Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jedno, tylko że jego wrzaski zaczęły mię nużyć. „Stul pysk“, mówię. A on jak nie wrzaśnie wściekle ze wszystkich sił: „Zabiłeś go! Zabiłeś go!“ „Nie“ — krzyknąłem — „ale zaraz zabiję ciebie“. Zerwałem się, a on się zwalił wtył na ławkę z okropnym łoskotem — nie wiem dlaczego. Zbyt było ciemno. Pewno chciał się cofnąć. Stałem wciąż twarzą do rufy, a tamten nędzny mały mechanik zaczął skomleć: „Pan chyba nie uderzy człowieka, który ma złamaną rękę — pan się uważa przecież za gentlemana“. Usłyszałem ciężkie kroki — raz, dwa — i sapiący pomruk. Tamta druga bestja zbliżała się do mnie i wlokła za sobą po rufie klekoczące wiosło. Widziałem jak się poruszał, wielki, ogromny — jak się widzi kogoś wśród mgły, albo we śnie. „Bliżej tu“, krzyknąłem. Byłbym go wyrzucił za burtę jak kosz ze śmieciem. Zatrzymał się, mruknął coś pod nosem i odszedł z powrotem. Może posłyszał wiatr. Ja nie słyszałem. Było to ostatnie gwałtowne uderzenie wiatru. Szyper wrócił do steru. Żałowałem że wrócił. Byłbym go... byłbym...“
— Otworzył i ścisnął zakrzywione palce, a ręce jego zatrzepotały się okrutnie i zapalczywie. „Spokojnie, spokojnie“, mruknąłem.
— „Co? co? Jestem zupełnie spokojny — odparł, dotknięty do żywego, przyczem ręka drgnęła mu konwulsyjnie i przewrócił łokciem butelkę koniaku. Rzuciłem się naprzód, zgrzytnąwszy krzesłem po flizach. Jim skoczył od stolika, jakby mina wybuchła za jego plecami; w tym skoku zwrócił się nawpół ku mnie, zanim opadł, przykucnąwszy na piętach; w oczach miał przestrach, a nozdrza mu zbielały. Spojrzał na mnie; wzrok jego wyrażał wielką przykrość. — Strasznie pana przepraszam. Co za bałwan ze mnie! — mruknął,