Lenin/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Lenin
Pochodzenie cykl Na przełomie
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.

Dobiegał końca trzeci rok wygnania.
Minęły te lata w zupełnym niemal spokoju. Syberyjskie władze były znacznie liberalniejsze i nie wysilały się nad gnębieniem politycznych zesłańców.
Włodzimierz Uljanow żył we wsi Szuszenskoje, niedaleko od miasta Minusinska, położonego na malowniczych brzegach rzeki Jenisej.
Wkrótce, po odbytem więzieniu przybyła tu z matką swoją Nadzieja Konstantynówna Krupskaja.
W kilka tygodni po przybyciu stała się ona żoną Uljanowa. Nie czuli oboje ani wielkich uniesień, ani radości i szczęścia, które dla kochających serc przemienia całą ziemię na raj słoneczny, a szmer lasu i podmuchy wiatru — w czarodziejską muzykę, nieznaną, boską. Nie czuli tego i nie myśleli o tem.
Podali sobie ręce, jako dwaj przyjaciele, złączeni więzami, nie mniej silnemi od miłości i oddania się wzajemnego, — wiernością dla idei, droższej nad własne życie i jedynej. Była dla nich pokarmem, słońcem, powietrzem. Ze zmierzchem jej nastąpiłaby chwila konania dla wyznawców jej i krzewicieli.
Zupełne zaufanie miał Uljanow do Nadziei Krupskiej, ona — niczem niezachwianą, fanatyczną wiarę w jego siły.
Czas syberyjskiego wygnania w pięknym, żyznym kraju Minusińskim pędzili z pożytkiem. Tu w ostatecznej formie skrystalizowały się myśli Włodzimierza i ułożony został plan jego działalności na przyszłe życie.
Przeczytał niezliczoną ilość książek. Dostarczali mu ich z Petersburga przyjaciele jego i Krupskiej, a także mieszkający we wsi Karatuzie Polak, inżynier-górnik, Eugenjusz Różycki, który, chociaż zajmował stanowisko urzędowe, sprzyjał wszystkim zesłańcom.
Na wygnaniu Włodzimierz wykończył swoją pracę o rozwoju kapitalizmu. Zaczął ją w więzieniu, gdzie pisał potajemnie mlekiem na odwrotnej stronie arkusików, zapełnionych niewinnemi cytatami z dzieł autorów rosyjskich i zagranicznych. Tylko taki rękopis mógł się przedostać poza bramę więzienną. Mleko nalewał do małych kałamarzy, zrobionych z ugniecionego w palcach chleba.
— Pewnego razu do mojej celi sześć razy wchodzili dozorcy, więc sześć razy łykałem kałamarze! — ze śmiechem opowiadał Uljanow żonie i z westchnieniem dodawał żartobliwie:
— Szkoda, że prędko wypuścili mnie z więzienia! Trzeba byłoby dłużej nad tą książką popracować, bo tu nie tak łatwo o potrzebne materjały!
Na Syberji nagrzewał arkusiki nad lampą naftową, a zapisane mlekiem słowa ciemniały i występowały na białem tle.
Nie odrywając się od pracy, czytał i pisał Uljanow; wraz z Krupską, z polecenia Struwego, tłumaczył Engelsa i Webba, zarabiając dodatkowo. Było to niezbędne, bo rząd wyznaczył na jego utrzymanie tylko osiem rubli na miesiąc i zaledwie drobne sumy przysyłały co miesiąc Marja Aleksandrówna i siostra Włodzimierza — Elizarowa.
Jedyną rozrywkę Uljanowa stanowiły dalekie przechadzki i polowania. Strzelał zające i cietrzewie zapamiętale, lecz ponieważ zbytnio się śpieszył, — zdobycz nie była obfita. Lubił jednak to namiętnie i nie opuszczał sposobności spędzenia czasu ze strzelbą w polu lub w lesie.
Podczas wypraw myśliwskich, poznał chłopa syberyjskiego, niezależnego, ufnego w swoje siły i prawie nie uznającego przedstawicieli obcych mu władz centralnych. Ujrzał Włodzimierz, rozumiejący duszę chłopa nadwołżańskiego, różnicę i podobieństwa, zachodzące pomiędzy ludnością syberyjską a rosyjską.
Różnica polegała na tem, że chłop syberyjski nie posiadał żądzy ziemi. Mógł mieć ją w dowolnej ilości.
Nie było tam obszarów, należących do szlachty, lub nadanych dekretem carskim urzędnikom i wojskowym za wierną służbę państwową.
Zupełnie inaczej czuł się chłop rosyjski. Pamiętał dokładnie i nigdy o tem nie zapominał, że niegdyś, czy to za chanów mongolskich, czy za carów moskiewskich, ziemia należała do władcy, a uprawiana i wykorzystywana była przez ludzi od radła. Dopiero od Piotra Wielkiego, a szczególnie od czasów caryc Katarzyny II i Elżbiety, które obdarzały swoich kochanków majątkami ziemskiemi, zaczęto odbierać ziemię chłopom.
Wieśniacy nigdy nie uznawali tego i wciąż wyczekiwali na „białe pismo“. Ten zagadkowy, mistyczny akt, urojony w mrocznych głębiach chłopskiego mózgu, miał zwrócić zagarniętą nieprawnie ziemię jej naturalnym właścicielom.
Kilka razy w dziejach rosyjskich następowały dni, gdy włościanie usiłowali odebrać ją samowolnie, podnosili bunty chłopskie, wstrząsające Rosją od czasów Katarzyny aż do roku 1861, do manifestu Aleksandra II o wolności.
Wybuchały one i później, lecz, na skutek militaryzacji kraju i rozszerzenia sieci administracyjnej, miały charakter lokalny i zostawały tłumione w zarodku.
Chłop syberyjski — potomek kryminalnych zbrodniarzy, wysyłanych do azjatyckich prowincyj imperjum, lub mieszaniec z Mongołami różnych szczepów, marzył o oddzieleniu się od Rosji, której nie lubił i bał się, bo narzucała mu swój system, obcy, kłopotliwy i wymagający dużych kosztów.
Podobieństwo jednak obydwóch typów chłopskich było rażące.
Oba były zasadniczo anarchiczne i bierne. Nawykłe, podług dawnych tradycyj, rządzić się samodzielnie w obrębie swojej dzielnicy rozumem komuny włościańskiej, były podtrzymywane w tem nawyknieniu przez rząd. Władze centralne były zmuszone do oddania komunom części swoich zadań, nie mogąc na tak wielkiej przestrzeni dosięgnąć każdego poszczególnego obywatela.
Oba typy odznaczały się skrajną biernością. Słabo oświecone nie dążyły do żadnego postępu i tylko władza państwowa narzucała włościanom zmianę trybu życia i systemu gospodarczego.
Uljanow zrozumiał to wszystko i dobrze zapamiętał.
Nie wątpił wcale, że włościaństwo ulega nakazom rządu wyłącznie pod naciskiem siły, uznając za najlepszych władców tych, którzy odznaczali się stanowczością i zdolnością do przejawów swej woli bezwzględnej.
Gdy myślał o tem, uśmiechał się, zacierał ręce i szeptał:
— O, Karolu Marksie, byłeś wielkim znawcą duszy bydlęcia ludzkiego! Wyczułeś, jak nikt inny, iż lubi ono chodzić w stadzie, a stado potrzebuje pasterza z batem i psa z ostremi kłami!
Powracał ze swych wypraw myśliwskich wesoły i podniecony, mówiąc do żony:
— Droga moja! Mało znałem wieś rosyjską, za wyjątkiem mojej nadwołżańskiej, lecz tu przechodzę przez niczem niezastąpiony uniwersytet.
Opowiadał o swoich spostrzeżeniach i wrażeniach, pytając ze śmiechem:
— Powiedz mi tylko: kto i w jaki sposób poprowadzi za sobą włościaństwo? Normalnym sposobem nikt tego nie dokaże! Chłopa rosyjskiego należy pędzić przed siebie kijem Piotra Wielkiego, kulomiotami lub bagnetami współczesnych gubernatorów, a nam cóż pozostaje? Jeszcze bardziej skuteczny bat! Należy wynaleźć go! Musi to być jednak taki bat, żeby jego klaśnięcie poruszyło niebo i ziemię! Nad tem należy poważnie pomyśleć!
Zastanawiał się nad tem Uljanow, błąkając się bez celu po stepie. Zwierzał się tylko przed żoną, a gdy mówił, zniżał głos, zaciskał zęby i mrużył oczy, jak gdyby widział wroga przed sobą. Widocznie, straszne były te myśli i słowa, bo Nadzieja Konstantynówna miała twarz bladą i z przerażenia przyciskała ręce do piersi. Jednak nie przeczyła, bo pałała wiarą niezachwianą w tego człowieka, tak groźnie szczerego, a twardego, jak kamień.
Zrzadka odwiedzali innych zesłańców, rozrzuconych w sąsiedztwie, lecz z nimi o swoich najtajniejszych myślach nigdy nie rozmawiał Włodzimierz. Wiedział, że to, co postanowił, nie mogło być przez nich przyjęte. Nie odeszli zbyt daleko od lojalnego socjalizmu niemieckich towarzyszy, a żaden z nich nie dorównywał śmiałością myśli Plechanowowi, chociaż, po osobistem poznaniu go, już nie był pewien Uljanow swego mistrza.
Nie lubił Włodzimierz częstych odwiedzin towarzyszy wygnania. Powodowały one zaostrzenie dozoru, rewizje, dociekania, szpiegostwo, co zakłócało spokój, tak potrzebny do normalnej pracy i głębokiego namysłu. Pozatem zbyt bliskie stosunki towarzyskie prowadziły do starć i nieporozumień na tle życia prywatnego powstawały plotki, drobne kłótnie, a nawet sądy honorowe, dość częste w kołach zdenerwowanych ludzi, znękanych długiem wygnaniem.
Uljanow do swoich rozmyślań poważnych, niemal ascetycznych, potrzebował ciszy i samotności.
Narazie ze strzelbą na ramieniu zapuszczał się w stepy. Siadał w cieniu brzóz i napawał się widokiem bezbrzeżnych łanów i łąk zielonych, pokrytych bujną trawą, wspaniałemi kwiatami o jaskrawych barwach i woni odurzającej: fiołków nocnych, białych, żółtych i czerwonych lilij, głogów i innych bez liku, o nazwie jemu nieznanych. Stada bydła, owiec i tabuny koni pasły się bez dozoru. Na południu ledwie dostrzegalnem, granatowem pasmem majaczyły dalekie góry — odnogi Sajanów.
Rzadkie wsie, rozległe, bogate, ciągnęły się wśród pól pszenicy i gajów brzozowych. W głębokich jarach i rozłogach biegły wartkie potoki i rzeki, mknąc ku łożysku Jeniseju.
Kryjąc się w trawie, sunęły stadka cietrzewi stepowych, przepiórek i dropi. Wysoko, niby czarna plama na błękitnym namiocie pogodnego nieba, tkwił olbrzymi berkut-sęp, wypatrujący zdobyczy, kwilił drapieżnie, jękliwie, cienko, niby się żalił, że nie dano mu nadmiaru siły, aby wszystko mógł zabić i rozszarpać.
Tu i owdzie ponad trawą i krzakami wznosiły się słupy i płyty z czerwonego piaskowca. Były to dolmeny, starożytne cmentarzyska niezliczonych szczepów, od wieków odbywających wędrówki przez żyzne równiny ku nieznanemu celowi.
Uljanow wiedział, że wielcy wodzowie Mongołów dążyli tym szlakiem na Zachód, pozostawiając za sobą trupy swoich i obcych wojowników, śpiących wieki całe snem nieprzebudzonym pod czerwonemi monolitami.
— Daleka była droga i mglisty cel wnuków Dżengiza, — myślał Włodzimierz, — a jednak doszli do równiny polskiej i węgierskiej i, gdyby nie spory i nie zawiść, kto wie, czy nie ujrzałyby ich mury Rzymu i Paryża? A wszakże zaszli daleko, bo aż na Śląsk, pod Budapeszt i Wiedeń! Tym samym szlakiem najeźdźców mkną moje myśli, szlakiem, już przetartym przez potężne hordy bez liku...
Po prawej stronie Jeniseju ciągnęły się duże wsie bogatych kozaków, osadzonych tu niegdyś przez carów dla obrony południowych granic Syberji. Pozostali tu na zawsze, chociaż nikt już nie myślał o napadzie na potężne imperjum, które, niby pająk olbrzymi, rozparło się szeroką siecią, rzuconą na piątą niemal część całej planety.
Wśród nich w miejscach mniej żyznych rząd osiedlił chłopów wywłaszczonych, biedaków bezdomnych, pozbawionych w Rosji swoich zagonów. I tu w tym pięknym kraju wlekli oni żywot nędzny — ciemni, leniwi, zazdrośni i źli. Kradli kozakom konie i bydło, kosili ich łąki, wyrąbywali las, wyjmowali z sieci i wiersz — ryby, podpalali domy, a w bójkach mordowali bogatych sąsiadów.
Za rzeką, dalej od skał nadbrzeżnych, koczowali Tatarzy, strzegąc tabunów koni i stad owiec. Oganiali się od zgraj wilków i od band złych ludzi, bezkarnie czyniących napady na surowych wyznawców wojowniczego proroka z Mekki.
Wrogość, nigdy nie przemijająca, panowała pomiędzy obydwoma brzegami Jeniseju, który, ściśnięty czerwonemi urwiskami Kizył-Kaja, toczył się z pluskiem, i pomrukiem, wirując, pieniąc się wśród kamieni podwodnych i dążąc ku oceanowi, gdzie panował biały duch, szalejący w iskrzących się pałacach lodowych i przemawiający groźnie rykiem wichrów północnych i mroźnym oddechem śmierci.
Tu rodziły się i kształtowały myśli Uljanowa, śmiałe do zuchwalstwa, niemal szaleństwa; tu dojrzewały i krzepły w przysięgi gorące a surowe, niby ascetyczne wybuchy fanatycznego proroka, niby ponure modły sekciarzy, ukrytych po leśnych kaplicach i barłogach pustelników, zapatrzonych w zaświaty.
Tymczasem on sam, ścigany wygnaniec, myślał spokojnie, bez uniesień i marzycielstwa o rzeczach zwykłych, z ziemi i jej łez zrodzonych a zapłodnionych w samej chwili narodzin przez nienawiść głuchą, niemą i ślepą; przerzucał mosty nad przepaściami; podminowywał groźne twierdze, zwodził i na manowce prowadził tysiące wrogów.
Tu, słuchając plusku wartkiego prądu Jeniseju, wyczuwając każde drgnienie potężnych sił pierwotnej natury, szepty cieniów, wychodzących z pod czerwonych kamieni dawnych cmentarzysk, zrozumiał, że wśród bojowników o losy uciemiężonych, powołanych do budowania nowego życia, on był jedynym, który posiadał siłę, wolę i umiejętność wodza.
Miałżeż zginąć za kratami więzienia, na szubienicy, od kuli lub na dalekiem wygnaniu ponownem? Byłoby to bezmyślnem szafowaniem sił, niezbędnych dla wielkiego celu!
Przyszedł do przekonania, że nie może pozostać w Rosji — rabiej, ciemnej, carskiej, nieruchomej, jak gnijący, zarośnięty rzęsą, wodorostami i sitowiem staw.
Pragnął wolności, świeżego powietrza, swobody ruchu, głębokiego oddechu i czynu, niczem nieskrępowanego.
Wiedział, że po wysłaniu go na Syberję i po aresztowaniu uczniów, wychowanych przez niego, partja szybko staczała się ku upadkowi. Nic się w niej nie działo; z trudem zaledwie podtrzymywano łączność pomiędzy pozostałymi członkami. Drobna, żmudna praca nad uświadomieniem dawała błahe wyniki. On czuł się powołanym do wielkiego dzieła.
— Kruszę skały, posługując się młotkiem do użytku domowego — myślał z goryczą, — tymczasem potrzebuję młota — ciężkiego, mocnego i miażdżącego. Mógłby to być duży dziennik rosyjski, wydawany zagranicą i rozpowszechniany regularnie przez niewidzialne kanały po Rosji. Wiem, że będzie on młotem burzącym i tworzącym, czuję się na siłach ująć go i zadać nim ciosy nieomylne!
Od tej chwili ciężyło mu wygnanie.
Przestał spać, jeść, chodził milczący i niespokojny, trawiony gorączką pracy i żądzą wykonania obmyślonego planu.
Z takim to utajonym zamiarem, po skończonym terminie przymusowego pobytu na Syberji, powrócił do Petersburga, pozostawiwszy żonę w Ufie.
Rozejrzał się po stolicy, zbadał dokładnie stan partji i nastrój w kołach rewolucyjnych, naradzał się z wybitnymi przywódcami ruchu socjalistycznego a, zrozumiawszy wszystko, napisał do żony krótki list:
— Wszystko, o czem myślałem, patrząc na stepy minusińskie i potężny prąd Jeniseju, ziściło się lub ma się wkrótce ziścić. Wyjeżdżam zagranicę. Czekaj listu, po którym natychmiast przyjeżdżaj.
Uljanow już widział przed sobą wymarzony młot, a był on podobny do młota Tora, wykuwającego ostre groty, tarcze, pancerze i miecze, rozbijającego nim góry i głowy wrogów, wrzucanych do mrocznej Walhali, skąd niema powrotu po wieki wieków.
Młot ten kruszył i rozwalał piętrzące się skały przeciwieństw, lecz budować nie mógł, będąc narzędziem zniszczenia.
— Najpierw zburzyć stare, obalić, wytępić do szczętu, a później tworzyć nowe! — myślał Uljanow, zaciskając zęby i mrużąc skośne oczy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.