Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/432

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mary człowieka opadną, utnie jeden, to jeszcze nie kłopot, ale kiedy ich wiele pokąsa, to jednak da się to we znaki. Kiedy się zaś ciągle nie klei, zwłaszcza jeżeli komu tak pilno jak mnie obecnie, żeby już aby raz można było ukończyć budowę i puścić w ruch wszystko, to trudno nie być w usposobieniu w kratki i dlatego nie mogłem się zdobyć na napisanie.
Nigdy jeszcze dotychczas nie słyszałem tego, co przed kilkoma dniami tu widziałem na własne oczy, mianowicie żeby kto kilkomiesięczne dziecko karmił np. kaszą lub czemś podobnem. W styczniu b. r. przyszło na świat dziecko; przed kilkoma dniami jego matka (jedna z moich trędowatych) prosi mnie o lekarstwo, bo dzieciak chory. Nie mogłem pomóc, bo jakże mogę się dowiedzieć, co dziecku jest, nie będąc doktorem. Mówię zatem tej kobiecie, żeby zaczekała z tem, a w tych dniach doktór będzie opatrywał wszystkich, to i jej dziecko zbada. Na drugi dzień zjawia się doktór; opatrzył dzieciaka, rozpytywał matkę o symptomata choroby i powiedział mi, co mam dziecku dać. Że to już było dobrze z południa, więc doktór polecił, żebym lekarstwo dał na drugi dzień z rana. Na drugi dzień, stosownie do polecenia doktora, przychodzę z lekarstwem i zastaję tę kobietę przy śniadaniu; jadła ryż i dzieciakowi leżącemu na jej kolanach pakowała ryż do ust. Kręcił się mały krzykacz. piszczał i odwracał głowę, nic jednak nie pomagało, pani matka pakowała mu ryż do ust i łyżką i ręką, jak wypadło, tak zupełnie, jak się napakowuje tytoń do fajki. Powiedziałem jej, żeby dała pokój, bo może zabić tym sposobem dziecko, ale