Listy O. Jana Beyzyma T. J./List XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Beyzym
Tytuł Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze
Wydawca Wydawnictwo Księży Jezuitów
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Przeglądu Powszechnego”
Miejsce wyd. Kraków
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LIST XV.

Tananariwa, 13 sierpnia 1900.


Bardzo mnie ucieszyła wiadomość o powrocie Ojca z misji i list, na który bardzo dziękuję, przecie doczekałem się listu, już na serjo zaczynało mi być markotno, bo trzy czy cztery poczty nadeszły z Europy, a do mnie ani pół słówka. I ja niedawno wróciłem do swego posterunku, odprawiałem rekolekcje w Tananariwie. Podczas tych rekolekcji byłem prawdziwie rozdwojony, bo byłem w Tananariwie, a myślą ciągle przebywałem miedzy moimi bidakami, ciągle niespokojny byłem o nich. Bo też tego roku zima jakby się na nas uwzięła, cały lipiec wicher ciągły bez żadnej przerwy, słońce się pokazuje, ale niewiele grzeje, a wilgoć i mgły co dnia. W stancji przy zamkniętych drzwiach i oknie, miałem w dzień +12o C., a często i nietyle nawet, na dworze było pewno nie więcej jak +6o albo +8o C. w dzień. Może sobie Ojciec wyobrazić, co mieli do zniesienia moi nieszczęśliwi chorzy w tych lichych barakach, okryci jednem tylko lambem. Okropnie dłużyły się mi rekolekcje, bo, choć w niczem narazie dopomódz moim bidakom nie mogę, zawsze
Trędowaci żebrzą przy drodze. (Zob. str. 144).
jakoś jestem spokojniejszy, kiedy między nimi jestem. To też, ledwo skończyłem rekolekcje, natychmiast dałem drapaka z Tananariwy. Wróciwszy do siebie, rzuciłem tylko torbę w stancji i zaraz pobiegłem zobaczyć, do się u moich czarnych piskląt dzieje. Dzięki Bogu, nikt beze mnie nie umarł, ale już kilku niewiele brakowało do tego. Ledwom się zjawił, zaraz na wszystkie strony odezwały się różne głosy: »Ojcze, zimno! daj co, bo mnie piersi bolą; mnie febra trzęsie; daj choć kawałek płótna, bo rana mnie boli; ryżu nie mam, a głodny jestem bardzo« i t. p. spotkały mnie powitania. Jak tylko nadszedł mój kuchmistrz z menażem i zgotował obiad, zaraz kilku zaniosłem ciepłej polewki, ale naturalnie tym tylko, co najbardziej byli chorzy, a innym dostał się tylko ryż, który kupiłem w Tananariwie.

W sam czas, jakby przeczuwając, że u mnie krucho, nadesłał mi z Rosji jakiś miłosierny człowiek kilka rubli w liście. Niewielki to wprawdzie datek, ale w oczach ludzkich tylko, bo w oczach Boga wiele on znaczy. Te bowiem kilka rubli nadesłał mi, niech mu Matka Najśw. stokrotnie wynagrodzi, ubogi człowiek, utrzymujący się z rodziną z pracy rąk. Ale co w sam czas, to w sam czas nadeszły te pieniądze, mam bowiem obecnie dwunastu, których przemocą jakby muszę bronić przed głodową śmiercią, bo ani na żebry pójść nie mogą, ani też sobie jakkolwiek zaradzić. Oddawna już to zauważyłem, ale dokładnie nie umiem sobie wytłumaczyć skąd to pochodzi, że wogóle uboi często sobie od ust, jak to mówią, odejmie i uboższego wesprze w niedoli; bogaty przeciwnie, ma wszystkiego dość, a mimo to, nawet ze zbywających mu pieniędzy albo nic nie da, albo jak da, to tyle, że ubogi każdy dałby daleko więcej. Widzę wciąż, że tak jest na świecie, ale dlaczego tak, to dla mnie zagadka, której odgadnąć nie mogę. Są i bogaci ludzie bardzo miłosierni, to prawda, ale też to bardzo rzadkie wyjątki. Dałby Bóg, żeby oni przestali być wyjątkami, toby nietyle nędzy było na świcie.
Niedawno ciężko zachorował Ojca znajomy, Michał Rabary, ten, co do Ojca list pisał w imieniu chorych. Prawdziwie zbudowałem się bardzo z tego człowieka i bardzobym pragnął sam mieć tyle miłości bliźniego, co on. Jak tylko on się położył, poszedłem zobaczyć co mu jest. Skarżył się na piersi, mówił, że go tam wciąż kłuje. Taki doktor, jakim ja jestem, nie może poradzić choremu, ale w każdym razie ratować jakoś trzeba. Widzę, że gorączka się wzmaga, miałem chininę, więc dałem mu zażyć, zgotowałem lekkiej herbaty i po ordynacji; resztę oddałem w ręce Matki Najśw., bo choćbym i poznał co to za choroba i wiedział, co trzeba dać, to nicbym nie dał, bo nic nie mam. Miałem już odejść, a Michał mówi (było to rano około godz. 10): »przyjdź Ojciec do mnie około 2-giej«. Przychodzę o 2-giej i pytam co chciał, on mówi: »ze mną źle Ojcze, wkrótce umrę, staraj się, żeby zawsze był ryż dla tych dwunastu nieszczęśliwych, co nic nie mają, jak ja umrę, to niech ten ryż Ojciec rozdaje« i powiedział mi nazwisko tego, komu ten ryż miałem powierzyć, to dobry człowiek, on będzie dbał o biednych. Pamiętaj o mojej żonie; staraj się, żeby wszystkim chorym było lepiej« i t. d. i t. d., o niczem innem nie mówił, tylko o swoich towarzyszach niedoli. Potem spytałem go, czy w samej rzeczy czuje się on coraz gorzej i czyby nie zechciał, żebym go zaopatrzył? »Czuję, że ze mną źle, powiedział, daj mi Ojcze Ostatnie Namaszczenie, bo wkrótce umrę«. Zaopatrzyłem go zaraz, potem odniósłszy Oleje św., wróciłem znowu do niego. Nieco się uspokoił, ale potem znowu ciągle mi polecał, żebym o chorych nie zapomniał. W nocy około 2 godz. przysłał po mnie znowu. Gdy przyszedłem, był w silnej gorączce, ale przytomny, wcale nie majaczył, kazał sobie podać święconą wodę, przeżegnał się, napił się jej trochę, potem znowu o niczem nie mówił, tylko wciąż mi wyliczał, na co mam zważać i o co się starać, żeby chorym było znośniej. We wigilję św. O. Ignacego przychodzę do Michała i mówię mu: zdaje mi się, że ci trochę lepiej. »Niechciałbyś Ojcze, żebym poszedł do Pana Boga, mówi on, ale zdaje się, że nic z tego, umrę wkrótce, pamiętaj tylko o chorych«. Powiedziałem mu, że jeszcze nie pora mu umierać, jeszcze musi tu popracować (on jeszcze nie ma 30 lat, może ma jakie 22 albo 23). On odpowiada: »wprawdzie trochę mi teraz lepiej, ale to mniejsza, pamiętaj tylko o chorych«. Bardzo się ucieszył i dziękował mi, gdy mu powiedziałem, że do Ojca napiszę, że on chory i poproszę o modlitwy z niego. I on, i jego żona, bardzo mi dziękowali za to. Zbudowałem się bardzo z tego człowieka i zadziwiła mnie zarazem tak wilka miłość bliźniego w Malgaszu, niewiele mającym wyobrażenie o Bogu. Sam chory, cały okryty ranami, jak to Ojciec widzi na fotografji, bidny jak i inni, a mimo to wcale o sobie nie myśli, tylko o drugich — prawdziwie jest to przykład do naśladowania. Dziękuję Panu Bogu, że mam takiego chorego, przez którego zasługi z pewnością spływa błogosławieństwo Boże na całe schronisko; bardzo mnie on zarazem zawstydza, on świecki, jeszcze prawie napół dziki, tak małe ma pojęcie o Bogu, a ja od tak dawna ksiądz i do tego zakonnik, a tak mi jeszcze daleko do tego, żeby choć w części być podobnym do tego Michała. Obecnie lepiej mu nieco, ale kto wie, czy wyzdrowieje, bo bardzo lichy, bardzobym żałował, gdyby on umarł, bo wiele dobrego robi ten człowiek między chorymi. Drugi podobny temu wzór poczciwości, to żona Michała — opiekuje się uboższymi, rozdziela im ryż i t. p., a męża pielęgnowała z prawdziwie wzorową cierpliwością, chociaż, obsługując tak ciężko chorego dzień i noc, wcale nietrudno o niecierpliwość. Jak Najśw. Panna pozwoli wystawić schronisko i urządzić go tak, jak mam zamiar, byłbym bardzo rad, gdybym mógł znaleźć między moimi ze czterech mężczyzn i ze cztery kobiety z takim poświęceniem i tak poczciwych, jak ten Michał i jego żona, zaraz przeznaczyłbym ich na infirmarzy i infirmarki.
Z tego co Ojcu teraz opowiem, może Ojciec uformować sobie wyobrażenie o sile zębów i stanowczości żołądka Malgaszów. Otóż przykład: widziałem kiedyś, jak Malgasze zabiwszy barana, osmalili go nad ogniem, tak jak u nas wieprza smalą, ćwiartowali go razem ze skórą do gotowania. Zadziwiło mnie to i opowiadam o tem jednemu z naszych Ojców, jako coś nowego. Ten Ojciec mi mówi: »niedawno jesteś Ojciec między Malgaszami, dlatego cię to dziwi, barania skóra (tutejsze barany wełny wcale nie mają, tylko szerść, jak psy, koty i t. p.), jeszcze nie tak twarda, ale Malgasze jedli przedtem woły ze skórą, obecnie rząd zabrania im to, bo wołowe skóry stanowią znaczny artykuł wywozu, ale jak się uda to ukradkiem i teraz jeszcze zjadają wołu ze skórą« Nic nie odpowiedziałem mu na to, ale i nie wierzyłem — ot kpi sobie stary ze mnie nowicjusza — pomyślałem sobie.
Temi dniami zaczął O. Burdon odbywać wizytę prowincjalską, jak zwykle co roku. Będąc u mnie, dał chorym małą jałmużnę, może po 2 czy po 3 su przypadło na każdego. Chorzy złożyli się i wysłali kilku z pomiędzy siebie, mogących jeszcze dobrze chodzić, żeby kupili mięsa. Zadziwiło mnie, gdym zobaczył, że niosą czarne mięso, popatrzyłem zbliska, a to wół poćwiartowany ze skórą razem i ze szerścią. Moi chorzy podzielili się tem mięsem, a potem oskrobawszy szerść, gotowali ze skórą, własnym oczom wierzyć nie chciałem. Wracam do siebie i pytam mego kuchmistrza: czy Malgasze jedzą wołu ze skórą? on zdziwił się bardzo tem pytaniem i mówi: »któżby skórę odrzucał, wszak to doskonała rzecz, zwłaszcza jeżeli wół tłusty«. Ale jakże to pogryźć i strawić? — pytam. On też pytaniem odpowiada: »a mięso jak, czy to nie wszystko jedno, mięso i skóra?« Na to już odpowiedzi nie miałem.

Nie pamiętam, czym Ojcu już napisał, czy nie, że moi chorzy bardzo Ojcu dziękują za łaskawe zajęcie się ich losem. Pokazałem im Misje z maja i czerwca, gdzie są ich portrety, bardzo byli
Trędowata zbiera trawę do palenia.
(Zob. str. 142 i 145).
kontenci, widząc, że o nich czytają w Europie w tych wielkich papierach drukowanych, jak nazywają Misje katolickie; powiedzieli: »da Bóg, że uzbiera dla nas jałmużnę ksiądz Czermiński, kiedy nas tam widzą«. Ich podziękowanie dla Ojca brzmi tak:

Misaotra izahay Mompera Tseremisiky wymawia się: misáutr izaháj Mompér Tseremi'siky — dosłownie znaczy: misaotra izahay = my dziękujemy, Mompera = księdzu. Nazwisko Ojca wymówić nie mogą jak trzeba, próbowali nieraz, ksztuszą się, wykrzywiają gęby, ale nic z tego — wszystkie usiłowania nadaremne.
Niedługo trwało to polepszeni u Michała, o którem Ojcu wyżej napisałem, w kilka dni potem, znacznie się pogorszyło, a 5 b. m. w święto Matki Boskiej Śnieżnej (ad Nives 5 sierpnia) po Mszy św. skonał. Polecam modlitwom drogiego Ojca duszę tego poczciwego człowieka. Właśnie odprawiwszy pogrzeb, kończę ten list.
Tutaj już zaczyna się mieć ku wiośnie, zaczyna słońce przypiekać, nadejdą wkrótce znowu najrozmaitsze tarapaty z deszczami i piorunami, mniejsza już z tem, ale przynajmniej moi chorzy nie będą tak cierpieć od zimna.
Niech się Ojciec nie dziwi i nie bierze mi za złe, że tak często wysyłam listy do Ojca, bo to rzecz prosta, a mianowicie: będąc jedynym przedstawicielem Polonji na Madagaskarze, przynajmniej środkowym, korzystam z okazji, żeby choć listownie pomówić swoim językiem, kiedy ustnie nie można, to raz, a powtóre, muszę korzystać z czasu, t. j. pisać, póki nie jestem sam trędowatym, bo jak się zarażę, to ani pisywać nawet, nietylko mówić nie będę mógł. Oczekując z niecierpliwością listu od drogiego Ojca i polecając się Jego modlitwom wraz z mojemi czarnemi piskętami, pozostaję najniższym w Chr. sługą.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Beyzym.