Lublana/Tom I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Lublana‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Lublana
Podtytuł Baśń
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1879
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dzień był, gdy Rusa z szopy wyprowadziła Lublanę. Chciała dziewczyna uciekać, bo jej knezia strach było; porwała się iść choć na koniec świata, a teraz, gdy za wrota wyszła i zobaczyła po-nad gaj i zarośla podnoszący się dym ze swojej chaty, załamała ręce, stanęła jak słup, łzy się w oczach jej zakręciły. Łysek siedział przed nią i patrzył jej w oczy; o krok stała Rusa i spoglądała na nią z politowaniem.
Piękna twarz dziewczyny mieniła się, mieniła jak niebo, gdy słońce z obłokami wojuje. To blada była jak płótno, to rumiana jak kalina, w oczach to ogień był, to łzy, w ustach zbierało się żalem i pieśnią. Bo gdy człowiek cierpi albo bez miary się raduje, pieśń mu się sama do ust ciśnie: płacz i łkanie — pieśń gotowa, wesele śpiewa też. Gdy umarłego chowają, ludzie mówić nie mogą, zawodzą nad nim; gdy wesele sprawiają, śpiew mowę głuszy.
Tak i Lublanie teraz cisnęła się pieśń, chciało się ból wyśpiewać; ale takiej pieśni na świecie nie było, coby dla niej przystała. Snuła się jej ta, którą nucą, gdy młodą z domu ojca do młodego wiodą, lecz i ta jej nie starczyła. Ojca opuścić musiała; żaden na nią królewicz nie czekał.
Chaty widać nie było, tylko nad drzewami górował niebieski dym, jak sen się powoli wił ku górze, a ona w nim widziała wszystko: swoje młode lata, ojca, próg domowy, wesele wczorajszych dni, nadzieje jutrzejszych.
Opuścić było trzeba to gniazdo, nie dla kogoś drogiego, nie dla miłego, lecz na topielicy los mieniajac szczęście, żeby się po lasach włóczyć a wracać upiorem.
— Dolo moja, niebywała! dolo sieroca! — poczęła cicho nawpół nucąc, com ja duchom zawiniła, kto w kolebce złem mnie okiem, kto obrzucił mnie urokiem, żebym żywa była zmarłą, moją młodość przepłakała! Dolo moja nieszczęśliwa, gdzie mi iść: czy na wskrós ziemi, czy w głąb' wody, czy na ogień?....
— Lublano! — przerwała Rusa — a no dosyć zawodzić; nie pomoże skarga, a od takiego słowa boli dusza. Jak-byś sobie nożem piersi rozrzynała, Lublano. Idźmy, póki czas. — Słowo takie nie goi, tylko jad leje. Chodź! chodź!
Jakby nie słysząc nawoływania, dziewczę stało, patrząc na dym chaty ojcowskiej. Łysek, co u nóg jej siedział, poczuwszy ból, pocichu wyć zaczął.
Zły był znak, stara się nań zamierzyła — i umilkł.
I Lublana też przestała jęczeć, otarła oczy, spojrzała na psa i pokazała mu w stronę chaty.
— Łysek! wracaj tam! wracaj!
Pies się ani poruszył.
Powtórzyła raz i drugi. Siedział, niepatrząc już jej w oczy, nie chciał widocznie posłusznym być. Musiała go popchnąć ręką: skoczył na bok, głowę pochylił, szerść mu się najeżyła, siadł i czekał.
— Chodźmy, Lublano! powtórzyła Rusa.
Raz jeszcze w stronę chaty obróciło wzrok dziewczę, wyprostowało się mężnie, brwi zmarszczyło, i postąpiło za Rusą kroków kilka.
Obejrzała się na psa: ten wstał powoli i zdala wlókł się za nimi.
— Do domu! — powtórzyła, grożąc dziewczyna.
Łysek siadł smutny; lecz zaledwie odeszły cokolwiek, podniósł się i niedając się odpędzić, postępował znowu.
Lublana wzięła gałąź suchą, leżącą na drodze i zwróciła się ku niemu, grożąc. Pies na ziemi się położył, wywrócił i zdawał się mówić: — Bij!
Dzieweczce łzy zakręciły się w oczach; pogłaskała przyjaciela, który się zerwał, poskoczył do góry i pewien już, iż mu iść wolno, wesoło pobiegł, wyprzedzając dwie niewiasty.
Szły lasem; Rusa prowadziła. Mijała ścieżki umyślnie, wybierała takie, o których wiedziała, że niemi nikt teraz nie chodził. Milczące szły, bo Rusa dumała pewnie co robić z dziewczyną? Dobrze było jej starej wytrzymywać leśne włóczęgi, głód, chłód i słotę; ale temu dziecku, co je na rękach noszono, na które chuchano, co nie zaznało złego, wpaść w takie życie bezdenne — jak ona to mogła wytrzymać?!
Różne się myśli starej roiły.
Dać-by ją zaraz Mirkowi? Gdy zmęczone trochę siadać miały, a Rusa z dzikiej gęstwiny wyszła na większą drogę, właśnie Ryj, pędzący do swego pana, najechał na nie.
Przychowała się za drzewo Lublana i fartuchem oczy osłoniła, ale zapóźno, bo już ją wojewoda zobaczył. Rusa naprzód śmiało wystąpiła przeciw niemu.
Spytał ją: jaką to krasawicę prowadzi? — odparła mu, aby swą drogą jechał.
Odezwał się potem, o knezia dowiadując, czy o nim nie miała wieści od Ryżcowej zagrody.
Rusa mruknęła, że już pojechać precz musiał, bo tam robić nie miał co.
Obie niewiasty zbiegły zaraz w gęstszy las, i spory dopiero kawał drogi uszedłszy nim, Rusa siadła odpocząć. Legła też przy niej Lublana, a Łysek siadł na straży.
Dziewczę spokojniejsze było.
— Lubko ty moja — odezwała się do niej stara, chleb łamiąc i jedząc powoli. Ja-bym tobie powiedziała coś, gdybyś ty słuchać umiała.
Dziewczę głową skinęło.
— Ty za Mirkiem tęsknisz, a Mirek za tobą — ciągnęła dalej Rusa. Głową nie potrząsaj, kiedy prawda. Co masz po świecie się rozbijać? — weźmie on cię i żoną mu będziesz. Nie zaznasz złej doli.
Na wpół leżąc na ziemi, słuchała w początku Lublana, lecz ledwie Rusa wspomniała Mirka, porwała się i wyprostowała, rumieniąc.
— Sromać się przed tobą nie będę, — odparła, brwi marszcząc, boś ty mi teraz matką. Mirek miły mi, może i ja jemu; ale, żeby mnie miał brać jak grzyba na drodze, żebym ja miała bez swatów, bez ojcowskiej woli pójść do niego na łaskę, na służbę: prędzej w wodę!
Uderzyła się w piersi.
— Znasz ty córkę Ryżcową! — dodała, ciągle się rumieniąc. Jaki on, taka ja. On mnie kneziowi chciał dać, abym kneziowała i panowała nad drugiemi; a ja siebie nie dam też, tylko po starym obyczaju, przy oczach ludzkich. Sromoty nie zniosę! o nie! Nie żoną-bym mu była, lecz służką. Lublana niczyją nie będzie rabką! Nie! nie! moje wesele musi brzmieć szeroko w świat — i jechać w biały dzień.
Rusa ramionami ruszyła.
— To on tobie nie miły — odparła. — Gdyby mi się jagody chciało, a leżała na ziemi, wzięłabym ją, nie czekając aż mi ją urwą i podadzą. Ej! ty!
— Jagodą, którą lada kto depcze nogą — i zrywa kto chce — ja nie będę.
Wstawaj, Rusa, idźmy w drogę! Jeżeli Mirkowi powiesz, a zjawi się, a zechce gwałtem porwać — Rusa — utopię się! Ja i tak topielicą po świecie chodzę, życia nie pożałuję, sromu nie zniosę.
Stara oczyma zdawała się pytać:
— Cóż się z tobą stanie? cóż ty poczniesz?
— Leszka nie długie panowanie — odezwała się, zgadując jej myśli Lublana. Choć-bym rok, choćbym dwa błąkać się z tobą miała, w dziupli siedzieć, czekać muszę. Wrócę do ojca, do nóg mu padnę. Potem niech Mirek swaty śle, kiedy chce.
— Rok! dwa! — odezwała się Rusa. Dobrze rok, i niejeden, w oknie w chacie przesiedzieć, gdzie słońce nie opali i wiatr nie smaga, a rok, dwa z twojem liczkiem w lesie żyć chlebem i jagodą — krasa pójdzie precz, i nie wróci!
Lublana potrząsnęła głową.
— Nikt mnie nie weźmie inaczej, tylko od ojca z chaty, — dodała, dobywając nóż z zapasa. Nie będzie wody, mam żelazo: ubiję, kto się poważy do mnie, jego lub siebie. Jam córka Ryżcowa! — dodała z dumą.
Rusa zanuciła piosenkę, ale zrozumieć ją było trudno. Szły dalej, szły w coraz gęstszą puszczę, w którą Rusa prowadziła, prawie drogi niepatrząc. Nikt też może oprócz niej nie byłby jej tu znalazł. To się spuszczały w doliny ku łąkom zielonym i za biegiem wody sunęły brzegiem, to po zgniłych kładkach przechodziły ją, i lasem mokrym grzęzawicą szły w głąb' puszczy, znów górą lasem suchym, to gąszczami, które oburącz trzeba było rozgarniać. Łysek to naprzód się wybierał, to zawracał i szedł przy swej pani. Czasem się zerwał za zwierzem, puścił tropem, ale prędko namyślał się i powracał. W puszczy czarnej zmierzchać się poczęło.
— A daleko do twego gniazda? — zawołała Lublana.
— Chyba jutro dojdziemy, odezwała się Rusa. Byłybyśmy dzisiaj, żeby nie ty.
— A jam co winna?
— Bo dla was krąg robić było trzeba, żeby koło Mirkowych zagród i ziemi nie przechodzić. Gdy ja idę sama, spocznę u zdroiska, a spotkam go, oczy pocieszę. Gdyby nas dwie zobaczył, toby było!
— Nie mów o tem! — przerwała Lublana — trzy dni iść gotowam, aby mnie taką, jaką jestem, nie widział — bezdomną sierotą.
Już noc zapadała, gdy Rusa, do pustego jakiegoś szałasu przyszedłszy, na ziemię się rzuciła. W pośród drzew wyniosłych stał na wzgórzu, sklecony z gałęzi i bierwion kilku, z wygasłem ogniskiem przed sobą; w środku liści suchych i mchu trochę było. Rusa ledwie węzełek złożyła, zabrała się tu gospodarzyć, aby na chłodną noc wiosenną ognia przysposobić.
— Po ogniu nas kto znaleźć tu może — szepnęła Lublana.
— Nie bój się — powiedziała Rusa — naokół pustynia, chybaby nas wilcy nawiedzić chcieli, a od tych ogień obroną. Ludzi tu napewno niéma. Mam garnuszek z sobą i krup trochę, uwarzemy strawę.
Gdy ogień błysnął nareszcie, a Lublana pomogła go rozniecić, już i księżyc wszedł tak wysoko, że gdzieniegdzie las oświecał. Łysek, z uszami do góry podniesionemi, na wysuniętej siedział straży. Choć zmęczony i głodny, bo skórkę tylko od chleba dostał, na popasie, nie położył się, czuwał. Strzyżenie uszów jego i obracanie głowy, pokazywało, że gdzie inni nic nie słyszeli i nie czuli, on zdaleka coś chwytał. Zdało się czasem, że miał ochotę zaszczekać, spoglądał ku pani i na znak jej milczał posłuszny.
Cisza jakaś ciężka i straszna zalegała puszczę całą, wiatru nie było, niebo jasne wisiało nad głowami, usiane w gwiazdy. Lublanie, choć z leśnem życiem oswojoną była, bo naówczas niemal cały ów świat stał lasem, robiło się smutno i straszno. Myślała o chacie swej, w której o tej porze dziewczęta pieśni zawodziły u ognia, siedząc z kądzielami, ojciec na przyźbie spoczywał, a ona snuła złotą przędzę w głowie. Wszystko to chwila jedna obróciła w perzynę. Tam ją opłakiwano topielicą, a ona błądzić musiała, skazana niewiedzieć na-jak-długo.
Rusa, patrząc na nią, choć nie badała jej, z oczów i postawy czytała co się w duszy działo. Żal jej było dziewczyny, a cóż poradzić z uporną? z pieszczoną? z dumną?
Myślała i o tem, że Ryj je spotkał rano i, choć niby nie widział, spostrzedz mógł trochę twarzy a panu powiedzieć? Szczęściem, pewną była, że jej dziupli i schronienia nikt nie znał: więc choćby szukano, tam odkryć nie mógł nikt, i schować się też było gdzie. Myślała i o tem, że Mirkowi-by mogła dać czego pragnął, gdyby nie duma i upór dziewczyny — i o tem, że nie zwykła do życia w lesie, może dumę straci i uporu się pozbędzie.
Tak obie przemyśliwały, aż znużenie do snu napędziło. Poszły razem do szałasu na liście i mech, ognia wielkiego nanieciwszy, co postrzegłszy Łysek, między budą a ogniem położył się także spoczywać. Lecz co się zwinął w kłębek, to go porywał niepokój jakiś; wstawał nasłuchiwać, strzyżąc uszami. Zwierza się bał, czy człowieka?
Nadedniem wszystko spało: dwie wędrownice, stróż i ognisko, które zwolna też popiołem się okryło. Rusa się zbudziła dopiero, gdy głuszce, zleciawszy się na gałęzie, zawzięcie tokować zaczęły. Za nią Lublana zerwała się także, a pies już był pierwej na nogach.
Szły znowu, Lublana nie śmiała pytać już: czy daleko były od dziupli w dębie starym?; ani Rusa jej mówiła, kiedy przyjdą.
W południe skwar powstał, nawet w lesie, i chmury zaczęły się przewijać po niebie, grożąc blizką burzą, gdy, przebywszy moczary po zgniłych kładkach, dostały się na rodzaj ostrowu, a Lublana zobaczyła olbrzymi dąb, w którym się domyśliła owego skrytego domowstwa.
Wśród mnóstwa starych drzew, jakie wówczas w puszczach stały, nigdy jeszcze podobnego nie widziała Lublana. Niewiele się podnosił ku górze, bo suchych gałęzi, grubych jak pnie innych drzew, dużo miał połamanych. Wyglądał w lesie jak starzec zgrzybiały wśród dzieci. Młodsze pokolenie przez poszanowanie dlań stało zdaleka, bo korzeniami potężnemi ogromną przestrzeń ziemi zajmował, a gdzie one sięgały, nic nie rosło. Pioruny i wichry w górę mu się podnieść nie dały, rósł więc pniem i kilku konarami olbrzymiemi, pokrzywionemi dziwnie, na których gdzieniegdzie liści się trochę zielonych trzymało. Sam pień, jakby guzami i garbami cały był okryty, spękany, nierówny, mchami porosły. Widać w nim było miejsca, z których gałęzie powypadały niegdyś, jakby obrączkami drzewa i kory otoczone. Dziupli nigdzie w nim dostrzedz ani domyślić się nie było można. Dość wysoko podnosił się cały i nienadwerężony. Sześciu najbarczystszych parobków nie byłoby go u dołu rękami objęło, a nie zwężał się też, idąc w górę, i dopiero wysoko bardzo na grube rozkładał się konary.
Rusa, spojrzawszy nań, uśmiechnęła się dumnie, witała w nim swoje schronienie, do którego, jak zwierzę do ciemnej jamy, się przywiązała.
Zagadką było dla Lublany, jak się tu dostać miały. Rusa, nic niemówiąc, skinęła na nią, aby czekała; obeszła drzewo do koła, oglądając je ze wszech stron, jakby się przekonać chciała, że nic się tu nie stało w jej nieobecności, i odezwała się do zapatrzonej dziewczyny:
— Czekaj, dla ciebie-to się już moja chata otworzyć musi, ale ja do niej nie dostanę się inaczej, tylko przez powietrze.
Powiedziawszy to Rusa, zrzuciła płachtę z siebie, dobyła sznur z węzełka, cisnęła go na gałąź, umocowała i, pomimo lat swych, z siłą młodą, jak kot wdrapała się na górę, wsunęła się w gałęzie i znikła.
Lublana stała, dziwiąc się, i czekając na znak jaki, gdy w środku dębu posłyszała szelest, kora na nim zadrgała, poruszyła się, otwarła, a z pozaniej wyjrzała Rusa pochylona, bo mały otwór w dębie na wzrost człowieka nie starczył. Skryty ten wchód tak był mchem i korą zewnątrz osłonięty, iż go żadne oko dojrzeć, żaden człowiek domyślić się nie mógł. A że dęby stare czczono jako Perunowi poświęcone, i nikt się ich psuć i poruszać nie ważył, nie było więc niebezpieczeństwa, aby kto mógł dotknąć drzewa siekierą, lub ogień pod nie podłożyć.
Rusa skinęła na swą towarzyszkę, która, przygiąwszy się, nie bez jakiegoś strachu, wcisnęła się do tej chaty. Była ona dosyć przestronna, bo dąb cały wewnątrz spruchniały był i wydrążony, wydała się z początku zupełnie ciemną, choć w górze miała otwór spory, pochyło wielkim kawałem grubej kory pokryty.
Dopiero gdy oczy z ciemnością się oswoiły, mogła Lublana rozpatrzeć się w siedzibie tej, w której całe Rusy gospodarstwo ubogie się mieściło. Na kołkach powbijanych w ściany wisiały szmaty i odzież, na półeczkach stały garnuszki, w kącie posłanie z liści maleńkie.
Gdzieniegdzie przy tem łożu pozawieszane były niezrozumiałe dla dziewczęcia gliniane naczyńka drobne, takie, jakie dla dzieci wówczas robiono, i które się po grobach znajdują. Były to maleńkie dwojaczki, maleńkie gąski i koniki, z grochem we środku, aby za grzechotki służyły. Gdy Lublana się im przypatrywała, padły na nią Rusy oczy, odgadła zdziwienie, i rzekła stłumionym głosem:
— Tyle z moich dzieci zostało! a i to — zpod popiołu wygrzebałam.
Otarła oczy.
Z jednej strony były korzenie dębu, wystające wewnątrz, nakształt ławy pogarbione.
— Siadaj choć tu i spocznij! odezwała się Rusa, albo połóż się na pościeli — ja strawy pójdę uwarzyć na ognisku nieopodal.
Lublana, milcząc, przysiadła, Łysek, który wcisnął się za nią cały drżący, przytulił się do jej kolan. Patrzał na swoją panią, pytając ją oczyma: rychło-li się na boży świat z tych ciemności strasznych wydobędą?
Rusa miała wychodzić, zabrawszy garnki, gdy ciemno się nagle robić zaczęło, prawie nocne, błyskawica w górze przez otwór zaświeciła, i grom przerażającym głosem lasom burzę zwiastował. Wielkie, ciężkie deszczu krople na pokrywę w górze, jakby grad spadać zaczęły.
Rusa, popatrzywszy do góry, postawiła garnki i przysiadła na posłaniu.
Burza w polu przeleci i minie rychło, na łąkach i łysych wzgórzach jej nie miło gościć, ale gdy się na lasy, na bory dostanie, jakby z niemi się brała za pasy, jakby one ją trzymały, zawiśnie i nie uciecze, aż z niej wszystkie pioruny wylecą i cała zlewa wyciecze.
Rusa znała swą burzę w lesie; zabrało się na nią z południa — mogła trwać do nocy i dłużej. W jesieni siedziałaby dwie i trzy doby, na wiosnę nie śmiała, bo to nie jej pora.
Błysk po błysku wpadał górną szczeliną do dębu, pioruny w drzewa jedne po drugich waliły z trzaskiem, deszcz biegł strumieniami do koła, a czasem i do dziupli wpadał.
U góry wiatr miotał gałęziami tak silnie, że ściany chaty drgały i chwiać się zdawały. Burza w tem schronieniu, z którego widać jej nie było, a sam tylko głos dochodził gniewliwy, straszniejszą się może wydawała niż w gołem polu. Rusa, zadumana, patrzała na zabawki swoich dzieci i myślą zdawała się być gdzieindziej; Lublana, znużona, odrętwiała, spoczywała mimo huku. Łysek, na kolanach jej głowę położywszy, drgał za każdym gromem.
Ile czasu upłynęło im tak, — nie wiedziały obie; przecie Rusa musiała nasłuchiwać co się zewnątrz działo, bo wstała i znowu do garnuszków się wzięła. Deszcz był ustał, grzmoty słychać było zdaleka i błyskawicy odblaski pobladły. Gdy Rusa ostrożnie drzwi uchyliła, spostrzegły ziemię jeszcze całą lśniącą od potoków wody, co ją obmyły, i w górze niebo już rozjaśnione nieco, po którym chmury biegły porozrywane. Lublana i pies wyprosili się za drzwi, żeby powietrzem odetchnąć, bo w dziupli zaduch był straszny.
Rusa na tym gruncie swoim zdawała się siły odzyskiwać i młodnieć. Poruszała się żwawiej, czuła się tu panią. Dąb służył jej za schronienie tylko; dokoła miała resztę gospodarstwa. Ognisko, z kamieni ułożone, zasłonione było ogromną powaloną kłodą, trochę niżej, w ziemi wykopana i zakryta suszą, była śpiżarnia; każdy kątek znała tu i umiała z niego korzystać. Gdzieindziej siadała wieczór a rano, u pni różnych miała swoje schówki na łuczywo, podpały, drzewka.
Niewiele czasu potrzeba jej było na zrobienie ognia; do wody w dole prowadziła ścieżka; garnek nastawiła prędko i widocznie dumną była, że sobie tak radzić umiała. Napróżno Lublana pomagać jej chciała, wskazywała jej milcząco, aby odpoczywała i nie troszczyła się o nic. Dziewczę się przypatrywało ciekawie.
W tem Łysek uszy nastawił i szczeknął tak dziwnym głosem, jakby wytropił zwierzynę. Chciał się już rzucić w las, gdy Rusa zerwała się od ognia, wołając na Lublanę, aby go zatrzymała, a bodaj na pasek wzięła, lub w dębie zamknęła. Dziewczyna, choć nie bardzo zrozumiała dlaczego to miała zrobić, była posłuszną. Łysek, choć się z całych sił wyrywał, musiał, pociągnięty gwałtem, pójść do dziupli.
Rusa tymczasem znikła, zbiegłszy w krzaki, głos tylko jej słychać było, jakby nawoływała, a po chwili ukazała się, idąc spokojnie i wiodąc za sobą powoli, ostrożnie kroczącą łanię. Szło dzikie to stworzenie, posłuszne głosowi jej, ale strwożone, z podniesioną głową i uszami podniesionemi, oczyma ogromnemi zdziwionemi spoglądając na Lublanę. Ujrzawszy ją, stanęło w miejscu i niecierpliwie nogami o ziemię stukać zaczęło prychając. Poza łanią widać było małych koźląt jej parę, które za matką szły, ale cisnęły się i do niej i do siebie ze strachu.
Rusa miała już w fartuchu jakieś po drodze czy w miejscu uzbierane ziele, które, łanię po głowie pogłaskawszy, rzuciła przed nią, a gdy ta jeść zaczęła, poszła z garnuszkiem trochę jej mleka udoić, w czem dwoje koźląt przeszkadzało zazdrośnie i jedno z nich zabrało się bić Rusę głową, co ją rozśmieszyło.
Lublana patrzała na to dziwne widowisko, milcząc, zdaleka.
Trafiało się wówczas nieraz, że zabrane z gniazd młode zwierzęta, przy chatach hodowano, lecz tak oswojonej łani nie widziała w życiu. Piękna była, silna, patrzała dumnie i raz ośmielona pogłaskaniem Rusy, już obawy nie okazywała. Podrzucone jej ziele zjadła prędko, oglądała się na swe dzieci, które natychmiast po udoju cisnąć się do niej zaczęły, przeszła z niemi popod dębem, jakby miejsce opatrywać chciała, wróciła do Rusy na pożegnanie, potem za koźlętami wsunęła się napowrót w las i znikła.
— Widzisz, że i mleko mam! — uśmiechając się, rzekła Rusa. — Niewiele go jest i niezawsze, lecz dobre i to. Zwierzę tu się do ludzi przywiązuje. Jam to, małem koźlęciem, z nogą przetrąconą, przyniosła tu na rękach, nogę obwiązałam, wyhodowałam, wypieściłam. Długo chodziła za mną krok w krok, nieodstępując mnie, nawet w dziupli przy mnie sypiała; ale wyrosło to, niepokoić się zaczęło, słysząc po lesie głosy. Dzikie tu do niej skradać się poczęły; jednego dnia poszła i ta z niemi. Myślałam, że już przepadnie, tęskno mi było za nią, ot jak za dzieckiem prawie. Aż, jednego wieczora, szelest słyszę i zza zielonych gałęzi wygląda długa szyja mojej łani. Idzie do mnie pokorna, skacze i łasi się — wróciła. A teraz, odwiedza mnie codzień.
— E! e! — rozgadywała się stara, zasiadając z Lublaną do wieczerzy, którą na ledwie osychającej trawie rozłożyła. — E! e! nie jedna to drużka moja i sługa. Jak umrę, będzie ich więcej po mnie zawodziło. Sypię ptakom okruszyny, i znają mnie tak, że podczas pożywiania się na ramionach siadają; kruk czasem do mnie przylata i jaki dzień na dębie wysiedzi, ale temu wolność milsza niż ja....
Na potwierdzenie tych słów, gdy zasiadły do jadła, z poblizkich gałęzi ptactwo się natychmiast zlatywać zaczęło, krążyć do koła i obsiadać, wrzaskliwie dopominając się należnej jałmużny.
Tymczasem wieczór nadchodził, w lesie mierzchło prędko, i Rusa, ogień popiołem otuliwszy starannie, aby żar do jutra pozostał, gościę swą na nocleg do dziupli poprowadziła. Łyska też, z obawy, aby łani nie tropił i nie zaczepiał, Lublana ze sobą wziąć musiała.
Puhacze zaczynały się odzywać, jak nocne straże po drzewach, gdy Lublana, której po głowie na jawie sny dziwne krążyły, usnęła głęboko na twardej pościeli.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.