Litościwe Dzieci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Litościwe Dzieci
Podtytuł Powiastka
Pochodzenie Skarbnica Milusińskich Nr 63
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1930
Druk „RENOMA“
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
SKARBNICA MILUSIŃSKICH
pod redakcją S. NYRTYCA.



E. KOROTYŃSKA
LITOŚCIWE DZIECI
POWIASTKA
z ilustracjami


WYDAWNICTWO KSIĘGARNI POPULARNEJ
w WARSZAWIE.

Druk. „RENOMA“, Warszawa, Karmelicka 17.





Było duże, głębokie jezioro, a nad brzegiem przezroczej jego wody stały dwa domostwa.
Jednem z nich był dworek bogaty, drugi nędzna wieśniacza lepianka.
Tego roku, w którym zaczynamy nasze opowiadanie, mróz był duży nieopisanie. Woda jeziora pokryła się lodem, a ostry, kłujący szron padał bez przerwy.
Rzadko kiedy święta Bożego Narodzenia były tak bardzo mroźne.
— Mężu, — odezwała się właścicielka bogatego domku do gospodarza, ponuro wsłuchającego się w wycie wichru, — czyż nie położymy, jak co roku na Boże Narodzenie snopka zboża dla ptasząt? W ten dzień tak radosny, nikt głodu nie powinien zaznawać.
— Za mało mamy, aby się dzielić z marnemi wróblami, — odparł gospodarz, — wpierw myśleć trzeba o sobie, nie mów mi o takich głupstwach... Ze snopka żyta mieć będziemy chleb.
— A przecież rok w rok spełnialiśmy ten obowiązek serca i sumienia, — dodała dobra kobieta — wszakże przynosi on szczęście.

— Mówię ci po raz drugi i ostatni, że nie mamy na takie zbytki! — krzyknął ze złością gospodarz.
W bogatym dworku wkrótce wyprawiano sute przyjęcie dla zaproszonych gości, a biedne wygłodzone i zziębłe ptaszęta latały żałośnie piszcząc wśród śnieżnej zamieci.
W tymże samym czasie na dachu biednej sąsiedniej chateczki ucztowały gromady wróbli, gili i jemiołuszek...
Dach cały zaroił się od gości skrzydlatych, a wesoły ich szczebiot napełnił serca mieszkańców radością.
— Jeśliby ten snop położony dla ptaków wymłócić, mielibyśmy świeży chleb na Święta, — westchnęła gospodyni, — i do czego podobne dawanie wróblom, podczas gdy sami jesteśmy biedni?...
— Czyż nie wiesz, że kto miłosierny, ten bogaty? — łagodnie spytał gospodarz.
— Nie rozumiem jednak, co za sens karmić te darmozjady ptaki, — mruknęła zadąsana kobieta.
— Chociażby i dzikie zwierzęta, to trzeba je karmić, jeśli są głodne, — odparł wieśniak, dla nas i tak dość będzie chleba i mleka. Uskładałem trochę pieniędzy na kilka bochenków chleba, nie bój się więc droga żono, nie będziemy głodni.
Zaraz wyślemy dzieci po zakupy do wsi sąsiedniej, pojadą przez jezioro na saneczkach i wieczorem wrócą do domu.
— Wilki się włóczą, a jeśli napotkają nasze dzieci... co będzie? — odezwała się z trwogą kobieta.
— Dałem Jaśkowi grubą laskę, opędzi się od nich...
Wkrótce po tej rozmowie wyruszył Jasiek z siostrą swą Anką po zakupy.
Ciemno było wokoło, biedne dzieci nie widziały niczego, prócz zasp śnieżnych, czuły tylko, że uszły dopiero połowę drogi do domu.
Naraz spostrzegły sunącą się ku nim jakąś czarną olbrzymią masę i zrozumiały, że wilk zaszedł im drogę.
Struchlałe ze strachu, oczekiwały swego końca.
Ale wilk nie myślał robić im krzywdy. Wył tylko żałośnie i przejmująco, a w wyciu tem dzieci rozpoznawały jakby wołanie do ich serduszek:
— Zimno, tak bardzo zimno! — zdawało się wołać wilczysko, a dzieci moje i ja nie mamy czego jeść...
Zlitujcie się nademną, dajcie mi trochę chleba!
— Damy ci biedaku chleba, — odezwała się dobra Andzia, — dostaniesz dwa bochenki, my zjemy chleb czerstwy, niechtam! Aby tylko rodzice mieli chlebek świeżutki na Święta...
— Dziękuję wam, pokornie dziękuję! — odpowiedziało wygłodniałe zwierzę i wziąwszy z rąk litościwych dzieci dwa świeże bochenki chleba, poszedł wilk do swojej nory.
Dzieci brnęły dalej po śniegu i ujrzały przed sobą wkrótce niedźwiedzia. Stanął przed nimi i mruczał coś niezrozumiałe, ale dzieci, wsłuchając się pilnie, pojęły wkońcu jego mruczenie. Zdawało się im, że mówił:
— Tak zimno, tak bardzo zimno... Zdroje zamarzły i dzieciom moim nie mam czego dać do picia. Umrę z pragnienia... Bądźcie tak litośnemi i dajcie mi trochę mleka.
Wówczas podał mu chłopiec połowę kupionego mleka.

— Dzięki wam dobre dzieci, — rzekł niedźwiedź, znikając w ciemnościach i kierując się do swego zimowego schronienia.
W pół godziny po spotkaniu się z niedźwiedziem zabłysły przed ich oczami światełka. Poznały nikły płomyk palącej się w ich izdebce lampki i podwoiły kroki pragnąc się czemprędzej znaleźć w swej miłej chateczce i uspokoić strwożonych późnym powrotem rodziców.
Gdy wkrótce uradowane podchodziły do domu, zatrzymała je u progu trzepocząca silnie skrzydełkami sowa.
Przelatywała nad ich głowami krzycząc przeraźliwie: — Chcę chleba i mleka! Chcę chleba i mleka!
I domagała się natarczywie, wysuwając swe ostre szpony na dzieci i grożąc poszarpaniem, jeśli nie dadzą jej tego o co wołała.
Rozgniewało to chłopca, który nie mógł pojąć jak można w tak niegrzeczny i groźny sposób dopominać się jedzenia.
— Czekaj, kiedyś ty taka! — zawołał, — to dam ci nauczkę! Mogłaś grzeczniej poprosić...
I tak mocno uderzył sowę po skrzydłach, że ta z przeraźliwym krzykiem rzuciła się do ucieczki.
Otrząsnąwszy w sionce przed drzwiami śnieg z ubrania, Jasiek i Anka szybko weszli do chaty.
— Baliśmy się już o was, drogie dzieci, — przywitała ich temi słowami ucieszona z powrotu dzieciaków, matka.
— Czy nie spotkała was jaka przygoda? — pytał ojciec.
— Nakarmiliśmy wilka! — wołała Anka.
— Napoiliśmy niedźwiedzia! — dodał Janek.
Ale sowie dostało się dobrze za niegrzeczność! — śmiała się dziewczynka.
I opowiedzieli rodzicom o swych dziwnych przygodach, ciesząc się jednocześnie, że wyrzeczeniem się świeżego chleba i mleka nakarmili głodne i spragnione zwierzęta.
Rodzice popatrzeli na siebie, przejęci tą samą myślą: — Mamy dobre i litościwe dzieci, które nawet dzikim zwierzętom nie odmawiają pomocy...
Zasiedli biedacy do stołu. Przed nimi leżały dwa bochenki przywiezionego przez dzieci chleba i butelka świeżego mleka.
Jaś i Anka sięgnęli po chleb czerstwy z dni poprzednich pozostały, pomni tego, iż zwierzętom chleb swój i mleko ofiarowali, ale rodzice nie pozwolili na to.
Rozdzielili chleb świeży i mleko na cztery równe części i spożywali radośnie. Ale dziwne się działy rzeczy podczas jedzenia.
Jedli i pili i nic im nie ubywało ze stołu.
Cztery ćwiartki chleba leżały nienaruszone, mleka nie ubywało ze dzbana.
Ze zdumieniem patrzali na to, nie rozumiejąc, coby to było.
Milczenie uroczyste zaległo izdebkę — stawał się bowiem cud...
Biedni ludzie, tak nim byli przejęci, że nikt nie przerywał ciszy...
Nagle szmer jakiś za oknem wyrwał wszystkich z zadumy i skierował wzrok ich ku oknu.
Wpatrzeni w litościwych gospodarzy i ich współczujące niedoli dzieci stali niedźwiedź i wilk rozradowani. Kosmate ich łapy spoczywały na blasze okiennej a wzrok skierowany był na siedzących.

Miny ich były wesołe i wyrażające wielką wdzięczność...
A poza nimi sowa trzepotała skrzydłami, ochrypłym krzycząc głosem:
— Hu! hu! hu! uderzyłeś mnie kijem i nauczyłeś grzeczności, hu! hu! hu!
Pojęli wtedy wszyscy, że Bóg nawiedził dom ich wielkim cudem, że zwierzęta przemówiły, aby rozsławić miłosierdzie.
Jakżeż dziękowali Bogu i z jakim apetytem zjadali! I tak było do końca ich życia.
Dojrzewały ziarna, wzrastały wysoko kłosy, dawały plon obfity.
A tymczasem w tejże okolicy, u innych ludzi był stały nieurodzaj i klęski.
U bogatego gospodarza, właściciela folwarku, który żałował snopka żyta dla wróbli, działo się wprost przeciwnie.
Martwiła się gospodyni, martwił się gospodarz, wreszcie rzekł dnia pewnego do żony:
— Zubożeliśmy tak bardzo z tego powodu, iż za dużo dajemy ubogim. Nie mamy na to środków. Wyganiaj wszystkich proszących, bo zginiemy! Sami pójdziemy wkrótce na żebraninę!
Posłuchała tej rady i odtąd szczuła psami każdego nędzarza, nie zważając nawet na starców zgrzybiałych i biedne dzieciny sieroce.
Ten brak litości nie pomógł jednak ani trochę do wzbogacenia się — dobrobyt nie wracał, przeciwnie, działo się coraz gorzej.
— Jemy za wiele! — odezwał się pewnego dnia skąpiec do swej żony — trzeba jeść połowę tego, cośmy jedli, jeśli tego nie zrobimy, pójdziemy wkrótce żebrać...
Nie pomogło i to bogaczowi. Skąpili sobie w jedzeniu, a jednak wciąż się im nie powodziło.
Kobieta kiwała głową, wreszcie rzekła: — Pójdę do sąsiada, mieszkającego po drugiej stronie jeziora i spytam, w jaki sposób nie brak mu nigdy chleba, podczas gdy my głód cierpimy.
— Idź! — rzekł gospodarz, — dowiedz się. Jestem pewny, że oszczędniej prowadzą gospodarstwo.
Poszła i powróciwszy powiedziała mężowi iż wieśniak ten oddaje nieraz ostatni kawałek chleba ubogiemu, a jednak nie brakuje im go nigdy, bo Bóg zwraca mu tę jałmużnę stokrotnie.
— To coś dziwnego! — odparł mąż, — ale sprobujmy tego środka: weź nasz ostatni bochenek chleba, wyjdź na drogę i oddaj ubogim, ale powiedz przytem, żeby wynosili się stąd jaknajdalej, jeśli nie chcą być wyszczutymi przez psy.
— O nie, odpowiedziała mu żona, — dawać trzeba jałmużnę z dobrem słowem i ze szczerego serca.
— Czy tak? — zdziwił się bogacz. — A więc dobrze, daj ze szczerego serca, ale z tym warunkiem, że nam Stwórca odda stokrotnie. Nie mamy na takie zbytki, musimy mieć za to nagrodę.
— Daje się jałmużnę bez żadnych warunków — odparła dobra kobieta.
— Coo? Czyżby nie można było wymagać za nasze dobro wdzięczności? — spytał zdziwiony skąpiec.
— Dobrzy ludzie często za szlachetne uczynki doznają niewdzięczności, a jednak nie zaprzestają pomagać potrzebującym.
— To dla mnie zupełnie niepojęte! Skądże na te dobre uczynki weźmiemy?
— Starczy i nam i innym, Bóg nam pomoże — odparła z powagą małżonka.
Zadumał się bogacz, wreszcie rzekł:
— Wiesz co, moja droga, tam w śpichrzu leży snopek nieomłóconego zboża. Trzeba go zachować na Święta Bożego Narodzenia dla wygłodniałych ptasząt. Od nich rozpoczniemy nasze dobre uczynki.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.