Wówczas słońce ukazało się na przemglonym jeszcze widnokręgu, zwycięskie, podobne do olbrzymiego czerwonego księżyca... Przebudził je ze snu czarny kogut, który śpiewał na brzózce śród mszaru. To był jej najpiękniejszy dzień.
Smutne chwile jesiennych niepogód znosiła bez szemrania... Szemrała tylko, gdy wiatr zbyt chłodną pieszczotą otrząsał z niej złoty liść... Lecz bezgłośnie cierpiała, kiedy wiatr milczał, a beznadziejna szarość unosiła się nad owianem mgłą uroczyskiem.
Czekała ją w życiu jedna tylko godzina, która każde z drzew i drzewek, choćby najmniejszych, owiewa tchnieniem wielkości: godzina śmierci.
I o ile drzewo zdolne jest śnić — śniła czasem w milczeniu mszaru — o tej godzinie ostatniej, gdy padnie rażona piorunem, złamana burzą, zdeptana przez los — ale w upadku swoim i w cierpieniu, i w poniżeniu wielka!