Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bardzo zmartwiony; ostry zapach rozlanego alkoholu otoczył nas nagle atmosferą podłej knajpy wśród chłodnych, przejrzystych nocnych ciemności. W jadalni zgaszono już światła; nasza świeca połyskiwała samotnie na długiej werandzie a kolumny oblokły się w czerń od podstaw aż do kapiteli. Na tle jasnych gwiazd wysoki zrąb urzędu portowego zarysował się wyraźnie z drugiej strony Esplanady, jakby posępny gmach przysunął się bliżej by patrzeć i słuchać.
— Jim przybrał obojętną minę.
— „Zdaje mi się że jestem mniej spokojny teraz niż wtedy. Byłem gotów na wszystko. To były drobnostki...“
— „Niezbyt miłe rzeczy przeżył pan w tej łodzi“ — zauważyłem.
— „Byłem gotów na wszystko — powtórzył. — Kiedy światła okrętu już znikły, mogło się dziać Bóg wie co w tej łodzi — i niktby się o tem nie dowiedział. Czułem to z zadowoleniem. A przy tem było dostatecznie ciemno. Zdawało się że zamurowano nas szybko w przestronnym grobie. Nie mieliśmy żadnej styczności z ziemią. Nikt nie mógł wydawać o nas sądu. Nic już nas nie obchodziło. — Po raz trzeci w ciągu tej rozmowy Jim roześmiał się nieprzyjemnie, ale nie było teraz nikogo, ktoby go mógł podejrzewać że jest tylko pijany. — Nie istniał już dla nas strach, ani prawa, ani dźwięki, ani oczy — nawet nasze własne — aż do wschodu słońca“.
— Uderzyła mię przejmująca prawda jego słów. Jest coś szczególnego w małej łódce zagubionej na rozległem morzu. Na ludzi, którzy uszli cieniowi śmierci, zdaje się padać cień szaleństwa. Kiedy statek zawiedzie, zdaje się iż cały świat zawiódł człowieka —