Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nigdy nie było, tak, że mimowolnie przychodzi na myśl: »co to, krucho z tobą? teraz nadmij się głupi prochu i pokaż co znaczysz i co możesz!« Szkoda, że nie można było tego odfotografować, miałby Ojciec piękną ilustrację do swoich Misyj katol.
Dzięki Bogu, wiosna minęła szczęśliwie. — W dzień Wszystkich Świętych pochowałem jedną staruszkę, to prawda. Ależ trudno znowu wymagać, żeby trędowaci nie umierali, jednak cieszy mnie nadzwyczaj, że nie z głodu umierają. Chociaż stosunkowo bardzo niewielu straciłem, ale trochę rozmaitości mieliśmy tej wiosny. Wkradła się między moje czarne pisklęta febra i na dobre zaczęła bruździć. Ustawicznie wołali mnie w dzień i często w nocy: »Chodź Ojcze, zobacz chorą kobietę, bo z nią już bardzo źle«. — »Spiesz się Ojcze, bo ten człowiek ciągle omdlewa, może wkrótce umrze«. — »Daj mi co Ojcze, i rany opatrz, bo mnie bardzo bolą« i t. p. wołania powtarzały się bez końca prawie codziennie przez cały październik. Naturalnie, że pomóc nie mogłem, bo doktorem nie jestem, a choćbym nim i był, to leków żadnych nie mam, więcbym również nic nie zrobił; ale dzięki Bogu, nie umarli, bo Marka Najśw. widocznie Sama leczyła. Wołają, że ktoś bardzo chory — idę, pytam: co ci jest? »Ojcze, boli mnie wewnątrz wszystko«. Rzecz jasna, że z tej odpowiedzi, taki zwłaszcza medyk, jakim ja jestem, mądrym być nie może, no ale przecież coś trzeba zrobić, żeby chory widział przynajmniej, że chcę mu pomóc. Więc, rozpytawszy o więcej nieco szczegółów, mówię mu: czeka, bracie, zaraz coś ci dam. Mam trochę czerwonego wina, wlewam łyżkę albo dwie do szklan-