Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/059

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dla ochrony jej przed deszczem. Zdawała się drzemać.
Doktór, żywo zaciekawiony, skąd może wracać panna Podborska o tej godzinie i drogą, nie prowadzącą w stronę świata, pół wiedząc, w jakim celu to czyni, wstał ze swego pniaka i szedł brzegiem gościńca naprzeciwko wolanta. Gdy był od niego w odległości kilku kroków, panna Joanna dźwignęła głowę i spostrzegła go. Na twarzy jej odmalował się wyraz pomieszania, a nawet jakby przestrachu. W pierwszej chwili pociągnęła kaptur na oczy, później odwróciła głowę... Doktór pozdrowił ją ukłonem i z pytającym uśmiechem na ustach stanął przy bryczce.
— Coż to za eskapada, panno Joanno? Skąd pani wraca?
— Jak pan widzi... Z podróży.
— Widzę, widzę nawet, że podróż musiała być daleka.
Furman zatrzymał konie. Przez chwilę panna Joanna skubała w zakłopotaniu brzeg odkrywki. Na jej »niemożliwie«, jak mówiono, prawdomównej twarzy malowało się usiłowanie zatajenia czegoś. Rumieniec rozpalał się na policzkach... Rzekła cicho:
— Jeździłam do spowiedzi... do Woli Zameckiej.
— Aż do Woli? I dlaczegóż nocą? Niechże pani drugi raz tego nie robi. Któż widział?... Deszcz pada, chłód w nocy, pani cała zmoknięta. Proszę mi darować, że wchodzę nieproszony ze swą interwencyą, ale jako lekarz, uważam sobie za obowiązek zrobić tę uwagę.
Tymczasem robił ją z pobudek bynajmniej nie