Listy O. Jana Beyzyma T. J./List LIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Beyzym
Tytuł Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze
Wydawca Wydawnictwo Księży Jezuitów
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Przeglądu Powszechnego”
Miejsce wyd. Kraków
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LIST LIV.

Fianarantsoa, 26 maja 1905.


Sam już nie wiem od jak dawna do Ojca nie pisałem i chociaż wciąż bardzo mnie korciło, żeby choć kilka słów posłać, jednak nie udało mi się aż do dziś. Dobrze mówi przysłowie, że radaby dusza do raju, ale grzechy nie puszczają. Tak i ze mną było dotychczas, pomimo najlepszej woli i najszczerszych chęci, ani rusz napisać i basta. Obecnie też niekoniecznie mi się pisze, zatem kilka słów tylko posyłam, ot żeby dać znać niby że jeszcze żyję. Im dalej w las, tem więcej drzewa, im bliżej ku ukończeniu robót, tem więcej przybywa mi trudności na każdym kroku. Żeby to choć przynajmniej takie trudności, jakie mają inni misjonarze, to jest że muszą się pasować, co się zwie, nieraz nawet z narażeniem życia, toby mi wstyd przynajmniej nie było przyznać się Ojcu, że mam do czynienia z przeciwnościami, ale bo to cała bieda w tem, że porządne przeszkody za łaską Matki Najśw. jakoś udało się usunąć, a teraz na każdym kroku drobiazgi w drogę załażą, które pojedynczo niewieleby szkodziły, ale że tego mnóstwo naraz, więc tamują postęp roboty. Tak zupełnie, jak kiedy komary człowieka opadną, utnie jeden, to jeszcze nie kłopot, ale kiedy ich wiele pokąsa, to jednak da się to we znaki. Kiedy się zaś ciągle nie klei, zwłaszcza jeżeli komu tak pilno jak mnie obecnie, żeby już aby raz można było ukończyć budowę i puścić w ruch wszystko, to trudno nie być w usposobieniu w kratki i dlatego nie mogłem się zdobyć na napisanie.
Nigdy jeszcze dotychczas nie słyszałem tego, co przed kilkoma dniami tu widziałem na własne oczy, mianowicie żeby kto kilkomiesięczne dziecko karmił np. kaszą lub czemś podobnem. W styczniu b. r. przyszło na świat dziecko; przed kilkoma dniami jego matka (jedna z moich trędowatych) prosi mnie o lekarstwo, bo dzieciak chory. Nie mogłem pomóc, bo jakże mogę się dowiedzieć, co dziecku jest, nie będąc doktorem. Mówię zatem tej kobiecie, żeby zaczekała z tem, a w tych dniach doktór będzie opatrywał wszystkich, to i jej dziecko zbada. Na drugi dzień zjawia się doktór; opatrzył dzieciaka, rozpytywał matkę o symptomata choroby i powiedział mi, co mam dziecku dać. Że to już było dobrze z południa, więc doktór polecił, żebym lekarstwo dał na drugi dzień z rana. Na drugi dzień, stosownie do polecenia doktora, przychodzę z lekarstwem i zastaję tę kobietę przy śniadaniu; jadła ryż i dzieciakowi leżącemu na jej kolanach pakowała ryż do ust. Kręcił się mały krzykacz. piszczał i odwracał głowę, nic jednak nie pomagało, pani matka pakowała mu ryż do ust i łyżką i ręką, jak wypadło, tak zupełnie, jak się napakowuje tytoń do fajki. Powiedziałem jej, żeby dała pokój, bo może zabić tym sposobem dziecko, ale ona utrzymywała, że to nic nie szkodzi, owszem, powiedziała: »im lepiej będzie jadł, tem będzie silniejszy«. Być może, że w Afryce to uchodzi, u nas nigdy nie słyszałem, żeby tak małe dziecko karmić czem innem, niż mlekiem. Sądziłem, że to może wyjątek jaki stanowi ta kobieta i spytałem jednego z robotników potem, jak wogóle Malgasze karmią swoje dzieci. On mi na to powiedział, że nie widział, żeby co innego dawali jak ryż, ale ryż dziecko kilkomiesięczne przełknąć już może, zatem można mu dawać. Kiedy tak, pomyślałem sobie, to nie mamy co mówić — na zdrowie — ryż może przełknąć dzieciak, dlatego natłaczają go nim; czy zaś dziecko strawi ten ryż, o to nikt nie pyta, ani też nie myśli o tem. Czy ta kobieta będzie długo cieszyć się swojem dzieckiem, tego nie wiem, bo doktór powiedział, że nietylko pięciomiesięczne, ale znacznie starsze dziecko można zabić karmiąc go tak ryżem lub czem innem.
Tutaj obecnie koniec maja, to coś w tem rodzaju, jak koniec października w Europie. Deszczu niema już wcale, ale ustawicznie rosi kapuśniaczek, co to ni deszcz, ni rosa, a jednak przemoczyć potrafi; w nocy mamy kilka tylko stopni ciepła. Febra, katary, kaszle, reumatyzmy i t. p. pozostałości grzechu pierworodnego, na porządku dziennym u nas. Jednak Afryka Afryką, w dzień, kiedy chmur niema, słońce porządnie grzeje i o udar słoneczny wcale nietrudno.
Co u Ojca słychać, przybywa co jałmużny na utrzymanie chorych, czy niekoniecznie?[1] O fundowaniu łóżek i nie pytam nawet, bo coś mi się tak zdaje (daj Boże, żeby to nie była prawda), że w obecnych czasach zaburzeń niebardzo o tem ktokolwiek myśli. Ha, to już już nie moja rzecz; jak Matka Najśw. rozporządzi, tak będzie, dziej się Jej najświętsza wola.
Zacznę obecnie obławę na fotografów, może uda mi się gdzie schwycić którego, to zaraz dam zdjąć to trochę, co przybyło, i poszlę Ojcu do Misyj, żeby wszyscy dobroczyńcy widzieli, że ich jałmużny nie marnieją.
Oczekując z niecierpliwością na odpowiedź, polecam Was Wszystkich i każdego zosobna opiece Matki Najświętszej, oraz bardzo a bardzo proszę o modlitwy.








  1. W maju b. r. wydaliśmy z zebranych ofiar w ciągu dwu ostatnich lat 20.000 franków dla O. Beyzyma, na ręce O. Prokuratora misji madagaskarskiej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Beyzym.