Przejdź do zawartości

Los małej brzózki

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Julian Ejsmond
Tytuł Los małej brzózki
Pochodzenie Żywoty drzew
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Druk J. Rajski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LOS MAŁEJ BRZÓZKI



Nie była białą królewną, opiewaną przez poetów, ani strojną i uśmiechniętą panną młodą z wierszy Mickiewicza, ani „wieśniaczką, która płacze syna“ i która, łamiąc ręce, roztacza „po ramionach do ziemi strumienie warkoczy“.
Była małą brzózką na rojście, zagubioną śród innych drzew.
Jej żywot nie miał w sobie nic z tej wielkości, która przepełnia szumiące życie dębów, lip, topól i jaworów... Nie sięgała nieba i nie pragnęła go dosięgnąć.
Urodziła się na rudym „hałym“ mchu, na ziemi niegościnnej, przywiana niewiadomo skąd podmuchem chłodnego wiatru. Wśród kęp bagna i pijanic minęło jej dzieciństwo, owiane dusznym zapachem nagrzanych w słońcu porostów i bladego mchu.

Co wiosna stawała w łunie młodych listków, podobnych do małych, zielonych iskierek. I to była jej radość wiosenna.
Gdy noc majowa uśpiła świat i księżyc zalewał rojsty swojem płynnem srebrem, świetlisty mszar poczynał bulgotać od namiętnej nocnej pieśni cietrzewiej... Przed świtem rodził się na dalekich uroczyskach hejnał żórawi i napełniał śpiący mszar melodyjną wrzawą... A potem budzić się poczynały na „mchu“ głosy poranku: djabelski, niesamowity krzyk tokowy pardw i podobłoczne bębnienie bekasów. A pieśń cietrzewia, gorąca i niemilknąca, o wschodzie na jedno mgnienie oka przerwana, przelewała się dokoła wszędzie, jakgdyby śpiewało ją całe powietrze, cała ziemia, cały świat...
Brzózka, uwieńczona obłokiem płomiennie zielonych listków, budziła się co rano na mglistym rojście, w blaskach zimnego i bezpromiennego słońca, okryta białym szronem.
Ale wkrótce uśmiechnięty ranek zamieniał ów mroźny szron w żywe diamenty, w kolorowe krople porannej rosy. Były to świetliste łzy wiosny.

Jesienią liście jej przybierały barwę bladego złota. Lecz wkrótce zimno i wiatr otrząsały z gałązek brzózki to złoto świetliste i na szarych rózgach, na szarych smutnych rózgach rano i wieczór jaśniały krople chłodnej rosy, podobne do łez. Były to smutne łzy jesieni.

Śnieg brutalną mocą przyginał jej wierzchołek ku ziemi. Pochylała się ulegle, bezradnie, jak biały napięty łuk i trwała tak całą zimę, wmarznięta wątłym czubem w białe zaspy.
Dopiero nowa wiosna, która szła puszczą, budząc do życia kwiaty leśne i zakute lodem strumienie, czarodziejskiem swojem dotknięciem czyniła cud: ze zgiętego, białego łuku małe drzewko biło w niebo jasną strzałą... Biło wgórę strzałą świetlistą. Stawało nagle w lodowych perłach i diamentach. A w każdej z tych pereł, w każdym z tych kryształów i klejnotów przeglądało się słońce. I z zapłakanych radośnie brzozowych witek, z różowych witek, kropla po kropli padał tający śnieg, jak szczęśliwe łzy odchodzącej zimy...

Gdyby była wielką brzozą o atłasowym pniu białości marmurów, królowałaby zapewne tym przemglonym ziemiom, tym „mchom“ niegościnnym, smutnym, ale pięknym.
Gdyby miała w sobie bujną radość panny młodej, jaśniałaby może tą radością uśmiechniętą w płaszczu lepkich listeczków wiosennych, podobnych do zielonych płomyków. I radość od niej szłaby na cały rojst...
Gdyby przypominała ową „wieśniaczkę, która płacze syna“, załamywałaby ręce i głosiła szumem bolesnym i bezradnem opuszczeniem gałęzi swą rozpacz i swój ból ogromny.
Lecz ona nie miała ogromnych bólów, ani ogromnych radości. Nie miała w sobie nic wielkiego. Była tylko małą brzózką na rojście, wątłą i słabą drzewiną, igraszką wiatru śród bezkreśnej dziczy bladego mszaru.
Nie lękała się burz, ani piorunów, które zabijały olbrzymy drzewne. Nie bała się złej, zjadliwej wichury, szalejącej po leśnych uroczyskach, ani ulewy... Nie przejmowała jej trwogą nawet siekiera drwala, której głos wieścił drzewom śmierć...
I zbyt była bliska ziemi, aby ją przerażał śnieg, który jej wiotki wierzchołek ku tej ziemi swoim ciężarem pochylał...

Jej przygody? Nie miała, nie mogła mieć żadnych przygód, gdyż płowy mech daleki był od świata i zagubiony na zawsze za mgłami.
Nawet słońce rzadko tu docierało, mając inne, radośniejsze krainy. Nawet księżyc niechętnie się włóczył po nocach, lękając się zapewne zdradliwych topieli...
Tylko błędne ogniki, złe oczy nocy, tańczyły o zmroku na bagnie. I mogłyby zwodzić i wieść ku niebezpiecznym przepaściom zabłąkanych na rojście wędrowców, gdyby na rojście był jakikolwiek wędrowiec... Ale go nie było.
Czasem myśliwy jedynie zapędził się w te strony za stadkiem ciecieruków lub pardw, lecz zapadłszy się parę razy po kolana, sklął niegościnną ziemię i odchodził zły i gniewny tam, skąd przyszedł.
Zimą na śnieżnej, bezkreśnej równinie wyły żałośnie wichry i wilki...

I tak rok po roku mijał, drzewa dalekiego boru wznosiły się ku niebu coraz wyżej — jedynie brzózka na rojście — mimo lat — zawsze była równie mała i równie wątła.
Dolatał aż ku niej potężny powiew dzikich puszcz, — powiew sosen i brzóz. W szumie tych leśnych drzew była moc i wielkość.
Lecz wielkość kryje w sobie ziarno zagłady: olbrzymy leśne padały tam wdali na ziemię z żałosnym jękiem i bolesnym szumem, zrąbane chciwą siekierą, czy toporem. A jej — małej — nic nie groziło... I minął las, a ona trwała...

Miała czasem jasne chwile. Raz siadł na jej wierzchołku z grzmiącym łopotem skrzydeł czarnopióry trubadur mszaru, czerwonobrewy kogut cietrzewi i począł śpiewać gorącą, namiętną pieśń ku chwale słońca. Był świt. Mszarne rojsty, zalane wstającą z ziemi mgłą, milczały jak zaczarowane. I tylko ta jedna pieśń — w tej ciszy. Pieśń śpiewana na niej, na małej brzózce.
Melodja rytmiczna, szklana, płynęła dokoła daleko nieprzerwaną falą... We mgle białego tumanu cały świat zdawał się widmowy...
Spowite mgłą kępy bagna i pijanic roztapiały się w mlecznym obłoku, podobne do sennych zjawisk. I ona, maleńka, wydawała się wielką brzozą — woddali.
Jakby wywołany pieśnią cietrzewią — pierwszy złoty pocisk słońca przedarł się przez opary, które poczęły kłębić się, drżeć i wznosić ku górze...
Wówczas słońce ukazało się na przemglonym jeszcze widnokręgu, zwycięskie, podobne do olbrzymiego czerwonego księżyca... Przebudził je ze snu czarny kogut, który śpiewał na brzózce śród mszaru. To był jej najpiękniejszy dzień.

Smutne chwile jesiennych niepogód znosiła bez szemrania... Szemrała tylko, gdy wiatr zbyt chłodną pieszczotą otrząsał z niej złoty liść... Lecz bezgłośnie cierpiała, kiedy wiatr milczał, a beznadziejna szarość unosiła się nad owianem mgłą uroczyskiem.
Czekała ją w życiu jedna tylko godzina, która każde z drzew i drzewek, choćby najmniejszych, owiewa tchnieniem wielkości: godzina śmierci.
I o ile drzewo zdolne jest śnić — śniła czasem w milczeniu mszaru — o tej godzinie ostatniej, gdy padnie rażona piorunem, złamana burzą, zdeptana przez los — ale w upadku swoim i w cierpieniu, i w poniżeniu wielka!
Ale los po życiu pełnem małych radości i smutków gotował jej śmierć równie małą i bardzo smutną...
Ongi nasienie jej przywiał chłodny powiem wiatru, niewiadomo skąd i niewiadomo dlaczego. I to były jej narodziny.
Teraz zaś obcy przechodzień, pewnego wiosennego wieczora niewiadomo skąd przybyły, niewiadomo dlaczego zjawił się na „mchu“ i łamać począł powoli siostry jej, małe brzózki... Przygiął i ją, nadepnął twardym butem, złamał.
I wziął pęk pomordowanych drzewin i zbudował z nich zieloną budkę śród rojstu. Umarłe brzózki stanęły kołem, jedna obok drugiej, wsparte o siebie więdnącemi czubami, zaryte białemi pieńkami w wilgotną ziemię...
Przed świtem przyszedł na rojst inny człowiek: miał w ręku strzelbę... Gwiazdy blednąć poczęły na wiosennem niebie i wszystkie głosy poranku odezwały się śród mszaru...
Stary cietrzew-tokowik nadleciał pierwszy z szumem i łopotem skrzydeł, zapadł na mszar tuż koło brzozowej budki i począł śpiewać...
Lekki powiew wiaterku niósł z sennego jeszcze rojstu woń wodorostów i bagna... Rozmarzył się myśliwy i zapatrzył w mrok... Coraz to nowe łopoty zwiastowały przylot czarnych zawodników, które przed budką ukrytego strzelca pragnęły dziś stoczyć bój rycerski o miłość złotopiórej cieciorki...
Roznamiętnił się myśliwy i począł myśleć o strzale... A wtem nasza mała brzózka, nasza umierająca brzózka, popchnięta jakimś silniejszym podmuchem wiatru, osunęła się na ziemię szumnie i rozgłośnie...
Porwały się w mroku cietrzewie i uleciały ku bezpieczniejszym tokowiskom. Zaklął myśliwy w budce... Polowanie było skończone.
A mała drzewina nie wiedziała, leżąc bezwładnie na rośnej ziemi, że upadkiem swoim ostatnim ocaliła życie czarnego śpiewaka o purpurowych brwiach, który kiedyś, siadłszy na jej wierzchołku, pieśnią swoją przebudził słońce...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Julian Ejsmond.