Listy O. Jana Beyzyma T. J./List XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Beyzym
Tytuł Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze
Wydawca Wydawnictwo Księży Jezuitów
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Przeglądu Powszechnego”
Miejsce wyd. Kraków
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LIST XII.

Tananariwa, 28 kwietnia 1900.


W przeszłym roku opisałem Ojcu, jak obchodziliśmy święta Bożego Narodzenia w mojem quasi schronisku. Gdybym chciał teraz coś nowego napisać o Wielkanocy, to już byłoby chyba trudno. Wielki tydzień obchodziliśmy, jak się dało — chorzy czytali głośno w kościele Mękę Pańską i odprawiali Drogę krzyżową. Począwszy od Mszy św. we Wielki Czwartek, zakazałem dzwonić na »Anioł Pański«, a zamiast dzwonka, zrobiłem im grzechotkę. Zdziwienie chorych było niemałe, bo biedacy nigdy jeszcze o tem nawet nie słyszeli. Wytłumaczyłem im, jak mogłem, że Kościół św. tak przepisał dla okazania smutku i żałoby przy rozpamiętywaniu Męki Pańskiej. Naturalnie, że o Bożym Grobie ani mowy, bo nie było z czego ustawić. Żeby zaś lepiej mogli sobie ci biedacy przedstawić to, co czytali o Męce Pańskiej, zrobiłem naprędce z drzewa narzędzia Męki Pańskiej i po Mszy św. we Wielki Czwartek wystawiłem w kościele. Oto i ma Ojciec już cały Wielki tydzień jak najszczegółowiej opisany. Ucieszył mnie następujący szczegół: Oto, gdy się dowiedzieli, że Kościół zabrania we Wielkim poście, a tem bardziej we Wielkim tygodniu, wszelkich tańców, zabaw i t. p. w całym katolickim świecie, bardzo sobie to wzięli do serca i sumiennie wykonali. Ma Ojciec wiedzieć, że ci biedacy, kiedy się zejdą wieczorem, gawędzą trochę przed barakami nim się rozejdą na spanie. Czasem zaś usiądą wkoło i śpiewają, a kilku z pośród nich, co mają nogi jeszcze nie zajęte trądem, wchodzi po kolei w środek tego koła i tańczy. Do tańca jednak rzadko śpiewają, ale najczęściej i najlepiej im się tańczy przy muzyce. Ta muzyka składa się z bardzo niewielu instrumentów, mianowicie: jeden dzieciak ma bębenek z jakiejś skorupy, czy już nie wiem z czego zrobiony (nie oglądałem go zbliska) i tak w niego bije: tra, tra, tratata, tra, tra, tratata, i tak bez zmiany, a ci co mogą, przyklaskują do tego w dłonie — oto i cała kapela, czy orkiestra, czy jak Ojciec chce to nazwać. Taniec ich jest narodowym tańcem Malgaszów. Odrzuciwszy prysiudy, bardzo przypomina naszego kozaka, albo kolomyjkę. Może Ojciec sobie wyobrazić, że jak śpiew, tak taż i taniec nieszczególny, bo tak biedny trędowaty, ani głosu, ani ruchów zupełnie wolnych mieć nie może; na to jednak nikt nie zważa, ani widzowie, którzy zarazem są muzykantami, ani tancerze. Dobre i to, że mogą na chwilę zapomnieć o swojej niedoli. We Wielkim zaś tygodniu, nietylko takiego tańca, ale nawet pogadanki nie było. W Niedzielę Wielkanocną po Mszy św. rozeszli się, kto mógł, poszedł ukradkiem żebrać, a kto nie mógł, ten zawlókł się na swój barłóg, i tak dokończono świąt.
Niewesołe to wprawdzie Alleluja, ale czyż podobna inaczej świętować w takich warunkach, w jakich obecnie jesteśmy? Te warunki, jakby na moje utrapienie, robią się coraz to gorsze prawie z dniem każdym. Proszę nie myśleć, żebym się na to przed Ojcem użalał, bo nie w tej myśli to piszę — co zresztą pomogą te wszystkie żale, chyba tyle, co umarłemu kadzidło. Taka wola Boża i po sprawie. Donoszę to Ojcu tylko dla tego, że jak się człowiek przed drugim wygada, to mu jakoś lżej, choć wie, że to niewiele na co się przyda, jeszcze zaś więcej dlatego, że Ojciec widząc nienajlepsze położenie moich biednych chorych, będzie z większym zapałem w swoich »Misjach« prosił miłosiernych ludzi o jałmużnę.
Niedawno zakazał rząd żebraniny, żeby trędowaci nie roznosili zarazy po kraju. Pędzą ich zewsząd i tylko ukradkiem uda się czasem któremu gdzieś co wyżebrać. Źle to jest i bardzo mi narazie nie na rękę, ale, myślę sobie, niech i tak będzie. Z tych pieniędzy, co Ojciec przysyła, nie mogę szafować wiele, bo nigdybym nie miał schroniska, naprzykrzam się ustawicznie Matce Najśw. i za Jej pomocą wydzieram poprostu kogo i jak mogę, głodowej śmierci. Ale nie na tem koniec. Zdaje mi się, żem już kiedyś pisał Ojcu o tem, że tu drzewa opałowego bardzo mało i bardzo drogo kosztuje, lasów nigdzie niema, gdzieś tam na wybrzeżach wyspy są, jak powiadają, lasy, ale u nas pustynia zupełna bez drzew. Z tego powodu Malgasze wogóle, a w tej liczbie i moi chorzy, gotują sobie strawę, zamiast drzewa paląc trawę, co w pustyni rośnie. Tej trawy trzeba bardzo wiele, bo co trawa, to nie drzewo, ledwo buchnie płomień, już po trawie, dokładaj znowu, jeżeli chcesz mieć ogień; ustawicznie zatem trzeba chodzić i zbierać zapasy tej trawy. Teraz chorym to zakazali. Masz babo placek! nowa pociecha! radź jak chcesz, zgotować coś przecie trzeba, ale przy czem, o to nikt nie pyta i nie troszczy się wcale, nie wolno trędowatym chodzić po pustyni i basta. Sprzedają wprawdzie Malgasze tę trawę, ale czyż ja mogę myśleć o kupowaniu? Takiego paliwa snop, który jeden człowiek łatwo niesie, kosztuje prawie ½ fr. Ani mowy nawet o kupowaniu dla tych chorych, żeby każdy mógł sobie dwa razy na dzień jeść ugotować. Kiedy kto czego bardzo wyczekuje, to mówią, że »czeka jak kania na deszcz«, a ja bez najmniejszej przesady Ojcu mówię, że wszystkie kanie razem, ile ich tylko jest na świecie, nie wyczekują tak deszczu, jak ja wyczekuję, żeby już prędzej mieć schronisko z zapewnionem utrzymaniem dla moich nieszczęśliwych chorych. Obecnie tutaj zima, zdrowi kulą się, a cóż dopiero chory i do tego trędowaty, cały okryty ranami i oprócz kawałka brudnego płótna, nic więcej nie mający do okrycia się. A tu w dodatku zabraniają zbierać suchą trawę w pustyni — jak się zapas uzbierany wyczerpie, to nie będą mogli moi biedacy ognia rozpalić, a ten zapas jest tak szczupły, że nim ten list do Ojca dojdzie, to u nas trawy może już nie będzie wcale.
»Nie wolno zbierać trawy w pustyni« — słysząc coś takiego, trudno doprawdy własnym uszom wierzyć, bo człowiek nie może pojąć, czy to kpiny, czy żarty, czy też na serjo prawda. »Nie zbieraj paliwa« znaczy tyle, co »nie wolno ci ognia rozpalać«, a mówiąc wyraźnie »masz zostawione ad libitum, albo jedz surowy ryż, czy co tam będziesz miał, albo wcale nie jedz i giń z głodu« — no i gadaj tu z takimi!
Tutaj trąd coraz bardziej się wzmaga, chcą niby przeszkodzić szerzeniu się tej plagi, ale zapóźno spostrzegli, że wartoby coś przecie o tem pomyśleć. Jeszcze gorzej, że strasznie niedbale biorą się do rzeczy, niby od niechcenia, ot aby zbyć tylko, jak u nas mówią: »sobotnim sztychem na niedzielny targ«, ut aliquid saltem fecisse videantur, żeby nie można było tylko zarzucić, że nic a nic zgoła w tej mierze nie robią. Choroba szerzy się szybko, a zapobieganie temu szerzeniu się jej, postępuje ślimaczym galopem, trudno zatem spodziewać się, żeby pomyślny skutek uwieńczył starania tych, do których to należy właściwie.
Wie Ojciec, że ja dotychczas nie umiem sobie wytłumaczyć usposobienia moich chorych. Wielu z nich przyszło na świat z trądem, wielu zaraziło się niem, ale oddawna, tak, że już nawet nie wiedzą, co to znaczy być zupełnie zdrowym, to prawda; ale czy oni tak się już oswoili ze swoją niedolą, czy wskutek takiego nieszczęścia nic już sobie z niczego nie robią, czy co innego powodem tego, wcale odgadnąć nie mogę. Już choćby nie co innego, jak samo pogardzanie i pomiatanie, którego wciąż doznają, tak dalece, że często kamieniami ich napędzają, jak psy; jeżeli kto litościwszy daje jałmużnę, to nie da ją jak człowiekowi, ale zdaleka mu ją rzuca, żeby sobie podjął, zupełnie jakby jakiemu zwierzęciu rzucał i t. d. Samo to, mówię, pogardzanie dotkliwie każdy odczuje, a ci biedacy mimo to wszystko weseli, rozmawiają, śmieją się, a nawet który może, to zatańczy i zaśpiewa. Do tego stopnia przyzwyczaili się być strasznymi dla wszystkich, że ich to dziwi, kiedy wiedzą coś innego. Kiedy pierwszy raz dostałem kawałek płótna i wziąłem się do opatrywania ran jednemu z nich, to otoczyli mnie i przypatrywali się, jakby jakiemu widowisku, a jeden z nich głośno powiedział drugiemu: »patrzaj, patrzaj, on rany dotyka i nie boi się«.
Niech Ojciec będzie łaskaw nie zapomni i sam, albo przez kogo, wystara się dla mnie o nasienie brzozy i grabu, o które prosiłem przedtem, koniecznie mi tych dwóch rzeczy potrzeba. Gdyby bez trudności można, to bardzobym był rad, żeby brzoza była prosta i płacząca, ale jeżeli to trudno, to niech będzie jedna jakakolwiek, byle brzoza.
Dotychczas nie mogę się oswoić z tutejszymi porami roku, jeszcze mi to wszystko bardzo dziko się przedstawia. Obecnie np. maj, u nas wiosna, wszystko ożywione, a tu zima, wszystko drzymie, albo i śpi. O tem zaś, żeby odetchnąć świeżem wiosennem powietrzem, poczuć zapach pól i lasów, tak jak u nas, tutaj mowy nigdy niema przez cały rok, a krajowcy nie wiedzą nawet, co to znaczy.
Przypomniałem sobie w tej chwili, żem Ojcu kiedyś przedtem pisał, jak Malgasze lubią tłustość. Oto ma Ojciec jeszcze jeden dowód więcej tego. Kiedy kto z moich chorych użala się na ból żołądka, to nie pytam go, co jadł, ale czy i kiedy jadł, potem, czem mogę, nakarmię go i zwykle już było po chorobie na jakiś czas, t. j. póki się znowu dobrze nie wypościł. Ale pewnego razu, wielu zaczęło się uskarżać na żołądek, a między nimi i tacy, o których wiedziałem, że jedli i mają jeszcze u siebie na dwa lub trzy dni żywności. W lekarza bawić się nie mogę, bo choćbym i potrafił sfabrykować receptę, to nie mam apteki, ani aptekarza, któryby to przyrządził, ale, myślę sobie, kiedy tylu ma do czynienia z żołądkiem, to chyba już trzeba zrobić nieco ogólniejszy porządek; sprowadziłem ½ litra ricinusu i idę z tym specjałem do moich pacjentów. Byłem prawie pewny, że może znajdzie się jeden lub drugi mniej brzydzący się amator, co zażyje bez trudności ze dwie łyżki tego szlachetnego trunku, a resztę przyjdzie zgrabnie namawiać, jak to często zdarza się w infirmerji konwiktowej, że jaki doktor obojga abecadeł, mający już przejść do I-ej klasy gimnazjalnej, za nic nie chce zażyć ricinusu, a tymczasem połknie dobrą dawkę w przekonaniu, że co innego zażył. Tymczasem inaczej się stało. Nalałem łyżkę i daję jednemu: wypij to, będzie ci lepiej, przestaniesz tak cierpieć. Chory wziął łyżkę, powąchał olejek, wziął trochę do ust, posmakował, wypił łyżkę, oblizał ją starannie i nadstawia, mówiąc: »nalej Ojcze jeszcze, bo to com dostał, to za mało«. Wypiwszy tak samo i oblizawszy drugą łyżkę, prosi o trzecią, ale nie dałem, żeby nie było dla niego za wiele. Ten chory oddaje łyżkę drugiemu i mówi: »pijcie, bo to dobre, to nie tutejsza tłustość, ale europejska« (Malgasze znają i używają przeważnie tylko łój wołowy, albo barani). Po tej jego odezwie, tak zaczęli wszyscy obecni domagać się, że nie wiedziałem już, komu dać, bo i chorzy na żołądek i nie chorzy prosili, podstawiali ręce pod szyjkę butelki, żeby przy nalewaniu nie spadła jaka kropla na ziemię, a to, co kapnęło na rękę, starannie oblizywali; nietylko lizał każdy sam swoją rękę, ale jeden drugiemu dawał ją do oblizania. W mgnieniu oka butelka, w której przyniosłem ten specjał, była wypróżniona, kiedy odchodziłem, to mnie wszyscy prosili o więcej: »dostaj nam Ojcze dużo tego tłuszczu, napisz do Polski, że my prosimy, żeby nam przysłali, to takie dobre, nie śmierdzi wcale, a tak smakuje«. Starzy, jak starzy, ale dzieciaki, to prawdziwie były paradne przy tem częstowaniu, bo to cisnęło się między starszymi, a gdy się do mnie dostał który, to nic nie mówił, tylko otworzył gębę i palcem pokazywał, żeby nalać do niej olejku. Było to już dość dawno, a mnie dziś jeszcze wspomnienie tego sprawia obrzydzenie. Jak oni mogą tak jeść i lubić tłustość, nie rozumiem. Żeby przynajmniej choć spożywali ją z czem do jedzenia, jeszczeby uszło, ale oni jedzą tłuszcz zupełnie naczczo, nawet ricinus (częstowałem rano, nim zaczęli gotować jedzenie). Trudno to sobie inaczej wytłumaczyć, jak tylko przysłowiem: »nie to piękne co piękne, ale co się komu podoba« de gustibus non est disputandum. Cieszy mnie jednak to, że na przyszłość nie będę miał najmniejszej trudności, gdy trzeba będzie którego z pacjentów zrobić nieco lżejszym, a zwłaszcza dzieciaków; cały dzień zostawione to samemu sobie, pakuje co mu w rękę wpadnie, bo głodny, a gdy chory, to nie wszystko zażyje, co mu się da, chyba przemocą wlewaj do gęby, ot, jak zwyczajnie dzieciakowi. W lekarstwach zaś przebierać nie mogę, tylko muszę to dawać, co i kiedy mogę dostać.
Naostatek jeszcze raz Ojca bardzo proszę, żeby był łaskaw i w swoich »Misjach katolickich« i tak, gdzie się tylko da, prosić dla mnie o jałmużnę, bo jak widzi Ojciec, z tego co piszę, bardzo jej potrzebuję. Proszę tylko nie brać dla mnie żadnych intencyj mszalnych, dlatego, że ich przyjąć nie mogę. Zdaje się, pisałem już kiedyś Ojcu, że nie mam wolnego ani jednego dnia, gdyż musimy odprawiać te Msze, które nam z misyj dają. Wyprosiłem sobie tylko jedną Mszę św. co tydzień, t. j. cztery na miesiąc, które odprawiam za dobrodziejów żywych i zmarłych, t. j. za wszystkich tych, którzy w jakikolwiek sposób przyczynią się do polepszenia losu moich nieszczęśliwych chorych, a oprócz tego, nie mam ani jednej Mszy wolnej. Nie przepraszam już nawet Ojca za to, że Mu się tak naprzykrzam, bo przepraszając, trzeba obiecać poprawę, a ja tego zrobić nie mogę dla tej prostej racji, że czego nie wyżebrzę i to w Polsce, tego nie będę miał. Wszystkie trudy i przykrości, które drogi Ojciec będzie miał z mojej przyczyny, Matka Najśw. stokrotnie Ojcu wynagrodzi.
Polecam Was wszystkich opiece Matki Najśw., a moją niegodność waszym modlitwom.






>


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Beyzym.