Lublana/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Lublana‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Lublana
Podtytuł Baśń
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1879
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Mirek się zebrał z lasów swych wyjrzeć trochę ku ludziom, spodziewał się zobaczyć kędy Lublanę, albo o niej co posłyszeć. — Zbliżało się wiosenne święto, — topienie Marzanny, — które wesoło i uroczyście w okolicy obchodzono.
Jak na Kupałę zbierały się gromadnie na nie dziewczęta, a drugą gromadą chłopcy, i choć z sobą się nie mieszano jak innych świąt i innych dni, wyzywano się słowy i pieśniami. Kto się weselić chciał, ten mógł.
Myślał Mirek, niemieszając się do zabaw, przypatrzyć im się zdaleka. Rano tego dnia, ustroiwszy się jak na święto, dwóch tylko wziąwszy z czeladzi, wyjechał ku Rybakom, najbliższej osadzie, kędy w stawie Marzannę zawsze topili.
Niedojeżdżając do stawiska, po drodze mu przypadały różne osady, z których dziewczęta i chłopcy ciągnęli także na obchód wesoły. W Bodniarzach trafił właśnie na to, gdy nade drogą bałwana chłopcy śmiejąc się, wiązali, którego miano potem, śpiewając, wlec i topić. Był to prosty kul słomy, w którym tkwiły grube patyki. Obleczono go podartemi chusty, i właśnie sposobniejszy ku temu parobczak, z węglem w ręku, gotował się na chuście zrobić Marzannie oczy, nos i usta, gdy Mirek nadjechał.
Naprędce więc kunsztmistrz wiejski maznął okrutnie szerokie usta bałwanowi, dwoje oczu krągłych i kresę, która nos miała oznaczać, aby się dziełem swem pochwalić przed jadącym kmieciem. Podniesiono Marzannę nieszczęśliwą na drągu wysoko, i minie jej pociesznej tłum cały śmiechem wielkim się uradował.
Mirkowi czegoś dnia tego było smętno, więc i wrzawa ta i widok Marzanny, którą mu koniecznie pokazać chciano, nie w smak poszły. Nawrócił konia w bok i gawiedź, tak hałaśliwie się radującą, pominął.
Ale dzień to był dla niego nieszczęśliwy, bo ledwie pozbył się bałwana, napędził przodem trochę jadących ludzi konnych, w których poznał nielubego sobie Dębora.
Wiedział, że się on do Lublany swatał, a tego mu dość było, aby go znienawidził. Dębor też sąsiadem mu był, łąki sobie spasali; parobcy jednego i drugiego ciągle wojowali z sobą; bydło w szkodzie zabijano i zabierano wzajemnie. Więc, choć jeszcze nie szło między nimi na noże i gadali do siebie, gdy się spotkali, jeden drugiemu przypiekał. Mirkowi i to się nie podobało, że Dębor teraz w jedną z nim jechał drogę, a na pewno Lublanę chciał zobaczyć, jak i on.
Unikając go, gdy poznał zdaleka, Mirek zwolnił koniowi kroku, choćby już się na spotkanie z bałwanem Marzanny miał narazić.
Lecz Dębor, słysząc za sobą tentent, obejrzał się, popatrzał z góry na współzawodnika, jakby go wyzywał i niemal zmusił wejrzeniem, żeby się Mirek nie ociągał, bo-by go o obawę mógł posądzić.
Musiał chłopak znowu koniowi popuścić cugli i tak się z sobą zrównali. Dębor nie młody był, ospowaty, twarz miał niemiłą, oczy i nos kobuzi, głos chrypliwy i krew gorącą. Wojak zapalczywy, sąsiad kłótliwy, mało z kim był w zgodzie. Dziewczęta się go bały wielce, bo przy studniach, wodopojach, na grzybach, zasadzał się na nie i napadał.
Gdy się zrównali z sobą, obaj w oczy razem spojrzawszy sobie, głowami się skłonili.
— Hej, Mirek — zawołał Dębor — przecie Marzanna cię z lasu wyciągnęła.
— Nie Marzanna! — odparł krótko i nadąsano Mirek.
— A któż? Lublana? — zaśmiał się Dębor.
— Jakby i ona — cóż mi to nie wolno jak drugiemu, na dziewkę patrzeć, a choćby się swatać? Do chaty, gdzie dziewka jest, jak do młyna: kto pierwszy zajedzie, ten miele.
— Tylko, że jednemu się zmiele, a drugiemu skrupi — odparł Dębor złośliwie.
— Niewiadomo komu — odrzekł Mirek.
Po chwili milczenia, Dębor popatrzywszy, dodał:
— Słuchaj Mirek, na mnie się nie złość: nas obu z grochem odprawią. Jest tam ktoś od nas silniejszy, co ją weźmie, a może i wziął.
Mirek spojrzał ciekawie, a Dębor dodał:
— Leszek tam, słyszę, pojechał. Tur ten, który, byle gdzie liczko zaświeciło, do swojego stada zapędza. Tylko mu to pono na złe wyjdzie, i nie wiem czy miał czas Lublanę chwycić, bo mu Ryży i Przemko ziemie zajechali.
Ryj tam jechał z jakąś do niego wieścią, do Ryżcowej zagrody — a nie wiem z jaką.
Pewnie dziewczynę porwał i uprowadził.
Rozmawiali tak, gdy tążsamą drogą, naprzeciw jadący noga za nogą, pokazał się Myszka, którego oni obaj znali, że też do Ryżca zajeżdżał, kusząc go o córkę. Ten nietylko wiana żadnego nie chciał, ale okup się duży dać ofiarował. Człek był średnich lat, trzy żony już miał, które mu, skutkiem jakiegoś uroku, wszystkie prędko pomarły. Żadna teraz za niego iść, i żadnej mu dać nie chciano, choć człowiek bogaty był bardzo i serca miękkiego. Zdala już po nim postrzegli, że jechał z głową zwisła, zły czy bardzo smutny. Koniowi wodze puściwszy, na drogę i na ludzi nie patrzał. Dopiero, gdy posłyszał głosy, trochę oczy podniósł. Stali tuż naprzeciw siebie.
Myszka, ochoty niemając najmniejszej do rozmowy, zabierał się jadących wyminąć, gdy Dębor, który miał zwyczaj wszystkich zaczepiać — odezwał się:
— Co wam, Myszko? zkąd wy?
Ten głowę ociężałą dźwignął milczący.
— No — od Ryżca? — Spytał Dębor.
— Od Ryżca.
— Dali wam grochu? — dodał napastnik.
Stojący na koniu Myszka, namyślał się co odpowiedzieć, i nagle rzekł:
— Cóż wy? nie wiecie nic?
— A cóż wiedzieć mamy — począł Dębor — chyba że Leszek, który tu jeździł, najlepszą dziewkę nam zprzed nosa wziął. A jabym o nią był, i z wami, i z Mirkiem, i z Ziębą, gotów był iść choć na noże!
Myszka stał, ponuro patrząc.
— Dziewkę kto inny wziął — rzekł. — Leszek po nią jechał, nie było rady przed nim się uchować. Kto wie co się stało? Jedni mówią, że się utopiła sama, bo jej odzież na brzegu stawiska leżała, drudzy, że ją Wodnice pochwyciły.
Mirek krzyknął aż z bólu, a Dębor stanął z usty otwartemi jak przybity.
— Prawda to? — bąknął wreszcie.
— Po cóż-bym kłamał? — rzekł Myszka. — Jedźcie, ludzi posłuchajcie.
Właśnie, gdy rozmawiali, nadciągnął ów tłum parobków, którzy Marzannę nieśli, hałasując i pokrzykując, bo we święta, i rabom, i niewolnikom, i czeladzi, i prostemu gminowi wolno było wiele — nie tak jak dni powszednich.
Przechodzący obok parobek Wigun, posłyszał co Myszka powiadał, i jak Dębor pytał: czy prawda była? stanął, zdejmując czapkę z ostrzyżonej krótko głowy.
— Co nie ma być prawda! — odezwał się śmiało. Chodziła Lublana nad stawisko śpiewać i przekomarzać się Wodnicom, że lepszy od nich głos miała, to ją do wody zaciągnęły. Ludzie znad brzegów słyszeli, jak wielmi krzyczała, i jak dziewki wodne śmiechem jej krzyczenie zagłuszyły. Wszystką odzież do ostatniej płachty, i bursztyny i kolce zostawiły na brzegu, aby nie miała za co się chwycić i powrócić na ziemię.
Mirek, już reszty słuchać niechcąc, konia ścisnął, przez tłum się przebił i pognał jak szalony wprost do Ryżcowej zagrody. Ból go wielki za serce chwycił za dziewczyną, a choć mu mówili wszyscy, co się z nią stało — wierzyć nie chciał.
Sam dobrze niewiedząc po co, pędził na miejsce, a w oczach ma się ćmiło i mąciło, tak, że koniem-by był nie pokierował, gdyby on sam drogi nie znał, którą wiele razy chodził.
Wpadłszy aż we wrota i dopiero psy ujadające posłyszawszy, konia pohamował. Skoczył z niego prędko, do izby biegnąc, a wołając:
— Gdzie Ryżec?
Ryżec od śmierci córki siedział w małej świetlicy na ławie, jak wkuty. Ludziom do siebie przystępu nie dawał. Nosili mu jeść i pić, spał zmorzony, na stole głowę położywszy, na pytania klątwami i pędzaniem odpowiadał. Baby w drugiej komorze odczyniały, kurzyły zioła, szeptały, myśląc, że odpędzą licho: nic nie pomagało. Gdy Mirek wpadł do izby, Ryżec głowę podniósł, popatrzał nań dziko i odwrócił się.
— Ojcze, co z wami? — zawołał Mirek.
Coś zamruczał stary, jak klątwę; nie chciał mówić.
Mirka gniew porwał wielki.
— Otóż wam kneziowskie gody, dla których córkę jedyną zgubiliście — oto wam wesele! Pędzaliście swaty nasze, nikt wam dobry nie był. Kto ją zabił, jeśli nie wy!
Na te słowa, z wielkiego żalu wyrzeczone, zerwał się Ryżec z ławy, stół stojący przed sobą wywrócił i, wprost dobiegłszy do stojącego Mirka, oburącz go za ramiona chwycił.
Lecz, choć mu złość wielka siły dodawała, a miał ją i tak ogromną, Mirek jak dąb stojący, ani mu się dał ugiąć. Wyciągnął też dłonie broniąc się, położył je na ramionach Ryżca, i chwilę tak przeciw sobie stali, oczyma tylko nienawistnemi żrąc się nawzajem. Ryżec, nagle od ramion ręce odjąwszy, pochwycił Mirka wpół, chcąc go obalić na ziemię. Lecz i ten już dłońmi silnemi opasał Ryżca, ścisnął i rzuciwszy nim, najpierw go z nóg zwalił, potem na ziemię położył.
Rwał się Ryżec do dalszej walki, lecz Mirek usunął się zaraz, niechcąc jej, aż do progu.
— Gościna u was dobra — zawołał, gdzie zamiast chleba, razy dają!
— Tyś wyzwał! — ryknął, podnieść się usiłując Ryżec, któremu wstyd było, bo z komory sługi patrzały i zaczęły zawodzić, w pomoc wołając ludzi. Nim ci czas nadbiedz mieli, Mirek już z chaty wyszedł i nieśpiesząc na konia swego siadł, chcąc odjechać.
Tymczasem Ryżec wstał, ochłonąwszy z gniewu dziwnie, ruszył się za wychodzącym do progu, stanął, wołając:
— Mirek! — Tobie ona miła była jak mnie! Nie będę się mścił, żeś mnie obalił — chodź do mnie.
Zdawało się to zdradą Mirkowi i głową potrząsł.
— Sameś się porwał do mnie — odparł, nie masz się co złościć, chyba na siebie. Żalu nie mam, ale się znęcać nie dam nad sobą.
Ryżec garść ziemi wziął i podniósł do góry.
— Przysięgam, że pomsty nie chcę. Chodź do mnie, gościem bądź, zapomnijmy. Żal rozumu nie ma.
Zawahawszy się trochę Mirek, z konia zsiadł znowu. Żal mu było Ryżca; zbliżył się ku niemu pokorniej, z ukłonem.
— Przebaczcie — ojcze.
Ryżec go do chaty wprowadził. Gniew wielki, jakby się wyczerpał w mocowaniu i walce; oczy miał łez pełne. Wszedłszy do świetlicy, do kąta wiódł. W kącie na ławie leżała odzież porozkładana i bursztyny, które nad stawiskiem znaleziono.
Ryżec stanął nad niemi, ręce załamał, łzy mu płynęły strumieniami.
— Ja-m winien — począł mówić głosem głuchym, ja! ja! Niéma jej już i nie będzie, oczy jej nie zobaczą, uszy nie usłyszą. Nie zaśpiewa wieczorem, nie zaśmieje mi się zrana!
Takiej dziewce jak ona, tylko kneziowską żoną było być. — Kto jej wart? ani ty, ani tamten, ani żaden! Zabrały ją wodnice! poszła lubka z niemi!
Z komory, słysząc te żale, sługi, wyglądały z rękami pozaciskanemi i sobie już zawodzić zaczęły. Mirko stał, patrząc na odzież, i znowu gniew w nim wrzał przeciw ojcu, Leszkowi, duchom złym i całemu światu.
Wtem Ryżec zamilkł i począł inaczej, głosem spokojniejszym:
— Rusa mi powiedziała — nie utopiła się może, odratował ją kto! Gdyby ją prosty rybak z wody wyciągnął a oddał mi ją — prostemu człeku-bym ją za żonę dał, byle go chciała, aby tylko żyła.
Wszystkie bogactwa moje!
Tu mu na myśl przyszedł Leszek — i dodał:
— Jej niéma, a i moje bogactwo Leszek jak wiano zagarnął.
— Jej wiana nie było trzeba! — zawołał Mirek.
— A mnie dziś bogactwo na nic! — dodał Ryżec.
Obaj teraz z sobą zgodni tak byli, iż Mirkowi się nad Ryżcem coraz większy żal zbierał. Chłopiec przybliżył się do starego i w rękę go pocałował. Chciał ztąd jechać, bo mu w tej chacie duszno było i piersi ściskało. Ryżec go zatrzymał; nie chciał sam zostać.
— Wiesz — odezwał się pocichu — tu na tym stole przespałem już kilka nocy. — Przychodziła do mnie we śnie, jak żywa. Co znaczy taki sen? Gdy się zbudzę, wierzyć nie mogę, żeby jej nie było. Zdaje mi się, że we drzwiach ją zobaczę. — Czekam.
Umarli gdy się śnią, to inaczej. Rusa toż niewierzy w Wodnice. Nieprawda co ludzie prawią, żeby ona duchom się sprzeciwiała. — Nie walczyć z niemi człeku. Nie taką ona była!
Kto wie? żyje może? porwał ją kto — dla niepoznaki suknie rzucił nad wodą — albo się i to nie wodziło? Niejeden raz krwawe szmaty zbójcy rzucali, aby za nimi nie goniono.
Słuchaj, Mirek, kto ją mógł porwać?
Mirkowi ta myśl uparta ojca, w śmierć wierzyć nie chcącego, utkwiła w głowie.
— Kto-by ją porwać mógł — zawołał — jeżeli nie Leszek, to chyba Dębor.
— Dębor! zbój! — począł stary — kto go wie!
— Alem go spotkał na drodze, niewiedzącego o niczem! — zawołał Mirek.
— Albo się przyczaić nie mógł, i kłamać, aby się nie wydało przed czasem? — począł znowu Ryżec. — Na Dębora zagrodę-by najść siłą?
— A jak jej tam niéma — toć bój i krew daremna!
— Co mi krew! co mi bój! — rzekł Ryżec — albo ja teraz o co stoję?
Podejrzliwy stary przeszedł po kolei wszystkich, co się do córki jego swatali, szukając tego, co-by winnym być mógł. — Chciał koniecznie mieć ją żywą i choć tem się pocieszać.
Gdy tak stali na cichej rozmowie, widząc, że stary na nogach chwiał się, Mirek go poprowadził do ławy, i — jak bezwładnego usadowił na niej. Ryżec, głowę oburącz wziąwszy, mruczał niewyraźne jakieś słowa.
Dla Mirka, któremu w śmierć Lubiany wierzyć też było bólem, starego myśl o żywej, porwanej, zaraźliwą się stała. Wziął ją od niego wprost do serca.
— Ciała nie znaleziono! — myślał. — Kto wie co się nocą stać mogło? Żyje gdzie może porwana i czeka, aby ją wyzwolono.
— Słuchaj, ojcze — odezwał się Mirek. — Musi to być co mówisz: nie trzeba się z tem odzywać, aby zbójca się nie trwożył. Siedźcie wy spokojnie i zdajcie to na mnie.
Ryżec podniósł głowę.
— Wy płaczcie, ja pojadę na zwiady, pójdę przebrany, zryję ziemię i znajdę, gdyby pod ziemię się skryła — bo mi ona była miłą a najmilejszą.
W tem staremu myśl przyszła nowa, jak u zrozpaczonych bywa. Pochwycił Mirka za rękę.
— Kto go wie? — zawołał — ten wilk a złoczyńca Leszek — na wszelką zdradę gotów. Może ludziom swoim chwycić ją kazał, aby mieć, nie jak żonę, lecz za niewolnicę i sługę. Wszak ci wiano wziął po niej. Gniew udawał, a gdy tu u mnie pił w gościnie, jego czeladź może gdzie czyhała i na gród ją uprowadziła?
Kmiecej córki za żonę mu było mało, a ja-m chciał, aby żoną była — mógł porwać zdradą.
Mirek i temu gotów był potakiwać.
— Jeżeli on ją wziął — rzekł — nie łatwa sprawa. Na gród do niego się dostać, gardło trzeba ważyć, a co w niewieścich komorach się dzieje — nikt nie wie, bo tam mężczyzna żaden nie zajrzy. Ale podarkiem i gościńcem i tam się wcisnąć może uda.
Ryżec dyszał, ożywiony jakąś nadzieją.
— Nie wszystko mnie zabrali — szepnął cicho. — Najlepsze bydło w jamie, o tej nie wiedział nikt. Dam co chcesz, by ludzi kupić — jedź! jedź!
Mirek się poruszył. — Nie trzeba nie, ojcze, mam na to swoje. Pójdę o tem, co mam. Nie mówcie tylko nikomu. Nie wrócę do was, chyba albo zgubę znajdę, albo nadziei się pozbędę.
To mówiąc, wstał.
Ryżec chwycił go za głowę i pocałował.
— Jedź — rzekł — nie żałuj, aby ona żywa była, aby nasza była. Jeżeli Leszek ją trzyma u siebie, Przemka nań nasadziemy, gród oblężem! Wyzwolim ją.
Jakby ocucony nadzieją, którą mu Ryżec wlał w serce, wstał Mirek, żegnając się a śpiesząc. Ryżec mu kubek podał, który wychylił na szczęście, dopadł konia w podwórcu i ruszył.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.