Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział X

— Splótł palce i rozplótł je znowu. Była to najprawdziwsza prawda: skoczył istotnie w dziurę bez dna. Spadł z wysokości, na którą nigdy się już wedrzeć nie zdoła. Tymczasem łódź minęła dziób Patny. Zbyt wielka ciemność nie pozwalała im się widzieć nawzajem, a przytem byli oślepieni i nawpół zatopieni przez ulewę. Jim mówił mi, że to robiło takie wrażenie, jakby prąd ich niósł przez pieczarę. Zwrócili się plecami do deszczu: jak się zdaje, szyper zanurzył wiosło za rufą aby utrzymać łódź dziobem na wiatr, i przez dwie lub trzy minuty zdawało się że nadszedł koniec świata, że potop zalał całą ziemię wśród czarnego mroku. Morze ryczało jak „dwadzieścia tysięcy kotłów“. To jest porównanie Jima, nie moje. Wyobrażam sobie że wiatr dął gwałtownie tylko z początku; Jim przyznał sam na śledztwie, iż owej nocy morze niezbyt było wzburzone. Przykucnął w dziobie łodzi i obejrzał się ukradkiem. Dostrzegł wysoko w górze jeden jedyny żółty błysk światła na maszcie, zamglony jak gasnąca gwiazda.
— „Przeraziłem się, że go jeszcze tam widzę“ — rzekł. Tak właśnie powiedział. Przeraziła go myśl, że statek jeszcze nie zatonął. Widać pragnął aby ta ohyda skończyła się jaknajprędzej. Nikt w łodzi się nie odzywał. Wśród ciemności zdawało się że pędzą, lecz naturalnie niedaleko musieli odpłynąć. Wkrótce ulewa pognała naprzód, a potężny, oszałamiający syk wionął za deszczem i zamarł. Nic już nie było słychać prócz wody pluszczącej zlekka o burtę. Czyjeś zęby zaszczękały gwałtownie. Jakaś ręka dotknęła pleców Jima. Słaby głos zapytał: „Jesteś tu?“ Ktoś inny wykrzyknął dygocącym głosem: „Zatonął!“ i wszyscy razem podnieśli się aby spojrzeć na rufę. Nie zobaczyli świateł. Wszystko było czarne. Drobny, zimny kapuśniaczek ciął ich w twarz. Łódź przechyliła się lekko. Szczęk zębów rozlegał się coraz gwałtowniej, potem ustał i powtórzył się jeszcze dwa razy, zanim człowiek dzwoniący zębami zdołał opanować dreszcze i wyrzec: „W sa-sa-mą po-po-porę... Brr.“ Jim poznał głos pierwszego mechanika, który ciągnął dalej zgryźliwie: „Widziałem jak tonął. Akurat wtedy się odwróciłem“.
— Wiatr ucichł prawie zupełnie. Nasłuchiwali w ciemności z głowami nawpół zwróconemi w stronę wiatru, jakby spodziewając się że usłyszą krzyki. Z początku Jim czuł wdzięczność dla nocy, która zakryła tę scenę przed jego wzrokiem, lecz potem wydało mu się szczytem straszliwego nieszczęścia, że wie o wszystkiem, a jednak nic zobaczyć ani usłyszeć nie może.
— „Czy to nie dziwne?“ — szepnął, przerywając swą bezładną opowieść.
— Nie wydało mi się to wcale dziwne. Jim musiał mieć podświadome przekonanie, iż rzeczywistość ani w połowie nie może być taka zła, taka dręcząca, straszna i mściwa jak okropności stworzone przez jego wyobraźnię. Sądzę że w tej pierwszej chwili serce jego przebiły wszystkie cierpienia — dusza zakosztowała wszystkich przerażeń, i trwóg, i rozpaczy, jakich mogło doznawać osiemset ludzkich stworzeń zaskoczonych w nocy przez nagłą i gwałtowną śmierć — bo inaczej nie rozumiałbym tych jego słów:
— „Zdawało mi się, że wyskoczę z tej przeklętej łodzi i popłynę z powrotem aby widzieć — pół mili — więcej — ile będzie trzeba — aż na to samo miejsce...“ Skąd ten poryw? Czy rozumiecie jego znaczenie? Dlaczegoby Jim miał płynąć z powrotem tam na miejsce? Dlaczego nie chciał się utopić tuż przy łodzi — jeśli zamierzał to zrobić? Czemu się rwał tam z powrotem — aby widzieć — jakgdyby jego wyobraźnia chciała znaleźć ulgę w pewności, że wszystko już się skończyło — zanim śmierć przyniesie ukojenie? Żaden z was nie wyjaśni mi tego inaczej. Była to niezwykła rewelacja — i znowu się ujawniła niby dziwaczny, pasjonujący widok przez mgłę. A wymknęło się to Jimowi jak rzecz najnaturalniejsza pod słońcem. Dalej mówił, że zapanował nad swym porywem i uświadomił sobie wówczas otaczającą ich ciszę morza i nieba, które się stopiły w jeden nieokreślony bezkres głuchy jak śmierć — wokół tych ocalonych, tętniących życiem ludzi.
— „Można było usłyszeć szpilkę padającą na dno łódki — rzekł Jim z dziwacznie wykrzywionemi ustami, jak człowiek który usiłuje poskromić swoją wrażliwość, w chwili gdy opowiada o czemś niezmiernie wzruszającem. Otaczała ich cisza. Jeden Bóg — który chciał mieć Jima takim, jakim go stworzył — wie, co ten człowiek myślał w głębi serca. — Nie wyobrażałem sobie aby gdziekolwiek na ziemi mogło być tak cicho — powiedział. — Nie odróżniało się morza od nieba; nie było nic widać ani słychać. Żadnego przebłysku, żadnego kształtu, żadnego dźwięku. Można było uwierzyć że cały ląd naokoluteńko poszedł na dno; że wszyscy ludzie zatonęli, prócz mnie i tych kanalij w łodzi. — Oparł się o stół knykciami wśród filiżanek do kawy, kieliszków, wypalonych cygar i mówił dalej. — Zdawało mi się że w to wierzę. Wszystko przepadło — było po wszystkiem... i po mnie.“
Marlow wyprostował się nagle i odrzucił cygaro z rozmachem. Mignęło, wlokąc za sobą czerwony ślad, jak dziecinna rakieta puszczona przez zasłonę z pnączy. Nikt się nie poruszył.
— No i co wy o tem myślicie? — zawołał z nagłem ożywieniem. — Powiedzcie sami, czyż to nie było do niego podobne? Jego ocalone życie przepadło; zabrakło mu gruntu pod nogami, oczy jego nie miały na co patrzeć, uszy nie miały czego słuchać. Zupełnie unicestwienie — co? A naokoło wciąż tylko niebo zakryte chmurami, morze bez fal, nieruchome powietrze. Tylko noc; tylko milczenie.
— Trwało to przez jakiś czas, a potem wszyscy naraz zaczęli hałaśliwie rozprawiać o swem ocaleniu.
— „Wiedziałem odrazu że zatonie“.
— „Umknęliśmy w ostatniej chwili!“
— „Udało się nam, do jasnej cholery!“
— Jim nic nie mówił, lecz wiatr, który był ucichł, powiał znów łagodnie i wzmagał się stopniowo, a morze dołączyło swój szemrzący głos do wybuchu gadatliwości, który nastąpił po niemych chwilach grozy. Zatonął! Zatonął! To było pewne. I nikt nie mógł temu zaradzić. Powtarzali wciąż raz po raz te same słowa, jakby się nie mogli zatrzymać. Nie wątpili ani przez chwilę, że statek zatonie. Światła zgasły. Z największą pewnością — światła zgasły! Nic innego nie można się było spodziewać. Patna musiała zatonąć. Jim zauważył iż rozmawiali o tem, jakby byli zostawili za sobą pusty statek. Doszli do wniosku że to nie mogło trwać długo, kiedy się raz zaczęło. Ta myśl zdawała się im sprawiać pewną przyjemność. Zapewniali jeden drugiego, że to trwać długo nie mogło: — „Poszedł na dno jak kamień.“ Główny mechanik oświadczył, że w chwili zatonięcia światło na maszcie opadło, „jakby ktoś rzucił palącą się zapałkę“. Na to drugi mechanik zaśmiał się histerycznie: „To dobrze, to dobrze.“
— „Zęby jego zaszczękały jak grzechotka — rzekł Jim — a potem naraz zaczął płakać. Mazgaił się i szlochał jak dziecko, chwytając oddech i łkając: „O Jezu, Jezu, o Jezu!“ Przez chwilę siedział cicho, i nagle znów zaczynał: „O moja biedna ręka! O moja biedna ręka!“ Miałem ochotę go trzasnąć. Dwu z nich siedziało w rufie. Ledwie mogłem dostrzec ich cienie. Pomruk głosów dochodził mnie niewyraźnie. Wszystko to było bardzo ciężkie do zniesienia. W dodatku było mi zimno. I nic zrobić nie mogłem. Pomyślałem, że jeśli się ruszę, przyjdzie mi skoczyć za burtę i...“
— Ręka Jima sunąca ukradkiem zetknęła się z kieliszkiem od likieru; cofnął ją nagle, jakby dotknął rozżarzonego węgla. Posunąłem lekko butelkę.
— „Pozwoli pan jeszcze likieru?“ — zapytałem. Spojrzał na mnie z gniewem.
— „Czy pan myśli że muszę się podniecić, aby panu powiedzieć co mam do powiedzenia?“ — zapytał. Banda obieżyświatów poszła już spać. Byliśmy sami, tylko w cieniu stała jakaś biała, niewyraźna postać, która pod moim wzrokiem pochyliła się naprzód, zawahała i milcząc, opuściła werandę. Robiło się późno, lecz nie wspomniałem o tem swemu gościowi.
— Wśród swej rozterki usłyszał, że jego towarzysze zaczynają komuś wymyślać. „Co ci przeszkadzało skoczyć, ty warjacie?“ rzekł gderliwy głos. Główny mechanik opuścił rufę i słychać go było gramolącego się ku przodowi, jakby żywił złe zamiary względem „największego idjoty na świecie“. Szyper wykrzykiwał obelgi chrypliwym, wysilonym głosem, z miejsca gdzie siedział przy wiosłach. Jim podniósł głowę na ten hałas i usłyszał że wołają: „Jerzy“, a jednocześnie czyjaś ręka uderzyła go w piersi. „Co powiesz na swoje usprawiedliwienie, ty durniu?“ zapytał ktoś z pewnego rodzaju szlachetnem oburzeniem.
— „Napadli na mnie wszyscy — mówił Jim. — Wymyślali mi — wymyślali... nazywając mię Jerzym. — Zatrzymał się aby na mnie popatrzeć, usiłował się uśmiechnąć, odwrócił oczy i ciągnął dalej. — Ten mały mechanik podsunął mi twarz pod sam nos: „Cóż znowu! To ten psiakrew oficer“. „Co?“ zawył szyper z drugiego końca łodzi. „Niepodobna!“ wrzasnął pierwszy mechanik i przestał także wiosłować aby mi spojrzeć w twarz“.
— Wiatr nagle ustał. Zaczęło znów padać i cichy, nieustanny, nieco tajemniczy szum, z jakim morze przyjmuje deszcz, podniósł się ze wszystkich stron pośród nocy.
— „Z początku tacy byli zaskoczeni, że im odjęło mowę — opowiadał Jim spokojnie — a cóż ja mogłem powiedzieć? — Zająknął się i zrobił wysiłek aby opowiadania nie przerywać. — Wymyślali mi ohydnemi słowami. — Jego głos, zniżony do szeptu, niekiedy podnosił się nagle, krzepnąc od namiętnej pogardy, jakby mówił o jakichś tajemnych szkaradzieństwach. — Wszystko jedno jak mnie nazywali — rzekł posępnie. — Słyszałem w ich głosach nienawiść. To wcale dobra rzecz. Nie mogli mi wybaczyć, że się znalazłem w tej łodzi. Nie mogli tego znieść. Przyprawiało ich to o szaleństwo... — Zaśmiał się krótko. — Ale właśnie to mię powstrzymało od... Niech pan patrzy! Siedziałem ze skrzyżowanemi ramionami na burcie! — Usadowił się zręcznie na brzegu stolika i skrzyżował ramiona. — O tak — widzi pan? Nieznaczne przechylenie wtył, i byłbym poszedł — za tamtymi. Leciutkie przechylenie — najlżejsze. — Zmarszczył się, i uderzając w czoło średnim palcem, rzekł z przejęciem: — Ta myśl była tu ciągle — nie opuszczała mnie ani na chwilę. A deszcz — zimny, gęsty — zimny jak topniejący śnieg — jeszcze zimniejszy — na cienkiem bawełnianem ubraniu — nigdy już nie będzie mi tak zimno, wiem o tem. I niebo — czarne — całe czarne. Żadnej gwiazdy, żadnego światełka. Nic poza tą przeklętą łodzią i tymi dwoma, ujadającymi na mnie jak dwa nędzne kundle na osaczonego złodzieja. „Hau! Hau! Co tu robisz? Ładne z ciebie ziółko! Taki psiakrew z niego jaśniepan, że ręki do pracy nie przyłoży. Jakoś przyszedłeś do siebie, co? Wślizgnąłeś się do łodzi, co? Hau, hau! Niegodzien jesteś żyć! Hau, hau!“ Obaj starali się jeden drugiego przeszczekać. Tamten trzeci ujadał w rufie poprzez deszcz — nie mogłem go dojrzeć — nie mogłem nic dosłyszeć z jego plugawego pyskowania. Hau, hau! Wrrr, wrrr! Hau, hau! Miło mi było ich słuchać — mówię panu, utrzymywało mię to przy życiu. Właśnie to ocaliło mi życie. Wszyscy huzia na mnie, jakby mię chcieli wypędzić tym wrzaskiem na burtę! „Dziwię się, żeś się zdobył na odwagę aby skoczyć. Nic tu po tobie. Gdybym wiedział kto skoczył, byłbym go strącił za burtę — tego tchórza. Coś zrobił z tamtym drugim? Skąd ci się wzięła odwaga żeby skoczyć — tchórzu! Co nam przeszkadza wyrzucić go za burtę?“ Zabrakło im tchu; deszcz poleciał dalej po morzu. A potem nic. Nic naokoło łodzi; żadnego szmeru. Chcieli mnie ujrzeć w morzu, tak? Klnę się na Boga! Byłbym spełnił ich życzenie, gdyby tylko cicho siedzieli. Chcecie mnie wyrzucić za burtę, co? — mówię. — Spróbujcie. Skoczę za dwa pensy. „Zbyt drogo za twoją skórę!“ wrzasnęli razem. Było tak ciemno, że widziałem ich tylko, jeśli który z nich się poruszył. Boże ty mój! czemuż się na mnie nie rzucili!“
— Nie mogłem powstrzymać okrzyku: „Cóż za niesłychana historja!“
— „Niezła, co? — rzekł, jakby w pewien sposób zdziwiony. — Udawali iż wierzą, że dla jakiejś przyczyny sprzątnąłem tamtego człowieka. Pocobym to miał robić? I skądże u djabła mogłem wiedzieć, co się z nim dzieje? Przecież dostałem się jakoś do tej łodzi — do tej łodzi — ja... — Muskuły naokoło ust skurczyły mu się w nieświadomym grymasie, co przedarł się przez maskę jego zwykłego wyrazu — gwałtowny, krótkotrwały i rozświetlający jak zygzak błyskawicy, który dopuszcza na chwilę oko do tajnych warstw chmury. — Ja się przecież tam znalazłem. Byłem tam z nimi — nieprawdaż? Czy to nie okropne, żeby człowiek został doprowadzony do popełnienia takiej rzeczy — i musiał za to odpowiadać? Cóż ja mogłem wiedzieć o tym Jerzym, na którego wrzeszczeli? Pamiętałem że leżał zwinięty w kłębek na pokładzie. „Ty podły tchórzu!“ krzyczał wciąż pierwszy mechanik. Zdawało się że nie jest w stanie żadnych innych słów sobie przypomnieć. Wszystko mi było jedno, tylko że jego wrzaski zaczęły mię nużyć. „Stul pysk“, mówię. A on jak nie wrzaśnie wściekle ze wszystkich sił: „Zabiłeś go! Zabiłeś go!“ „Nie“ — krzyknąłem — „ale zaraz zabiję ciebie“. Zerwałem się, a on się zwalił wtył na ławkę z okropnym łoskotem — nie wiem dlaczego. Zbyt było ciemno. Pewno chciał się cofnąć. Stałem wciąż twarzą do rufy, a tamten nędzny mały mechanik zaczął skomleć: „Pan chyba nie uderzy człowieka, który ma złamaną rękę — pan się uważa przecież za gentlemana“. Usłyszałem ciężkie kroki — raz, dwa — i sapiący pomruk. Tamta druga bestja zbliżała się do mnie i wlokła za sobą po rufie klekoczące wiosło. Widziałem jak się poruszał, wielki, ogromny — jak się widzi kogoś wśród mgły, albo we śnie. „Bliżej tu“, krzyknąłem. Byłbym go wyrzucił za burtę jak kosz ze śmieciem. Zatrzymał się, mruknął coś pod nosem i odszedł z powrotem. Może posłyszał wiatr. Ja nie słyszałem. Było to ostatnie gwałtowne uderzenie wiatru. Szyper wrócił do steru. Żałowałem że wrócił. Byłbym go... byłbym...“
— Otworzył i ścisnął zakrzywione palce, a ręce jego zatrzepotały się okrutnie i zapalczywie. „Spokojnie, spokojnie“, mruknąłem.
— „Co? co? Jestem zupełnie spokojny — odparł, dotknięty do żywego, przyczem ręka drgnęła mu konwulsyjnie i przewrócił łokciem butelkę koniaku. Rzuciłem się naprzód, zgrzytnąwszy krzesłem po flizach. Jim skoczył od stolika, jakby mina wybuchła za jego plecami; w tym skoku zwrócił się nawpół ku mnie, zanim opadł, przykucnąwszy na piętach; w oczach miał przestrach, a nozdrza mu zbielały. Spojrzał na mnie; wzrok jego wyrażał wielką przykrość. — Strasznie pana przepraszam. Co za bałwan ze mnie! — mruknął, bardzo zmartwiony; ostry zapach rozlanego alkoholu otoczył nas nagle atmosferą podłej knajpy wśród chłodnych, przejrzystych nocnych ciemności. W jadalni zgaszono już światła; nasza świeca połyskiwała samotnie na długiej werandzie a kolumny oblokły się w czerń od podstaw aż do kapiteli. Na tle jasnych gwiazd wysoki zrąb urzędu portowego zarysował się wyraźnie z drugiej strony Esplanady, jakby posępny gmach przysunął się bliżej by patrzeć i słuchać.
— Jim przybrał obojętną minę.
— „Zdaje mi się że jestem mniej spokojny teraz niż wtedy. Byłem gotów na wszystko. To były drobnostki...“
— „Niezbyt miłe rzeczy przeżył pan w tej łodzi“ — zauważyłem.
— „Byłem gotów na wszystko — powtórzył. — Kiedy światła okrętu już znikły, mogło się dziać Bóg wie co w tej łodzi — i niktby się o tem nie dowiedział. Czułem to z zadowoleniem. A przy tem było dostatecznie ciemno. Zdawało się że zamurowano nas szybko w przestronnym grobie. Nie mieliśmy żadnej styczności z ziemią. Nikt nie mógł wydawać o nas sądu. Nic już nas nie obchodziło. — Po raz trzeci w ciągu tej rozmowy Jim roześmiał się nieprzyjemnie, ale nie było teraz nikogo, ktoby go mógł podejrzewać że jest tylko pijany. — Nie istniał już dla nas strach, ani prawa, ani dźwięki, ani oczy — nawet nasze własne — aż do wschodu słońca“.
— Uderzyła mię przejmująca prawda jego słów. Jest coś szczególnego w małej łódce zagubionej na rozległem morzu. Na ludzi, którzy uszli cieniowi śmierci, zdaje się padać cień szaleństwa. Kiedy statek zawiedzie, zdaje się iż cały świat zawiódł człowieka — ten świat, który go urobił, okiełznał, który miał nad nim pieczę. Rzekłbyś iż dusze ludzi, pływających po wodnej przepaści, wyzwalają się w zetknięciu z ogromem, gotowe na szczytne bohaterstwo, szał głupoty, lub też najniższą ohydę. O katastrofie na morzu można powiedzieć to samo co o wierze, myśli, miłości, nienawiści, przekonaniach, lub nawet o wyglądzie rzeczy materjalnych: jest tyleż katastrof co i ludzi — a w tej oto tkwiła nikczemność, i właśnie dlatego osamotnienie rozbitków było bardziej zupełne; ohydne warunki towarzyszące wypadkowi odcięły tych ludzi bezwzględnie od pozostałej ludzkości, której ideał postępowania nie został poddany próbie szatańskiego i przerażającego żartu. Towarzysze Jima wściekali się na niego, jako na tchórzliwego krętacza — a on znów skupił na nich całą swoją nienawiść do tego co się stało; byłby chciał straszliwie się zemścić za odrażającą pokusę, którą na niego nasłali. Możecie być pewni, że łódź zagubiona na pełnem morzu wydobędzie z człowieka instynkty czające się w głębi wszystkich myśli, wszystkich uczuć, wrażeń i wzruszeń. Charakterystyczne było dla groteskowej nikczemności cechującej ową katastrofę, że między tymi ludźmi nie doszło do bójki. Wszystko polegało tylko na groźbach, na straszliwie skutecznym fałszu, na oszustwie — od początku do końca — uknutem przez bezgraniczną pogardę ciemnych sił. Lecz realne groźby mrocznych potęg, gotowych każdej chwili zatriumfować nad człowiekiem, są stale odpierane przez ludzką nieugiętość. Zapytałem, poczekawszy chwilę:
— „No i co się stało?“ — Zbyteczne pytanie. Wiedziałem już zadużo aby się spodziewać łaski jakiegoś odkupiającego porywu, dobrodziejstwa szału lub mrocznej zgrozy.
— „Nic — odpowiedział. — Ja to brałem poważnie, a im chodziło tylko o pozory. Nic się nie stało“.
— Wschodzące słońce zastało Jima w dziobie łodzi, w tej samej pozycji jaką zajął natychmiast po skoku. Co za wytrwałość w jego gotowości na wszystko! Przez całą noc trzymał w garści rękojeść steru. Upuścili ster za burtę, chcąc go założyć, i snać rękojeść została jakimś sposobem zawleczona aż na przód, podczas kiedy biegali tam i z powrotem, usiłując wykonać naraz wiele manewrów aby się od Patny oddalić. Jim widać trzymał przez jakie sześć godzin tę rękojeść — długi, ciężki kawał twardego drzewa. Chyba nie powiecie, że nie był gotów na wszystko! Czy widzicie, jak stoi w milczeniu przez pół nocy z twarzą zwróconą ku falom deszczu, jak się wpatruje w ciemne postacie, śledząc niewyraźne ich poruszenia, natężając słuch aby posłyszeć ciche szepty, rozlegające się zrzadka w stronie rufy! Niezłomna odwaga, czy też wysiłek trwogi? Jak myślicie? A wytrwałości też mu odmówić nie można. Przez sześć godzin mniej więcej mieć się wciąż na baczności; wytrzymać sześć godzin czujnego bezruchu w łódce, która sunie zwolna naprzód lub unosi się nieruchomo na wodzie, stosownie do kaprysu wiatru; a tymczasem morze zasnęło wreszcie, uspokojone, a chmury płynęły wciąż nad głową Jima, a niebo — czarny, matowy ogrom — zmniejszyło się do rozmiarów ciemnego, połyskliwego sklepienia, roziskrzyło się jeszcze wspanialej, poczem jęło blaknąć od wschodu, zszarzało u zenitu; ciemne postacie, zasłaniające za rufą gwiazdy tuż nad horyzontem, nabrały konturów, bryłowatości — obróciły się w ramiona, głowy, twarze, rysy — stały się trzema ludźmi, którzy patrzyli ponuro na Jima — rozczochrani, w potarganem odzieniu, mrugając czerwonemi powiekami wśród białego świtu.
— „Wyglądali, jakby się włóczyli pijani po rynsztokach przez jaki tydzień“ — opisywał Jim plastycznie, a potem mruknął coś o wschodzie słońca, nadmieniając, że dzień zapowiadał się pogodny. Wiecie, jak to marynarze mają zwyczaj wspominać o pogodzie przy każdej sposobności. Co do mnie, wystarczyło kilka słów wymruczanych przez Jima, abym ujrzał dolny kraniec słonecznej tarczy odrywający się od widnokręgu, całą widzialną przestrzeń morza rozedrganą, pomarszczoną przez biegnące chyżo drobne falki — jakgdyby wody się wzdrygnęły, dając życie świetlistej kuli — jednocześnie zaś ostatni powiew wiatru poruszył powietrzem niby pełne ulgi westchnienie.
— „Siedzieli w rufie ramię w ramię z szyprem pośrodku jak trzy plugawe sowy i gapili się na mnie. — Słuchałem Jima, który mówił z zawziętą nienawiścią — żrąca jej moc przenikała pospolite słowa jak kropla potężnej trucizny, co pada do szklanki z wodą — lecz myśli moje krążyły wciąż koło tego wschodu słońca. Wyobraziłem sobie pod przejrzystą pustką nieba czterech ludzi zagubionych wśród bezludnego morza, samotne słońce, które, nie bacząc na tę odrobinę życia, wstępowało po czystem sklepieniu niebios, jakby pragnęło spojrzeć ogniście zwysoka na swą własną wspaniałość odbitą w cichym oceanie. Zaczęli wołać na mnie z rufy — mówił Jim — jak na swego kamrata. Słyszałem ich. Prosili abym się opamiętał i rzucił ten „podły kawał drewna“. Dlaczego tak się zachowuję? Przecież mi nic nie zrobili — prawda? Nic się złego nie stało... Nic złego!“
— Twarz jego poczerwieniała, jakby nie mógł powietrza z płuc wyzionąć.
— „Nic złego! — wybuchnął. — Zostawiam to bez komentarzy. Pan to przecież rozumie. Co? Czy pan mię słyszy? Nic złego! Wielki Boże! Cóż mogło się stać gorszego? O tak, ja wiem dobrze — skoczyłem. Tak. Skoczyłem jak oni. Powiedziałem już że skoczyłem; ale mówię panu, niktby nie mógł z nimi wytrzymać. To wszystko stało się najwyraźniej za ich sprawą, jakby byli zarzucili na pokład hak i ściągnęli mię do łodzi. Czyżby pan tego nie rozumiał? Pan to musi zrozumieć. No dalej — niechże pan powie otwarcie...“
— Jego niespokojne oczy utkwione w moich pytały, prosiły, wyzywały, błagały. Za cenę życia nie byłbym mógł się powstrzymać od szeptu:
— „Ciężko został pan doświadczony“.
— „I najniesprawiedliwiej — podchwycił szybko. — Nie miałem żadnych szans — wśród tej hołoty. A teraz zaczęli się do mnie wdzięczyć — ach, tak podle! Przecież są moimi kolegami, towarzyszami! Z tej samej łodzi. Trzeba brać wszystko z dobrej strony. Oni nie mają nic złego na myśli. Jerzy obchodzi ich tyle co zeszłoroczny śnieg. W ostatniej chwili wrócił po coś do swojej kajuty i tam go przychwyciło. Skończony dureń był z niego. Oczywiście bardzo to smutne... Patrzyli na mnie; wargi ich się poruszały; potrząsali głowami tam w końcu łodzi — wszyscy trzej; kiwali porozumiewawczo — na mnie. I cóż w tem dziwnego? Czyż nie skoczyłem? Nie odpowiadałem nic. Niema słów na te rzeczy, które chciałem wypowiedzieć. Gdybym był wtedy usta otworzył, zawyłbym poprostu jak zwierzę. Pytałem się siebie ciągle, kiedy się obudzę. A oni nawoływali mię aby przyjść do nich na rufę i wysłuchać spokojnie co szyper ma do powiedzenia. Z pewnością jeszcze przed wieczorem znajdzie nas jaki statek — jesteśmy na szlaku kanału Sueskiego; już teraz widać dym na północo-zachodzie“.
— „Wstrząsnąłem się okropnie, kiedym dostrzegł tę nikłą, nikłą plamkę, — ten ślad brunatnej mgły tuż nad morzem, — przez którą było widzieć granice nieba i ziemi. Krzyknąłem do nich, że usłyszę wszystko doskonale ze swego miejsca. Szyper zaczął kląć głosem chrypliwym jak krakanie kruka. Oświadczył iż nie myśli wysilać głosu dla mojej wygody. „Czy pan się boi że usłyszą pana z brzegu?“ zapytałem. Spojrzał na mnie, jakby mię chciał rozszarpać w kawały. Pierwszy mechanik poradził mu aby uległ memu kaprysowi, bo jeszcze niezupełnie dobrze mam w głowie. Szyper podniósł się w rufie niby gruby słup mięsa; zaczął mówić i mówić...“
— Jim zamyślił się. „No i co?“ rzekłem.
— „Cóż mnie to obchodziło, jaką historię postanowili wymyśleć? — zawołał niedbale. — Pozwoliłem im mówić co im się żywnie podobało. To była ich sprawa. Wiedziałem, jak się to odbyło. Nic się dla mnie zmienić nie mogło, choćby nie wiem co ludziom wmówili. A szyper gadał, dowodził — i znów gadał, i znów dowodził. Bez końca. Nagle poczułem że nogi się uginają pode mną. Osłabłem — byłem znużony — śmiertelnie znużony. Wypuściłem z ręki sterownicę i siadłem na najdalszej ławce, odwracając się do nich plecami. Miałem już tego dosyć. Wołali na mnie, pytając czy zrozumiałem; przecież to była prawda — prawda w każdem słowie! Mój Boże, była to prawda — z ich punktu widzenia. Nie odwróciłem głowy. Słyszałem jak rozprawiali między sobą. „Ten głupi osioł nie chce nic powiedzieć“. „Oho, ale rozumie doskonale“. „Dajcie mu pokój; i tak potrafi się znaleźć“. „I coby mógł nam zrobić?“ Rzeczywiście — co byłbym mógł im zrobić? Czyż nie znajdowaliśmy się wszyscy razem w tej łodzi? Starałem się udawać głuchego. Dym znikł w północnym kierunku. Nastała martwa cisza. Pili wodę z beczki, ja piłem także. Potem z wielkim trudem rozpostarli żagiel na burcie. Zgodziłem się objąć wachtę. Wleźli pod żagiel i znikli mi z oczu. Bogu dzięki! Byłem znużony, znużony, skonany, jakbym nie spał ani chwili od urodzenia. Blask słońca przeszkadzał mi patrzeć na wodę. Niekiedy któryś z nich wyłaził z pod żagla, stawał w łodzi aby się rozejrzeć i wpełzał z powrotem. Słyszałem od czasu do czasu chrapanie. Mogli spać! A przynajmniej jeden z nich. Ja spać nie mogłem. Wszystko naokoło było tylko blaskiem i łódź zdawała się w blask ten zapadać. Niekiedy czułem ze zdumieniem że siedzę na ławce...“
— Zaczął chodzić miarowemi krokami przed mojem krzesłem, tam i z powrotem, z ręką w kieszeni od spodni, pochyliwszy głowę w zamyśleniu; czasem podnosił prawą dłoń ruchem, który zdawał się usuwać z drogi niewidzialnego natręta.
— „Pan myśli pewnie że mię ogarniało szaleństwo — rzekł zupełnie odmiennym tonem. — I to jest zrozumiałe, jeśli pan pamięta że zgubiłem czapkę. Nad moją gołą głową słońce odbyło całą swą drogę ze wschodu na zachód, ale widać tego dnia nic mi nie mogło zaszkodzić. Nawet słońce nie mogło zrobić ze mnie szaleńca... — Odepchnął prawą ręką myśl o szaleństwie. — I zabić mnie także nie mogło... — Znów ręka jego odsunęła jakiś cień. — Tylko ja sam mogłem to zrobić“.
— Ach tak? — rzekłem, niezmiernie zdumiony tym nowym zwrotem, i spojrzałem na niego z takiem uczuciem, jakby się odwrócił na pięcie i zmienił mi się w oczach.
— „Ani nie dostałem zapalenia mózgu, ani nie padłem martwy — ciągnął dalej. — Słońce nie obchodziło mnie zupełnie. Rozmyślałem spokojnie i chłodno, jakgdybym siedział w cieniu. Ta opasła bestja — szyper — wystawił z pod płótna wielki, krótko ostrzyżony łeb i wparł we mnie rybie oczy. „Donnerwetter! Umrze pan“ — warknął i cofnął głowę jak żółw. Widziałem go. Słyszałem. Nie przeszkodził mi w rozprawianiu się z sobą. Mówiłem sobie właśnie wtedy, że nie umrę...“
— Jim rzucił mi w przejściu uważne spojrzenie, usiłując przeniknąć co myślę.
— „Czy pan chce przez to powiedzieć, że pan rozmyślał o samobójstwie?“ — zapytałem, starając się zdobyć na ton jaknajbardziej nieprzenikniony. Skinął głową, nie przestając chodzić.
— „Tak, do tego doszedłem, kiedym tam siedział samotnie — rzekł. Uszedł jeszcze kilka kroków aż do wyimaginowanego kresu swej przechadzki, poczem zawrócił, trzymając obie ręce głęboko w kieszeniach. Przystanął nagle przed mojem krzesłem i spojrzał na mnie. — Czy pan mi wierzy?“ — spytał z natężoną ciekawością. Pobudziło mię to do uroczystego oświadczenia, że gotów jestem uwierzyć bezwzględnie we wszystko, co uzna za stosowne mi powiedzieć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.