porem. A jej — małej — nic nie groziło... I minął las, a ona trwała...
Miała czasem jasne chwile. Raz siadł na jej wierzchołku z grzmiącym łopotem skrzydeł czarnopióry trubadur mszaru, czerwonobrewy kogut cietrzewi i począł śpiewać gorącą, namiętną pieśń ku chwale słońca. Był świt. Mszarne rojsty, zalane wstającą z ziemi mgłą, milczały jak zaczarowane. I tylko ta jedna pieśń — w tej ciszy. Pieśń śpiewana na niej, na małej brzózce.
Melodja rytmiczna, szklana, płynęła dokoła daleko nieprzerwaną falą... We mgle białego tumanu cały świat zdawał się widmowy...
Spowite mgłą kępy bagna i pijanic roztapiały się w mlecznym obłoku, podobne do sennych zjawisk. I ona, maleńka, wydawała się wielką brzozą — woddali.
Jakby wywołany pieśnią cietrzewią — pierwszy złoty pocisk słońca przedarł się przez opary, które poczęły kłębić się, drżeć i wznosić ku górze...