Lublana/Tom I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Lublana‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Lublana
Podtytuł Baśń
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1879
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Od stawiska, kędy Ryżec rybaków chaty wszystkie objechał, córki napróżno szukając, wieść o jej utopieniu się poszła w świat z ludźmi, którzy tu za rybami przybywali.
Ciała szukając, zapuszczano sieci po stawie całym, na rzeczce, ale go nigdzie nie znaleziono. Nie pocieszyło to ojca, bo ludzie mówili głośno, iż się zdarzało nieraz, że dziewki-wodnice, które w głębiach wszystkich jezior i wód mieszkają, dziewczęta i chłopców porywały.
Mówiono napewno, że i Lublanę to spotkać musiało, bo piękną była i lubiła nocami chodzić nad brzegami stawu, a duchy tego nie znoszą, gdy je kto podpatruje, jak się przy księżycu pluszczą, swawolą, śpiewają i psoty różne sprawiają. Małoż to ich rybaków widziało w oczy żywe, mało śpiewy ich słyszało i doznało tego, iż ciągnęły jakby gwałtem do wody? Więc choć ciała nie znaleziono, upewniali, że ją do wody zabrały duchy.
Po chatach gwarzono o tem długo, wiele, na różny sposób. Znaleźli się tacy, co tego wieczora słyszeli śpiewy dziwne u stawu i śmiechy nieludzkie; byli inni, którzy w świetle księżyca zwijające się postacie mgliste, powietrzne, widzieli zdaleka.
Ryżec, który w początku nabrał był jakiejś nadziei, że córka jeszcze znaleźć się może, stracił ją teraz, przypuszczając z innymi, że ją wodne dziewki z sobą uniosły do szklannych gmachów swoich.
Wieść o tem, jak się to zwykle dzieje, poszła z ust do ust, a że każdy coś do niej dodawał, w dalszych więc osadach już wiedziano nawet, jaka była przyczyna porwania: ta, że się Lublana wodnicom śpiewem sprzeciwiała.
Nad stawisko teraz wieczorem nikt się iść nie ważył, z obawy, aby uzuchwalone duchy nowych ofiar nie żądały.
Leszek, choć wiano zabrał i miał się czem pocieszyć, jechał z powrotem do gródka swojego gniewny i nasępiony, a że na kogoś musiał spędzić złość, choć w słowach, Berzdę przeto zawołał do siebie, aby go słuchał i potakiwał.
Milczący zausznik knezia, choć mało mówił i uśmiechał się tylko a krzywił, patrzał za to wiele, podpatrywał i myślał, a miał rozumu dosyć. Leszka mu żal było. Dawszy zrazu się wyburzyć i naodgrażać, pokłonił się w końcu i, podjechawszy do pana, szepnął:
— Mnie się widzi, proszę miłości waszej, że to wszystko Rusa, ta stara, uwarzyła, aby dziewki nie dać, a ją kędyś pewnie przychowali.
Odwrócił się kneź żywo.
— Tobie to zkąd przyszło? — spytał.
— Rusę wszyscy znają, że ona waży się na najgorsze sprawy — rzekł Berzda. — Chodziła, szeptała, wszystko pewnie uradziła i przygotowała — dziewczynę na wyżki wsadzili.
Leszek się aż zatrząsł.
— Wsadzić-by tę babę do jamy, a siec, a ducha słuchać, aż się przyzna! — zakrzyknął. Ale, co z tego! sama zdechnie, a jak urok rzuci na człowieka, nikt go nie zdejmie!
O! gdybym wiedział! — dodał Leszek.
Berzda nie śmiał mówić więcej, lecz kneziowi bardzo jego przypuszczenie do serca przylgnęło. Skinął na Berzdę znowu, począł mu coś szeptać, a uradziwszy oba co począć — jechali już spokojniej aż do popasu, do którego Leszek rychło dał znak, bo był zawsze głodny. Droga, którą jechali, wiodąca nad rzeką, pod wzgórkami, brzeg jej wynioślejszy stanowiącemi, kręciła się, wód pilnując. Na pagórku stał las gęsty, podszyty, miejsca długo na odpoczynek dobrego nie mógł Berzda upatrzeć, aż ukazał się parów, przez strumień biegnący ku rzece, wymyty, szeroki, cienisty, w którym rozłożyć się mógł kneź pod cieniem lip i brzóz, nie spinając się na górę.
Strumień był to Święty, i właśnie w obranej dolinie stał kamień obwieszony płachtami, a przy nim w ziemiance, u boku parowu wykopanej, mieszkał naówczas człek, którego się bali wszyscy więcej jeszcze niż Rusy.
Leszek o nim cale nie wiedział, a Berzda zapomniał, bo-by tu kneziowi spoczywać nie dał, wiedząc jak się wszelkich czarów bał, bab i guślarzy.
Ten zaś, który u strumienia od wielu lat siedział i z jałmużny a datków ludzi tu przychodzących się żywił, był straszniejszy i możniejszy niż wszyscy ślepcy, wróżbici i czarownicy, co się wówczas po świecie włóczyli. Nikt nie wiedział i powiedzieć nie mógł, kędy się urodził mały człeczek, którego pospolicie Znoskiem nazywano. Mały był taki, że sześcioletniego chłopca nie przerósł, ale gruby i brodę miał do samej ziemi, a na głowie włos najeżony, wybujały tak, że cały on zdał się jedną głową i brodą. Z pośrodka tych włosów tylko oczy czarne, kocie, świecące, złe, widać było.
A jak szkaradnie wyglądał, tak dziwnie był rozumny, i wiadomo było, że wszystko wiedział.
Zginęło co komu, zachorował kto, potrzebował rady, pociechy — szedł do Znoska z podarkiem: każdego on wysłuchał. Słuchał każdego, wyśmiał, namęczył, a naostatku czasem jedno tylko słowo rzucił, albo coś dał tak skutecznego, że go wysławić dość nie mogli.
I inni guślarze szanowali go także, żaden nań złego nie powiedział słowa. Przed Kupałą schodzili się doń z dalekich stron, nieznajome dziady różne i odprawywali wiec, trzy dni i trzy nocy; potem, jak od pana, wziąwszy rozkazy, rozchodzili się na cztery świata strony. Ci, co podpatrywali, opowiadali, że gdy koło zasiadało, Znoskowi najwyższe miejsce robiono i on im kneziował.
Mieszkał mały w ziemlance, do której nigdy nikt nie wchodził, bo wiedziano, że śmierć-by go w progu tknęła i nie wyszedłby napowrót żywy.
Kiedy się za zielem i korzonkami włóczył po lasach, czasem niejeden dzień, drzwi ziemlanki nawet kołkiem nie podpierał, tak był pewien, że tam nikt się zajrzeć nie ośmieli. Czarna koza, którą chował, sama jedna pasła się i pilnowała wnijścia. Ziemlanka, gdy drzwi otworzył, wydawała się małą dziurą, lecz ludzie upatrywali, że z niej chodniki miał podziemne, tak długie, iż mógł niemi dojść gdzie ino chciał. Opowiadano też, że tam skarby trzymał zaklęte ogromne.
Znosek niewiast nie cierpiał i do nich, krom starych wiedźm, gadać nie chciał, ani słuchać ich; mimo to, źli ludzie powiadali, że kilka dziewcząt z okolicy przepadło tu, i jakoby je Znosek miał porywać. Byli i tacy, co dodawali, że się karmił niemi.
Słowem, straszny był człek, choć mały, gorzej obra a wielkoluda lękano go się.
Leszkowi dolina zaciszna bardzo się podobała; już się rozkładać w niej poczęto, gdy Berzda sobie zapóźno przypomniał, zobaczywszy drzwi lepianki, że to tu ów Znosek przemieszkiwał.
Trwoga go zjęła, aby ukazaniem się swem knezia nie pogniewał, i pobiegł mu o nim oznajmić.
Leszkowi się srodze jeść i pić chciało, mężczyzn też mniej niż bab się obawiał, połajał Berzdę, rozkazując dać mięsa i miodu.
Ludzie z przeciwnej strony parowu, jak najdalej od chaty Znoska stanęli, bo z nich gdzie-który wiedział o nim, więc się przestrzegali; a choć cicho się starali znajdować, przecie tyle ludzi, koni i psów nie można było utrzymać bez wrzawy.
Sroka ledwie pierwszy kubek nalany wziął do ust, gdy nagle otwarły się drzwi, ludzie pierzchnęli i w progu pokazał się Znosek.
Nóg mu nic widać nie było, bo je broda zasłaniała, po bokach tylko sterczały dwa łokcie, bo się rękami wziął w pas i tak oczy wytrzeszczywszy śmiało na Leszka, stał, rozglądając się.
Przez chwilę panowało milczenie.
Z pagórka, pono drzwi skrzypnięcie posłyszawszy, z chrustów wyrwała się koza czarna, w skokach przybiegła i stanęła koło swojego pana. A była taka duża, że głowa jej nad włosy najeżone Znoska wysoko sterczała.
Leszek, gdy zobaczył to dziwowisko, którego się tak strasznem nie spodziewał, o kubku pełnym zapomniał — oczy w nie wlepił; Znosek też patrzał tak samo na niego.
Czekał kneź, aby mu pokłon bił: ten ani myślał. Koza, stojąc przy nim, nogą tupała i chrapała.
Szepnął kneź Berzdzie:
— Powiedz mu, niech tu przyjdzie.
Nie rad-by się był z nim wdawał Leszkowy sługa, a no musiał. Poszedł z pokłonem do Znoska.
— Kneź Leszek to jest, którego widzicie przed sobą — rzekł — idźcie mu cześć oddać, wołać was każe.
Znosek nic nie odpowiedział, pokręcił wielką głową, kozę zawołał i zamknął ją w ziemlance, a sam powoli ku Leszkowi się zbliżać zaczął.
Psy kneziowskie, które już się koło niego rozłożyły, czekając na kości, zobaczywszy tę poczwarę, ogony pobrały pod siebie, i oglądając się, precz szły, co Leszka trwogą napełniło, bo wiadomo, że wszelkie stworzenie nieme czuje niebezpieczeństwo dalej niż człowiek.
Kneź kubek postawił. Znosek na małych nóżkach przytoczył się tuż przed niego i stanął, ciągle się trzymając pod boki. — Nie pokłonił się.
— Co to nie wiesz, że się mnie pokłon należy? — zapytał Leszek.
— Ja nie wiem komu mnie czy tobie? — odparł mały takim głosem, jakby z pod ziemi wychodził. I rozśmiał się, pokazując zęby białe ogromne.
— A ty coza jeden? — spytał kneź.
— Jam tu taki kneź na mojej debrze, jak ty na twoim gródku — począł Znosek. Tacy ludzie, co Leszka nie znają, mnie się kłaniają.
Kneź głową zatrząsł.
— Gdzie twoja moc? — zapytał kneź.
— Moja siła, ot tu — rzekł Znosek, na czoło pokazując — a twoja gdzie?
Leszek na ludzi pokazał.
— Ja mam tysiąc wojów na rozkazanie dziś, tysiąc jutro i tysiąc za trzy dni — odparł ponuro.
— A ja ani jednego nie potrzebuję — rzekł Znosek — ciągle się śmiejąc. Twoich tysiąc, mnie jednemu nic nie zrobi, bo się na mnie nikt porwać nie śmie.
Leszek, nie wiedząc już co mówić, kubek wychylił, aby męztwa nabrać. Znosek stał spokojnie, przypatrując mu się.
— Kiedy ty taki znachor wielki, — odezwał się kneź powoli — to powiedz-że mi: za czem ja jeździłem i z czem ja powracam?
Znosek pokiwał głową.
— Lada baba ci to powie — zawołał — jeździłeś za dziewką, a powracasz z niczem.
— Bo się utopiła — wtrącił Leszek.
— Nie utopiła się — zawołał Znosek — nie, ale ty jej mieć nie będziesz; choćbyś ją dostał....
— Nie utopiła się! — zaryczał kneź gniewnie Nie?
— Żywa będzie — powtórzył Znosek — lecz nie dla ciebie.
— Jak? — podchwycił Leszek — ludzi, choćby tysiąc, poszlę w pogoń, zpod ziemi ją dobędę! Muszę ją mieć.
— Będziesz ją miał: nie dostaniesz jej — odezwał się Znosek.
Dwuznaczne słowa rozgniewały nawykłego do posłuszeństwa Leszka, który, zapomniawszy się, pogroził pięścią.
— Jakto może być? — krzyknął.
— Zobaczysz! — rzekł powoli Znosek — twoje oczy tego dojrzeć nie mogą, co moje, ani ty zrozumiesz to, co ja wiem.
— Mów, bo cię na gałęzi tej oto powiesić każę — zawołał, coraz się bardziej unosząc kneź.
— Jeszcze te konopie nie wyrosły, i na to łyko nie posiano, na których ja wisieć będę — rzekł Znosek obojętnie.
Berzda i czeladź dalej stojąca truchlała, słuchając tej kłótni, a że Znoska głos się rozlegał, koza czarna zamknięta z lepiance, głową we drzwi waliła, aby mu iść na obronę. Mały stał, nogi rozkraczywszy i urągał złoszczącemu się kneziowi.
— Leszku ty, kneziu — począł — co ty mnie grozisz? lepiej-byś o sobie myślał! Ja ztąd, choć myślisz, że mnie w garści trzymasz, wyjdę zdrów, a co z tobą będzie — co z tobą będzie?
Wczoraj, gdy ty za dziewką jechałeś, brat twój Lech Ryży, zajechał tobie pół ziemi, a z drugiej rubieży kneź Przemko zawojował pół drugie. Gródek stoi jeszcze i baby w nim płaczą; ale jak wrócisz do niego?
Usłyszawszy to Leszek, obalił się na siedzeniu, lecz wnet się porwał:
— Na koń! drużyna.
Takim głosem wrzasnął, że się po lesie gromem rozległ. Znosek popatrzał nań jeszcze, zawrócił się i do swojej chaty poszedł, w której koza stukała. Otworzył drzwi i zniknął.
Nie czas już popasać dłużej było. Zerwali się ludzie, psy zaczęły wyć i szczekać, konie plątać się i wyrywać. Czeladź, jeden drugiego nie słysząc, wrzeszczała i miotała się; Berzda bił pletnią, którą nosił u pasa, Leszek zsiniał z gniewu i niecierpliwości.
Zdawało mu się, że ptak jakiś, czy człek nieopodal w drzewach, śmiechem się zanosił z niego.
Ludzie też, śmiech ten dziki słysząc, jeszcze się okrutniej strwożyli. Konia wreszcie podano jakoś, i czeladź, grzyw się chwytając, skoczyła na swoje. Ruszyli copredzej z parowu, choć sami nie wiedzieli dokąd jechać mieli. Kneź, jako na wszelkie niebezpieczeństwo od ludzi mężnym był, chciał wprost na swój gródek lecieć, po drodze gromadząc zbrojnych. Pieniły mu się usta ze złości, i on, co mówić rad był dzień i noc, teraz słowa z ust puścić nie mógł.
Berzda też milczał.
Wyjeżdżali z doliny już, gdy drzwi ziemlanki otworzyły się znowu i ukazała się w nich koza. Tupnęła nogą razy kilka i poszła gdzie wprzód stały kneziowskie konie, do porzuconych obroków.
Leszek jechał, zżymając się ciągle, a przemówić nie mogąc do Berzdy, na którego oglądał się tylko.
Odjechali dobrych stai kilkoro, gdy Berzda, rękę podniósłszy i na kraj lasu pokazując, zakrzyknął. Leszek spojrzał: u brzegu lasu stało kilkunastu jezdnych a zbrojnych ludzi na koniach. Ci, jak tylko zobaczyli orszak kneziowski, poczęli pędzić ku niemu. Długo niewiedzieć było: czy są swoi czy obcy, i wszyscy się w gromadę zbili, z oszczepami do boju się gotując.
Dopiero o staję poznał Leszek, że jego-to ludzie byli. Jechał na przedzie Ryj, wojewoda Leszkowy, otyły człek a postawny, na którego kneź do obrony Gródka najwięcej rachował.
Z twarzy jego jednak zbytniej trwogi, ani tego co nieszczęście zwiastuje, widać nie było. Podniósł kołpak zdala i pochylił głowę.
— A co na grodzie słychać? — zakrzyczał Leszek, któremu mowa wróciła.
— Na grodzie strach był — odparł Ryj — aleć minął. Leszek Ryży najechał z Przemkiem ziemie nasze, od rubieży, luda nabili, osad napalili. Zeszli się oba pod Krzywą Wierzbą, aby się ziemiami podzielić.
Po uczcie, do której siedli, zwada powstała. Rzucił się Przemko na Ryżego i ubił go; poczem czeladź Leszkowa wpadła, za pana się mszcząc, na Przemka, i tego ubiła. Tak się ta chmara rozsypała i rozlazła. Niéma już nic.
Leszkowi aż się twarz rozjaśniła.
— Na zgubę swą przyszli — zawołał. — Ryj, zbieraj ładzi, ruszaj na ziemie Leszkowe i wojuj je; ja na Przemkowe idę sam.
Cała czeladź krzyczeć poczęła z radości, podrzucając kołpaki. Leszek, który tylkoco wybrnął z biedy, już, ledwie odetchnąwszy, do swej myśli powrócił.
— E! żeby mi się jeszcze dziewka znalazła! — zawołał uśmiechając się — jużbym więcej nie chciał.
— Miłościwy panie — zawołał Ryj wojewoda. — Już-by wam urodniejszej nie trzeba nad tę, com ja ją dziś rano w lesie napotkał idącą z Rusą czarownicą.
— Gdzie? jak? — spytał Leszek.
— Nieopodal od Ryżcowej zagrody — mówił Ryj; bom ja was tam naprzód szukał, a nieznalazłszy, na przełaj się puściłem. Szły we dwie kędyś w las. Krasawica to taka....
Leszek na siodle podskoczył, aż koń pod nim jęknął.
— Mów, jaka ona była? — krzyknął. Ryj po swojemu opisywać począł, taką właśnie, jaką była Lublana, gdyż ją, nie inną, spotkał w drodze; Leszek co posłyszał słowo, w ręce bił i śmiał się.
— To ona! Nie mówiłem — odezwał się Berzda — że ją czarownica skryła. Toż się prawdzi.
— A gdzie jej teraz szukać, jeżeli ją w lasy zaciągnęła? — zawołał Leszek.
— Wróci ona do domu! Ojciec też w zmowie, gardło dam! — począł Berzda. Trzeba tylko Ryżcowej zagrody pilno strzedz.
Nim do dalszej narady przyszło, kneź, któremu głód i pragnienie wróciło, beczułkę i kubek podać kazał. Nie zsiadając z konia, wychylał, śmiejąc się, miodu czaszę po czaszy i zagryzał wędliną.
— Dobry wróżbita z niego — odezwał się wskazując w stronę, od której jechali i gdzie Znosek pozostał. Złe wiedział, tylko dobrego nie.
Berzda głową trząsł.
— Dać mu pokój, a mijać go — rzekł cicho. — Wie on wszystko, choć gadać nie chce.
Zmilczał i Leszek, zadumawszy się nad tem, co od Znoska słyszał o dziewczynie: że ją będzie mieć, a nie dostanie.
— Bylem miał! — szepnął w duchu.
— Teraz nam ziemie trzeba zajeżdżać — dodał głośno — lepszej ku temu pogody nie było. Ziemie mieć, pierwsza rzecz, ale ja i żonkę nową dostać muszę, i tę, której chcę.
Podniósł głos, zwracając się do ludzi.
— Kto mi Lublanę dostawi — słyszycie — krzyknął — dam mu ziemi tyle, ile pługiem w pięć dni oborze!
Czeladź odpowiedziała okrzykiem.
Ryj i Berzda spojrzeli po sobie.
— Na gródek! — zawołał Leszek — na gródek, co żywiej; a wy, Ryju, na ludzi trąbcie a wołajcie, na ziemie bezpańskie wojować!
W jedną gromadę zbiwszy się, wszyscy razem z kopyta drogą wyruszyli, aż tuman pyłu podniósł się za nimi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.