Listy O. Jana Beyzyma T. J./List XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze |
Wydawca | Wydawnictwo Księży Jezuitów |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia „Przeglądu Powszechnego” |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
U was zima, wszyscy myślicie o piecach, a tu przeciwnie, kończy się wiosna, a grudzień rozpocznie właśnie tutejsze lato. Jeszcze się nie rozpoczęła na serjo deszczowa pora, ale już się powoli na to zanosi. W dzień WW. Świętych spadł tu pierwszy deszcz. Sam deszcz jeszcze był niewielki, ulewnym nazwać go nie można, ale padał pod dobrą przygrywką; grały pioruny porządnie, aż miło było słuchać. Przedtem przez kilka tygodnie były nieznośne upały, chmurzyło się ciągle, ale nic zawsze z tego wszystkiego, ani kropelki deszczu, tylko czasem dał się słyszeć bardzo oddalony, głuchy huk grzmotów, tak jakby gdzieś aż z morza niby ten odgłos do nas dochodził. Teraz jak się zachmurzy, to pioruny sypią się jak z worka, a walą co się zowie, tak zupełnie, jakby się chciały popisywać, który lepiej urżnie. Proszę Ojca, ja nie mogę sobie jednej rzeczy wytłumaczyć, w jaki się to sposób dzieje, mianowicie: zacznie się tu czasem burza pod noc, pioruny walą siarczyście, lubię to wprawdzie słuchać, ale szkoda mi nocy, więc poleciwszy grzeszną mą duszę i wszystkich moich chorych opiece Matki Najświętszej, kładę się spać. W nocy nic a nic nie słyszę i tuż nade mną trzaskające pioruny nie budzą mnie wcale, chyba, że który urżnie już w samą prawie chatę. Niechże w nocy zastuka do furty który z chorych, to zaraz się budzę i idę do wołającego. Furtka jest o jakie 20 kroków od mojej chaty, no i przecież stukanie człowieka nie jest tak silne jak huk pioruna, a mimo to ja go słyszę.
Dzięki Bogu, wiosna minęła szczęśliwie. — W dzień Wszystkich Świętych pochowałem jedną staruszkę, to prawda. Ależ trudno znowu wymagać, żeby trędowaci nie umierali, jednak cieszy mnie nadzwyczaj, że nie z głodu umierają. Chociaż stosunkowo bardzo niewielu straciłem, ale trochę rozmaitości mieliśmy tej wiosny. Wkradła się między moje czarne pisklęta febra i na dobre zaczęła bruździć. Ustawicznie wołali mnie w dzień i często w nocy: »Chodź Ojcze, zobacz chorą kobietę, bo z nią już bardzo źle«. — »Spiesz się Ojcze, bo ten człowiek ciągle omdlewa, może wkrótce umrze«. — »Daj mi co Ojcze, i rany opatrz, bo mnie bardzo bolą« i t. p. wołania powtarzały się bez końca prawie codziennie przez cały październik. Naturalnie, że pomóc nie mogłem, bo doktorem nie jestem, a choćbym nim i był, to leków żadnych nie mam, więcbym również nic nie zrobił; ale dzięki Bogu, nie umarli, bo Marka Najśw. widocznie Sama leczyła. Wołają, że ktoś bardzo chory — idę, pytam: co ci jest? »Ojcze, boli mnie wewnątrz wszystko«. Rzecz jasna, że z tej odpowiedzi, taki zwłaszcza medyk, jakim ja jestem, mądrym być nie może, no ale przecież coś trzeba zrobić, żeby chory widział przynajmniej, że chcę mu pomóc. Więc, rozpytawszy o więcej nieco szczegółów, mówię mu: czeka, bracie, zaraz coś ci dam. Mam trochę czerwonego wina, wlewam łyżkę albo dwie do szklanki, wpuszczę do tego wina kilka kropel święconej wody, zmówię »Zdrowaś Marjo« prosząc Najświętszą Matkę o uzdrowienie biedaka, jeżeli Jej wola i łaska, i daję to wino wypić choremu — ot i po całej kuracji. Jedynie więc tylko Matce Najśw. zawdzięczam, że moje czarne pisklęta nie giną jak muchy. Niejeden zaś ciężko chory, nieraz nawet jakby zazierający już do grobu, przyszedł do zdrowia przez pobożna przyjęcie Ostatniego Namaszczenia, bo lekarstw żadnych nie dostawał. Koniec końcem, że febrze kampanja nie udała się tej wiosny wcale, daj Boże, żeby tak dalej było. Widzę wyraźnie, że po ludzku sądząc, dla trędowatego lepiej jak umrze, mimo to, bardzo mi przykro, gdy którego z nich tracę, a przeciwnie bardzo mnie cieszy, gdy którym mocno rozchorowany, znowu wyzdrowieje i jest już tylko trędowatym bez żadnej innej biedy.
Co słychać u Ojca z jałmużną, przybywa, czy nie?[1] Wprawdzie uważają mnie moi czarni pacjenci, jeżeli niezupełnie, to przynajmniej pół na pół za wyznawcę Eskulapa, jednak nie przeszkadza to, że przytem jak byłem, tak jestem kapcanorum kapcanissimus kapcan, to jest nie ja jako Beyzym, ale jako zawiadowca tego niby schroniska trędowatych. U moich biedaków tak nędza, że choć jestem już z tem dobrze otrzaskany, boć ustawicznie na to patrzę, babą też przecież nie jestem, a otwarcie Ojcu drogiemu się przyznam, że nieraz i niejedną łzę sobie obetrę. Miną nadrabiam wobec moich chorych, to swoją drogą, zachęcam ich do cierpliwości i modlitwy, ale mimo to, nie potrafi sobie Ojciec wyobrazić, jak mi pilno, żeby już mieć schronisko z zapewnionem utrzymaniem.[2] Zbliża się święto Niepokalanego Poczęcia, potem Boże Narodzenie, a ja nie mam co i myśleć nawet, żeby móc ołtarz ozdobić tak jakbym chciał, a kto wie, może od tego dobrego deszcze nie dadzą Mszy św. odprawiać w kościele, wcale o to nietrudno.
Przekonałem się sam o tem, com Ojcu poprzednio pisał, że Malgasze strasznie po bydlęcemu zapatrują się na roślinność, to tyko co się da zjeść, ma wartość w ich oczach, a choćby nie wiem jak cudna była roślina, nie mogąca być zjedzoną, u nich uchodzi za niepotrzebny chwast. Oto przykład: zakwitła u mnie biała lilja i parę krzaków róż. Śliczne kwiaty i pachną bardzo, zwłaszcza przyjemnym wydaje się mi ten zapach, kiedy wrócę od chorych, których rany, jak Ojcu wiadomo, wcale nie pachną. Pewnego razu zaszedł do mnie jakiś Malgasz i patrzy na kwitnące krzaki. Prawda, że to ładne? pytam go. Ani słowa nie odpowiedział, spojrzał tylko na mnie ze zdziwieniem. Po chwili spostrzegł o kilka kroków dalej wyrastającą cebulę, którą ja wcale nie sadziłem i nie wiem skąd się tam wzięła, z rozpromienioną twarzą krzyknął: »Ojcze, cebula!« ale tak radośnie krzyknął, jakby ta cebula była kimś bardzo mu drogim, z którym od wieków już się nie widział. Zaraz się mi przypomniała ta historyjka, o której kiedyś Ojcu napisałem, rozmowę jednego z misjonarzy z Malgaszem, który się dziwił, że ten ksiądz kwiaty, nie dające się jeść, hodował.
Ot zaraz mogę Ojcu przytoczyć jeden fakt, z którego Ojciec pozna, jak bardzo ludzie boją się trądem zarazić. Trzeba tył na barakach, w których obecnie mieszkają moi chorzy, poprawiać dachy przez burzę popsute z niektórych miejscach, bo woda zalewała wnętrze, jak już to, zdaje się mi, kiedyś Ojcu opisałem. Po skończonej robocie, przychodzi do mnie robotnik, który nic innego nie robił, tylko wszedł zewnątrz po drabinie na dach, pozsuwał dachówki i zeszedł na dół, i prosi żebym go wydezinfekejonował: »Niech Ojciec da mi tej wody, którą się myją, żeby choroba nie chwyciła«. Kpisz, czy żartujesz? — pytam go, — wszak po dachu chorzy nie chodzą, nie miałeś do czynienia z nimi, czego się boisz? Ten bohater z pod kwaśnej gruszki mówi mi, ze był na dachu, pod którym mieszkają trędowaci, więc czego dobrego mógłby się zarazić i na serjo boi się tego. Dla uspokojenia go, dałem mu tej wody, żeby sobie ręce umył, a dal wyleczenia z imaginacji, schlustałem go przy tej sposobności całą tę wodą od stóp do głów, tak, że aż sam prosił, żeby już dać pokój, bo tyle znowu nie trzeba. Będąc pewnym, że się nie zarazi, kto wie, czy był kontent z kąpieli, którą mu sprawiłem, bo ta woda śmierdzi gorzej od karbolu.
Jego lamba i koszula śmierdziały porządnie, to prawda, ale niech wie, żem dbał o jego bezpieczeństwo.
Wszystkim Wam winszuję Świąt i życzę jak najpomyślniejszego Nowego Roku, niech Matka Najśw. błogosławi i dopomaga wszystkim we wszystkiem. Proszę o łaskawą pamięć w modlitwach.
- ↑ Z początkiem stycznia wysłałem O. Beyzymowi ofiarę przeszło 21.000 franków zebraną w ciągu r. 1900. (Przyp. Redaktora).
- ↑ A tu jak na toż, wszystko robi się coraz droższe prawie z dnia na dzień; skąd tak drożyzna, nie wiem, ale wszystko obecnie prawie trzy razy tyle kosztuje, niż trochę przedtem, choćby nie tak dawno temu.