Listy O. Jana Beyzyma T. J./List XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze |
Wydawca | Wydawnictwo Księży Jezuitów |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia „Przeglądu Powszechnego” |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Posyłając Ojcu fotografje, które mogłem narazie dostać, do Misyj katol., korzystam z tej sposobności, żeby wyprowadzić z błędu tych przynajmniej, którzy czytają Misje katolickie, jeżeli już może słyszeli, albo usłyszą o moich trędowatych to, co ja nie tak dawno temu słyszałem i nieraz jeszcze słyszę. Zwiedzało moje quasi schronisko kilkanaście osób, między któremi byli też niektórzy dość wysocy urzędnicy, i tak się wyrażali: »Biedni to ludzie ci trędowaci to prawda, ale trzeba ich napędzać do pracy — mają ziemię, niech ją uprawiają, bo inaczej będą musieli głód cierpieć« — albo: »cierpią ci trędowaci, jak i wszyscy inni, bo to ciężka choroba, ale nie są oni znowu tutaj tak nieszczęśliwi, mają pola manioku, patatów i t. p., z misji dostają ryż, cóż im więcej trzeba? trudno więcej wymagać« i t. p. mnóstwo innych zdań słyszałem. Nie wierzyłem własnym uszom i sądziłem, że to wszystko, choć nie na miejscu wprawdzie, jednak żarty tylko; mówię niektórym, co takie wywodzili teorje, ale proszę spojrzeć na tych biedaków, czy oni są w stanie tyle pracować, żeby z tego mogli wyżyć? Na to dostałem odpowiedź: »No tak, ale, przecież gdyby zechcieli i nie byli leniwi — Ojciec ich znowu zanadto rozpieszcza«. Dałem pokój, bo co z takimi gadać, szkoda czasu, bo to tyle warto, co grochem o ścianę rzucać. Wiem, że niejedna z tych zwiedzających osób wyjechała do Francji, gdzie inaczej też nie będzie gadać. Oprócz tego dowiedziałem się, że we Francji już mówiono i pisano o tutejszych trędowatych w ten sposób:
»W misji środkowego Madagaskaru mają Ojcowie i schroniska dla trędowatych. Tym chorym nie najgorzej się tam dzieje, uprawiają pola manioku i innych rzeczy, są pielęgnowani, zdają się być szczęśliwymi. Że cierpią, toć prawda, lecz trudno inaczej, bo są trędowaci«.
Szkoda mi tego czasu, com użył na napisanie tego, co tu napisałem, ale trudna rada, potrzebuję jałmużny dla moich nieszczęśliwych chorych, więc musiałem poświęcić ten czas, żeby wykazać głupstwa, które mogłyby powstrzymać ludzi od dawania takowej. Bojowaniem jest życie człowieka na tej ziemi, nigdzie nawet w najświętszych rzeczach, jak np. ratowanie nieszczęśliwych, bez walki się nie obejdzie. Zresztą niech drogi Ojciec zrobi, jak Mu się podoba, proszę to, co tu piszę, umieścić w swoich Misjach, lub nie, ja napisałem tylko dlatego, że kiedy we Francji już tak gadają, to i do nas dojdzie to samo, tylko może nie tak samo, ale jeszcze więcej upiększone, a mniej prawdziwe, bo wiadomo, że fama volando crescit i łatwo może to Ojcu przeszkodzić w zbieraniu dla mnie jałmużny.
Teraz wytłumaczę Ojcu trochę fotografje, bo może niewszystko tam będzie zrozumiałem dla nieznających tutejszych stosunków i zwyczajów. Trędowaci piorą bieliznę — w tej dziurze na dole woda, którą jeden z piorących nabiera kwartą przymocowaną do patyka i leje dna bieliznę; inaczej prać nie mogą dla braku wody. Wygląd schroniska w zimie — na zimę trawa usycha, a z drzew niektórych liście spadają. Trędowaci żebrzą przy drodze — żebrzący siedzą obok drogi, na której być im nie wolno, tylko koszyczki stawiają na drodze do których kto łaska, rzuca jałmużnę. Proszę tylko uważać, z jaką ostrożnością to robią, żeby się czasem nie zarazić.
Trędowata zbiera trawę do palenia — tę trawę trzeba ucinać przy korzeniu. Malgasze robią to łopatką, która u nich nazywa się angady, tą łopatką oni wszystko robią: kopią, odgartują, ucinają trawę i t. d. Ten kosz, w którym jest trawa, nazywają oni sobi'ky = sub'ik. Te subiki robią z tejże samej trawy co i rogóżki i noszą w nich wszystko; innych koszyków tu nie widziałem. Trędowaci niosą wodę — jak wodę, tak wogóle wszystko noszą Malgasze na głowie przeważnie. Trędowata szyje — ta kobieta nie ma ani jednego palca; kto inny nawlecze jej igłę, a ona dwoma rękami przeciąga ją przez płótno; pewno, ze nie jest dobrze uszyte to co ona robi, ale radzi sobie biedaczka jak może. Kobiety trędowate w żałobie — Malgasze tak wyrażają żałobę: mężczyźni noszą czarne koszule spadające niżej kolan; kobiety nie splatają włosów w warkoczyki, jak zwykle, tylko chodzą rozczochrane. Przedtem do żałoby należało jeszcze nie mycie się wcale przez cały czas żałoby, ale teraz to już zdaje się ustało; jak długo noszą żałobę, nie wiem dokładnie, ale w każdym razie niedługo, parę miesięcy zaledwie. Na fotografji ta kobieta co w środku jest, jest to żona poczciwego Michała, o którego śmierci już Ojcu pisałem; te inne po bokach, to krewne i znajome, które ją pocieszają. Bawiące się dzieci trędowate — domek i figurki na ziemi, mające wyobrazić żołnierzy pieszych i konnych, dzieciaki same porobiły z gliny. Jak przy takiej pracy wyglądają ręce i koszule dzieci, to Ojciec sam łatwo się domyśli. Staruszka je łyżką przywiązaną do ręki — dla tych co wcale palców nie mają, kazałem porobić blaszki z kawałkiem rurki, w którą się wkłada łyżka, ta blaszka przywiązuje się choremu (owinąwszy ją szmatką, żeby nie raniła) do ręki i tym sposobem, choć wprawdzie nie arcywygodnie, ale sam może łyżką jeść, bez tych blaszek muszą jeść jak zwierzęta prosto z miski. Radbym mieć coś praktyczniejszego dla tych biedaków do przymocowania łyżki, ale nic jeszcze nie wymyśliłem. Gdyby Ojcu co przyszło na myśl, proszę z łaski swej do mnie napisać. Wnętrze izby i gotowanie ryżu — całe bogactwo izby składa się z tej podartej rogóżki na ziemi i paru garnków; to co na fotografji widać na ścianach, to nic zgoła nie jest, są to tylko plamy porobione przez ściekający deszcz. Rynka podparta dwoma kamykami i przykryta pokrywką, stanowi całą kuchnię. Pod tę rynkę podsuwa chory zapaloną trawę i tym sposobem gotuje ryż, czy co mu tam Bóg da na obiad lub kolację. Garnek obok rynki stojący, stanowi spiżarnię — w nim chowa się ryż, a we wielkim garnku w kącie izby, woda do picia i gotowania — ot i cały apartament najszczegółowiej opisany.
Z tych kilku fotografij może Ojciec łatwo sobie wystawić, co to czasu stracić i co nacierpieć się muszą biedni chorzy, nim zaradzą sobie w tem wszystkiem, co im do codziennego życia niezbędne. Ot choćby niedalej biorąc jak to zbieranie suchej traw, czy to mało czasu i pracy wymaga przy takich rękach, albo wody przynieść; nie tak to łatwo z takiemi rękoma i na takich nogach spuścić się kilkaset kroków wdół do jamy, w której się woda znajduje, naczerpnąć tej wody i z nią wygramolić się napowrót do góry. Cieszy mnie nadzieja, że ci wszyscy, co zobaczą te fotografje, zrozumieją nieco dokładniej, dlaczego mi tak pilno do nowego schroniska, a mianowicie: żeby nietylko ulżyć moim biednym chorym co do ciała, ale żeby móc więcej zająć się ich duszami. W obecnym stanie rzeczy bardzo trudno, prawie niemożliwe, żeby taki chory pomyślał więcej o Bogu, o własnej duszy i o zazierającej do niego śmierci, gdyż on od rana do nocy musi myśleć tylko o tem, jakby podtrzymać to swoje nędzne życie — jak zaś to będzie miał, choćby jak najubożej, ale zabezpieczone, wtedy zwróci się więcej do Boga. To całe rozwiązanie zagadki i jedyna przyczyna, dlaczego ja tak pragnę mieć jak najprędzej schronisko z zabezpieczonem utrzymaniem. Kiedy ci, co będą patrzeć na te fotografje, zrozumieją lepiej dlaczego mi tak polno, a Matka Najświętsza zagrzeje ich serca do litości, to i jałmużna będzie prędzej i obficiej nadchodzić, a przez to prędzej będę mógł urzeczywistnić moje pragnienia.
Miałbym jeszcze niejedno do powiedzenia Ojcu, ale na dziś, chyba już dość, bo czas nie pozwala dłużej bazgrać. Czekając na odpowiedź od drogiego Ojca i polecając się Jego łaskawym modlitwom, pozostaję najniższym w Chrystusie sługą.