Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wili za sobą pusty statek. Doszli do wniosku że to nie mogło trwać długo, kiedy się raz zaczęło. Ta myśl zdawała się im sprawiać pewną przyjemność. Zapewniali jeden drugiego, że to trwać długo nie mogło: — „Poszedł na dno jak kamień.“ Główny mechanik oświadczył, że w chwili zatonięcia światło na maszcie opadło, „jakby ktoś rzucił palącą się zapałkę“. Na to drugi mechanik zaśmiał się histerycznie: „To dobrze, to dobrze.“
— „Zęby jego zaszczękały jak grzechotka — rzekł Jim — a potem naraz zaczął płakać. Mazgaił się i szlochał jak dziecko, chwytając oddech i łkając: „O Jezu, Jezu, o Jezu!“ Przez chwilę siedział cicho, i nagle znów zaczynał: „O moja biedna ręka! O moja biedna ręka!“ Miałem ochotę go trzasnąć. Dwu z nich siedziało w rufie. Ledwie mogłem dostrzec ich cienie. Pomruk głosów dochodził mnie niewyraźnie. Wszystko to było bardzo ciężkie do zniesienia. W dodatku było mi zimno. I nic zrobić nie mogłem. Pomyślałem, że jeśli się ruszę, przyjdzie mi skoczyć za burtę i...“
— Ręka Jima sunąca ukradkiem zetknęła się z kieliszkiem od likieru; cofnął ją nagle, jakby dotknął rozżarzonego węgla. Posunąłem lekko butelkę.
— „Pozwoli pan jeszcze likieru?“ — zapytałem. Spojrzał na mnie z gniewem.
— „Czy pan myśli że muszę się podniecić, aby panu powiedzieć co mam do powiedzenia?“ — zapytał. Banda obieżyświatów poszła już spać. Byliśmy sami, tylko w cieniu stała jakaś biała, niewyraźna postać, która pod moim wzrokiem pochyliła się naprzód, zawahała i milcząc, opuściła werandę. Robiło się późno, lecz nie wspomniałem o tem swemu gościowi.
— Wśród swej rozterki usłyszał, że jego towa-