad ziemią.
W lesie, którego brzegiem postępował, chwiała się wilgoć wiosenna. Mchy, wiszące na sękach świerków, jak siwe, obmierzłe futra zimowe, były mokre i co chwila kapały z nich ciemne krople. Tylko one sprawiały ruch między uśpionemi drzewami. Zdawało się, że to z nich wydziela się ostry, wilgotny, leśny zapach. Tu i owdzie na pniach wisiały obdarte płaty kory, które wiosna, niby brzydkie łachmany, syciła wodą i wolno ściągała ku ziemi. Głębie przetrzebionego lasu zalegała jeszcze mokra ciemność, w której miętosił się opar leśny. Pnie osiczyny były jakieś żółtawe. Graby od deszczu lśniły się i czerniały, jak stal. Na jasnej, podszczytowej korze sosen tworzyły się zacieki, niby rysunki dziwnego kształtu, kontury jakichś rzeczy, sylwetki szczególnych twarzy... Między obmokłymi pniami i gęstwiną gałęzi, zwisających pod ciężarem dżdżu, przywabiała oczy, niby senna mara, nie dająca się żadnym sposobem odegnać, to brzózka schylona, to młoda osika mnóstwem świeżych pąków obrzucona, jakby rozżarzonymi węglami. W człowieku coś się cieszyło na widok tych drzewek i coś je pozdrawiało z głęboką czułością.
Doktór Judym czuł nawet, że w tym jest może trochę jakiegoś sentymentalizmu, albo tam czego jeszcze gorszego, ale nie mógł na to poradzić.
— Pewno, że tego sentymentu, — myślał, — nie można ani krajać mikrotomem, ani zgoła obejrzeć pod mikroskopem, ale cóż z tego, kiedy sentyment istnieje i jest takim samym faktem spełnionym, jak najlepiej opisany bakcylus.
Zajęty tak pierwotnemi myślami wszedł między drzewa, usiadł na starym pniaku i czekał. Ciemne chmury tworzyły jakby włok szeroki, który ciągnął się od jednego do drugiego krańca widnokręgu i zwisał długiemi matniami. Każde ich oko wytrząsało deszcz sypki, ciepły, lecący, jakoby puch. W głębi zostawał czysty przestwór, rozkoszna, seledynowa toń, w którą wcielała się purpura zorzy rannej. U samego brzegu dalekiego horyzontu pokazywały się białe i rumiane obłoczki, budzące widokiem swoim dziwne wzruszenie, niby otwarte, prześliczne oczy kobiece, gdy marzą. Było cicho, tak cicho, że dawało się słyszeć siąpienie cichego dżdżu w kałużach, dziobatych od padających kropelek. Po ziemi sączyły się wszędy małe strumyki, jak dzieci pełne wesela, które nie wiedzą z jakiej przyczyny i dokąd, z radością w podskokach lecą.
W tej ciszy ucho doktora uderzył szorstki odgłos turkotu wozu. Wkrótce na szczycie góry ukazały się konie, okryte tumanem pary i bryczka. Konie były zdrożone, zachlastane tak błotem, że z gniadych stały się szarymi, bryczka unurzana w bagnie, a nawet furman i figura zajmująca siedzenie — dźwigali ślady długotrwałej podróży.
Judym wpatrzył się pilnie w rysy damy, siedzącej na bryczce i poznał »osobę« z pałacu, p. Joannę.
Miała na sobie francuski, jasnozielony płaszczyk z kapiszonem. Ten kapiszon wciągnęła na głowę dla ochrony jej przed deszczem. Zdawała się drzemać.
Doktór, żywo zaciekawiony, skąd może wracać panna Podborska o tej godzinie i drogą, nie prowadzącą w stronę świata, pół wiedząc, w jakim celu to czyni, wstał ze swego pniaka i szedł brzegiem gościńca naprzeciwko wolanta. Gdy był od niego w odległości kilku kroków, panna Joanna dźwignęła głowę i spostrzegła go. Na twarzy jej odmalował się wyraz pomieszania, a nawet jakby przestrachu. W pierwszej chwili pociągnęła kaptur na oczy, później odwróciła głowę... Doktór pozdrowił ją ukłonem i z pytającym uśmiechem na ustach stanął przy bryczce.
— Coż to za eskapada, panno Joanno? Skąd pani wraca?
— Jak pan widzi... Z podróży.
— Widzę, widzę nawet, że podróż musiała być daleka.
Furman zatrzymał konie. Przez chwilę panna Joanna skubała w zakłopotaniu brzeg odkrywki. Na jej »niemożliwie«, jak mówiono, prawdomównej twarzy malowało się usiłowanie zatajenia czegoś. Rumieniec rozpalał się na policzkach... Rzekła cicho:
— Jeździłam do spowiedzi... do Woli Zameckiej.
— Aż do Woli? I dlaczegóż nocą? Niechże pani drugi raz tego nie robi. Któż widział?... Deszcz pada, chłód w nocy, pani cała zmoknięta. Proszę mi darować, że wchodzę nieproszony ze swą interwencyą, ale jako lekarz, uważam sobie za obowiązek zrobić tę uwagę.
Tymczasem robił ją z pobudek bynajmniej nie lekarskich. Serce mu biło w piersiach. Ta twarz ze spuszczonemi oczami w głębi zielonego kaptura, przepyszne, rozrzucone włosy, wysuwające się na czoło, a szczególnie oczy, oczy i płomień rumieńca... Było to jakby urok dziwnego lasu, jakby się łączyło ze słońcem, które z za mgieł wypływało nad cichą, senną leśną głuszą. Judym stał bezradnie przy stopniach bryczki i zmrużonemi oczyma wpatrywał się w płochliwe rysy.
— E, proszę łaski panienki, cóż ta ukrywać przed panem, przed doktorem... — rzekł z nienacka furman, odwracając się bokiem. — My nie do spowiedzi, proszę pana doktora jeździli z panienką.
— Felek! — krzyknęła panna Podborska.
— Jeżeli sobie pani nie życzy... — rzekł Judym, uchylając kapelusza. — Nie chciałbym zrobić najmniejszej przykrości.
— No, przecie się ta rzecz nie ukryje, choćby my na głowie stanęli. Już i tak ludzie mielą jęzorami... — prawił Felek.
— Cóż takiego?
— My jeździli, proszę pana doktora, szukać jaśnie panienki, panny Natalii.
— Jakto szukać? — szepnął Judym ze zdumieniem. — Jakto szukać?
Zamiast odpowiedzi, panna Joanna zerwała się szybko i wysiadła z bryczki. Twarz jej była udręczona. Całe ciało trzęsło się, jak w febrze. Dała Judymowi znać oczyma, że chce mu całą prawdę powiedzieć, ale nie wobec furmana. Odeszli kilka kroków drogą w górę. Felek zrozumiał swą rolę i wstrząsnął z lekka lejcami. Konie ruszyły i noga za nogą, wolniuteńko zstępowały ze wzgórza. Stukanie kół bryczki o korzenie sosen i świerków, przerzynających drogę, zagłuszało rozmowę.
— Natalka, — mówiła panna Joanna, — odjechała z domu bez wiedzy babki.
— Czy sama?
— Nie.
— Z panem Karbowskim?
— Tak... z panem, z panem... Karbowskim.
Mówiła, otulając się zarzutką, jakby ją przejmowało dręczące zimno:
— Biedna babunia... Tak strasznie nad tem cierpi. Poszła zaraz na grób pana Januarego i leżała w kaplicy krzyżem. Nie wiedzieliśmy... nie wiedzieliśmy, gdzie jest. Taki popłoch!
— No, a skądże wiadomo?
— Pan Worszewicz powziął skądś wiadomość jeszcze wczoraj, że Natalka odjechała do Woli Zameckiej. Nie mogę zrozumieć, skąd to mógł wiedzieć. To taki bystry człowiek. Domyślił się, że wezmą ślub w tym właśnie kościele, w Woli. Jest tam ksiądz, jakiś, podobno, niesympatyczny. I rzeczywiście. Zgodził się dać ślub. Widać na tej podstawie babunia wysłała mię wczoraj na noc. Pojechałam niezwłocznie. Pędziliśmy, co koń skoczy, ale wszystko na nic. Istotnie, tam ślub wzięli. Gdym przyjechała, już było po wszystkiem: wyjechali. Kazali powiedzieć, gdyby się ktoś dopytywał, że jadą wprost zagranicę.
— Proszę pani, to było... Może było do przewidzenia, nie to właśnie, ale coś w tym rodzaju.
— Ach, panie doktorze! Cóż za rola moja w tej całej sprawie.
— Rola pani?
— Byłam jej nauczycielką, mentorką, niby powiernicą. Ja domyślałam się, ja nawet wiedziałam o tej miłości. Nie cierpiałam tego pana i, widać dlatego, sądziłam, że cały afekt minie. Teraz każdy może powiedzieć, że to zapewne mój wpływ. Każdy może to powiedzieć i, niestety, będzie nawet miał słuszność. Ja często rozmawiałam z Natalką o tem, że są w małżeństwie bez miłości rzeczy potworne, które mnie przejmują wzgardą, że nie powinna, że nie powinna nigdy w życiu... Któż mógł przewidzieć, że ona tak to zrozumie!
— Niech się pani uspokoi. Na pannę Natalię tego rodzaju dyskusye małe wywarły wrażenie. To była natura samodzielna, śmiała, bezwzględna.
— O, tak, bezwzględna. W liście do babki, który wiozę, zaznaczyła wyraźnie, że majątek swój, osobisty, odziedziczony po matce, podniesie w całości, gdyż, jako pełnoletnia ma do tego prawo. Tak napisała do tej babuni... »Jako pełnoletnia«...
— Czy to duży majątek?
— Podobno bardzo znaczny.
— Będzie miał pan Karbowski przez czas pewien co puszczać.
Panna Joanna stanęła, jakby sobie coś przypomniała. Rzuciła na Judyma oczami, pełnemi blasku i jakby chytrości.
— Ale ja mówię to wszystko i ani mi na myśl nie przyjdzie, jaką to panu musi sprawiać przykrość...
— Mnie? Przykrość?
— Ach, przecież... Przecież to i pan kochał się w Natalce... Przepraszam pana bardzo...
— Ja, — rzekł Judym, — ja się kochałem?
— Niech mi pan wierzy, że nie przez złość mówiłam to wszystko!
— Próżnoby mię pani żałowała, bo nie czuję się wcale zmartwionym. Daję pani na to słowo uczciwego człowieka, że nie kocham się w pannie Natalii. Nie, nie! — zawołał z radością w głosie i oczach, — nie kocham się w niej wcale!
To przeczące wyznanie było niby ostatni dźwięk rozmowy. Do dna ją wyczerpało.
Szli jeszcze obok siebie kilkadziesiąt kroków w milczeniu, po prostu nie będąc w możności mówić więcej. Panna Joanna przyspieszała kroku i rzekła:
— Muszę już jechać.
Judym odprowadził ją do bryczki.
Gdy mu podawała rękę, miała na twarzy wyraz jakiejś bolesnej trwogi, niby człowiek, który siłą przeczuć coś dostrzega, czego zmysły objąć jeszcze nie mogą. Judym patrzał na nią szerokiemi oczyma. Gdy jej pomagał wskoczyć na stopień bryczki, która zatrzymała się wśród błotnistej drogi, i uczuł ciało jej przy sobie, prawie w objęciach, miał jakieś cudne złudzenie.
Któżby uwierzył, że to ta sama, ona, że to zapach jej włosów? Widział w niej dotąd siostrę-człowieka, rozum i serce, istotę ze swej dziedziny, z tego kręgu, gdzie o jedno nic wysokie, a niezrozumiałe dla motłochu egoistów, kłopocą się bez wytchnienia i trudzą z radością braterskie duchy. I oto szalał ze szczęścia: ona nietylko taka! Iście czartowskie marzenie, jak wąż, ślizgało się po jego piersiach. Tak z nim było, jakby kolor jej włosów, jakby ich nikły zapach na wieki stał się jego własnością.
Jakaś bolesna troska i niewysłowiona czułość przystąpiła do serca, jakaś omdlona litość, niby kwiaty pachnąca. Było to obce duchowi i budziło swem przyjściem podziw i zadumanie.
Bryczka oddaliła się i znikła na zakręcie.
Judym wtedy uczuł, jak serce jego ściska się i drży. Stał na brzegu lasu i wyrzucał sobie z okrucieństwem, czemu nie rozmawiał dłużej.
Tyle jeszcze trzeba było powiedzieć, tyle rzeczy niezmiernie ważnych! Każde ze słów, które teraz z mroku się wysuwały, miało przedwieczny swój byt, swój własny kształt, swój sens i miejsce, treść i logiczne znaczenie, jak ton w symfonii niezbędny, konieczny, doskonale umieszczony. W każdem z nich były zamknięte całe obszary, całe jakby okolice wiosenne, gdzie mokre pola wonieją i wysokie drzewa szeleszczą.
Leniwym krokiem wlókł się w swoją stronę, ku wsi, stojącej na drugiej stronie doliny. Gdy był u szczytu wzgórza, słońce wydzierało się z chmur nad odległymi lasami. Dusza Judyma szła ku temu światłu, jak olbrzym, którego barki dosięgają nieba.
Zatrzymał się na dawnem miejscu i wśród błotnistej drogi ujrzał ślady małych trzewików panny Joasi. Wzrok jego padał na te foremne wyżłobienia w piasku i w zachwycającej wizyi oglądał stopy, które tych miejsc dotknęły. Widział ciało wysmukłe, subtelnie piękne, budzące nieopisaną rozkosz, które się nad niemi przemknęło.
Zamknąwszy oczy, patrzał w głębinę swej duszy. W tej chwili schyliła się ku niemu cicha wiedza, wesoły szept męczącej zagadki, rozstrzygnięcie trudnego pytania proste, jak czysta prawda. Powitał je radosnym śmiechem:
— Ależ tak! Rozumie się! Przecie to jest moja żona.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.