Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

trawa, to nie drzewo, ledwo buchnie płomień, już po trawie, dokładaj znowu, jeżeli chcesz mieć ogień; ustawicznie zatem trzeba chodzić i zbierać zapasy tej trawy. Teraz chorym to zakazali. Masz babo placek! nowa pociecha! radź jak chcesz, zgotować coś przecie trzeba, ale przy czem, o to nikt nie pyta i nie troszczy się wcale, nie wolno trędowatym chodzić po pustyni i basta. Sprzedają wprawdzie Malgasze tę trawę, ale czyż ja mogę myśleć o kupowaniu? Takiego paliwa snop, który jeden człowiek łatwo niesie, kosztuje prawie ½ fr. Ani mowy nawet o kupowaniu dla tych chorych, żeby każdy mógł sobie dwa razy na dzień jeść ugotować. Kiedy kto czego bardzo wyczekuje, to mówią, że »czeka jak kania na deszcz«, a ja bez najmniejszej przesady Ojcu mówię, że wszystkie kanie razem, ile ich tylko jest na świecie, nie wyczekują tak deszczu, jak ja wyczekuję, żeby już prędzej mieć schronisko z zapewnionem utrzymaniem dla moich nieszczęśliwych chorych. Obecnie tutaj zima, zdrowi kulą się, a cóż dopiero chory i do tego trędowaty, cały okryty ranami i oprócz kawałka brudnego płótna, nic więcej nie mający do okrycia się. A tu w dodatku zabraniają zbierać suchą trawę w pustyni — jak się zapas uzbierany wyczerpie, to nie będą mogli moi biedacy ognia rozpalić, a ten zapas jest tak szczupły, że nim ten list do Ojca dojdzie, to u nas trawy może już nie będzie wcale.
»Nie wolno zbierać trawy w pustyni« — słysząc coś takiego, trudno doprawdy własnym uszom wierzyć, bo człowiek nie może pojąć, czy to kpiny, czy żarty, czy też na serjo prawda. »Nie zbieraj