Lekkomyślna księżna/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Lekkomyślna księżna
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „Siła“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V
Wyprawa.

Natychmiast po opuszczeniu pałacyku księżnej Borghese, postarałem się udać bocznemi uliczkami, do handlarza ubrań, gdzie po dłuższych przymiarach, dobrałem surdut cywilny i spodnie, jak przystało na zamożnego mieszczucha, gdyż za takiego pragnąłem, w czasie mej wyprawy, uchodzić.
Zamierzałem wyruszyć, kiedy dobrze się już ściemni, a żaden z kolegów nie spostrzeże maskarady. By nie wzbudzać podejrzeń a wytłomaczyć jednodniową nieobecność, — zameldowałem Stokowskiemu, iż zaproszony jestem do znajomych w okolice Paryża, u których dzień zapewne przepędzę. Wąsowiczowi nic zaś nie miałem potrzeby tłómaczyć, gdyż wedle zwyczaju, gdzieścić bawił na mieście.
Przebrawszy się po cichu, mniej więcej po północy, wyprowadziłem ze stajni mego gniadosza i korzystając z tego, iż z powodu nieobecności pułku, koszary były mniej pilnie strzeżone, rzuciwszy zaspanemu szyldwachowi swe nazwisko i hasło, bez przeszkód, wydostałem się poza ich obręb.
Noc była ciemna, choć oko wykol, dął zimny dojmujący wiatr a chwilami zacinał ostry deszczyk.
Podniosłem kołnierz, nasunąłem czapkę na czoło i dość pewnie — zawczasu zdążyłem szczegółowo rozpytać się o drogę — skręciłem za Chantilly, w stronę wiodącą do Blois.
Księżniczka Paulina twierdziła, iż wyjechawszy około północy, winienem tam był stanąć około południa. Tak twierdziła, nie znając mojego gniadosza! Ja miałem zamiar tam przybyć prawie zrana... a kto wie, już może na wieczór, do Paryża powrócić.
A jeśli listy tam są, jeśli ich nikt nie skradł, czego nie przypuszczałem, jak ucieszy się jej cesarska wysokość!
— A nagroda!?
— Hm... — mruknąłem z zadowoleniem a w odpowiedzi parsknął mój gniadosz.
Z czegom się właściwie cieszył i z czegom prężył radośnie pierś, doprawdy nie wiedziałem sam. Z tego może, że wojskowemu człowiekowi bez bitki a przygody markotno, — a teraz żem był wplątany w jakowiś wir przygody. Z tego może, iż dotychczas nieznany nikomu porucznik, zetknąłem się nagle z osobami, o zetknięciu z któremi nigdy nie śmiałem nawet zamarzyć.
A może z tegom się cieszył, choć właściwie sam nawet wstydziłem się przyznać przed sobą, iż gorące, kraśne, wilgotne, niczem leśne maliny, wargi, przywarły na chwilę do mego czoła a usta wyszeptały słówko... od którego zakręcić się mogło w głowie...
Tam do licha! A w rzeczy samej, nie miałem z czego się cieszyć, gdybym nie był takim szałaputą a zawadjaką, jakim był każdy szwoleżer gwardji!
Toć właściwie, niewiedzieć poco, wplątałem się w dziwaczną przygodę, w szereg intryg dworskich, do których mnie oficerowi, było w rzeczy samej zasię! W razie niepowodzenia, lub jakichkolwiek powikłań, groziły mi bezwzględnie przykrości... tfu... może kara, nawet degradacja. A nagroda... toć łaska księżnej Pauliny, w oczach cesarza, oznaczała niełaskę raczej. Czy mogła mnie, kapryśna i lekkomyślna pani, osłonić przed gniewem potężnego brata.. Ładnie wyszedł Canouville na tej... przyjaźni...
Kiedym trzeźwiej zastanowił się, w jaką szaloną przygodę, żem się wplątał — dotychczas przez szereg godzin żyłem, niby w gorączce — ażem jęknął i mimo przejmującego chłodu, zrobiło mi się ciepło.
— Et strachy — pomyślałem — wszystko dobrze się skończy — i by dodać sobie animuszu jąłem nucić piosenkę:

Na łbie kresa, w mieczu szczerb
A na czole z wina pąs
To mojego rodu herb
Golę brodę, wara wąs.

Przyjdą djabli — ja do szabli
Czapka na bok, poły w pas
Gdy się zbliżą — chlust, dwa krzyże
Były djabły... niema was!

Nagle drgnąłem i obejrzałem się szybko.
Tuż koło mnie jechał jakiś jeździec, niby z pod ziemi wyrosły.
— Tfu! Czart?... kie... licho?...
Lecz on uśmiechnął się przyjaźnie.
— Od dłuższego czasu jadę za waćpanem — oświadczył uprzejmie — lecz był waszmość, taki zamyślony, iż nie dosłyszał nawet stąpania mego wierzchowca! Dobiegła mnie piosenka... prawdopodobnie samemu jechać markotno... zdaje się zdążamy w jedną stronę... może...
— Hm... — mruknąłem... — droga dla wszystkich.
— Tak, tak, dla wszystkich... rozumiem... Ale po nocy wojażować niezbyt bezpiecznie... Jestem kupcem z Paryża, udaję się w sprawach, związanych z moim handlem... mąka, warzywa... tu do poblizkiego miasteczka... — wymienił jedną z miejscowości, leżących po drodze do Blois.
Przyjrzałem mu się ukradkiem.
Był to tęgi, czterdziestoparoletni mężczyzna, o typowym wyglądzie mieszczucha. Okutany w płaszcz, z nastawionym futrzanym kołnierzem, zkąd wyzierał wielki czerwony nos, wąsy, niczem wiechcie i małe sprytne oczki.
Aczkolwiek handlarz mąką, nie była to ciekawa kompanja, ani zbyt zaszczytne towarzystwo, uśmiechnąłem się ze strachu, jaki mi napędził, odzywając się grzeczniej:
— A... cóż to, mości kupiec, rozboju się boi...
— Różnie bywa — odrzekł — w tych czasach, po drogach nie zawsze bezpiecznie... Razem raźniej...
— To jedźmy razem!
— Doskonale! Odrazu sprawił waćpan na mnie wrażenie bardzo statecznego człowieka, choć młody... A broń pan ma...
— Na wszelki wypadek pukawka się znajdzie! — klepnąłem po olstrach, gdzie miałem ukryte pistolety.
— To... bardzo dobrze! — uśmiech zadowolenia rozlał się po jego twarzy.
Teraz rad byłem, iż mam towarzysza. Doprawdy bawił mnie ten grubas, ze swym strachem i zabezpieczaniem się przed możliwą zbójecką napaścią. Aczkolwiek wówczas, mimo sprężystej policji cesarza, drogi roiły się od wszelakich łazuchów a brygantów, żadnego niebezpieczeństwa nie przewidywałem. Chciałem jednak pobawić się jego lękiem.
— Musi pan kupiec wieźć solidną sumkę pieniędzy, że się tak niepokoi? Hę?
— Tak... to jest chciałem powiedzieć... nie... jął bełkotać, spojrzawszy nieufnie — ktoby tam pieniądze przy sobie woził!... Jestem Dubois... Ernest Dubois z ulicy Saint Martin, koło Hall... może waszmość słyszał...
— Któżby nie słyszał o tak znakomitej firmie — odrzekłem, z ukłonem, poważnie.
— Choć i nie znakomita... ale bardzo solidna. — U mnie solidność grunt... A czy i waćpan też jest kupcem?...
— Cóś wedle tego...
Monsieur Dubois przyjrzał mi się uważnie.
— Hm... możliwe... ma pan cudzoziemski akcent... Czy własny interes?
— Nie — parsknąłem śmiechem — takem się jeszcze nie dorobił. Zatrudnionym, u jednego kupca zbożem... w tych sprawach — jadę w te okolice...
Powyższe, niezbyt wyczerpujące wyjaśnienie, całkowicie snać zadowoliło mego towarzysza. Teraz począł bajać bez przerwy, o swych zmartwieniach, targach, drożyznie artykułów pierwszej potrzeby, nieuczciwej konkurencji, wreszcie o wdziękach swej zacnej połowicy, jejmości Dubois.
Że wszystko to interesowało mnie w gruncie dość mało, nie wyłączając nawet apetycznych wdzięków acani Dubois, słuchałem zwierzeń jednem uchem, myśląc o własnych sprawach.
Takeśmy jechali z dobrą godzinę, póki nie znaleźliśmy się w lasku, kędy prowadziła droga.
— Która godzina? — zagadnął towarzysz — zapomniałem zegarka!
— Zaraz powiem, jeno sięgnę zanadrze!
Ściągnąłem rękawiczkę i wyciągnąłem „gugenmusa”. Była godzina piąta, rychło zajaśnieje świt. Wedle moich obliczeń, przebyłem już do Blois pół drogi.
— Proszę... — wskazałem na cyferblat.
— Dziękuję... bardzo dziękuję!... Ale co za piękny pierścień. Czy wolno go obejrzeć z blizka?
Sięgając po zegarek, ściągnąłem rękawicę i na moim palcu zabłysł sygnet, doręczony mi przez księżnę Paulinę. Aczkolwiek niechętnie, wyciągnąłem w stronę Dubois rękę.
Nachylił się i przez chwilę oglądał klejnot.
— Hm... tak... — mruknął z podziwem... — zapewne rodzinna pamiątka?
— Oczywiście... — odparłem, odwrócony nieco bokiem do niego i nasuwając z powrotem rękawicę.
W tejże samej chwili jakiś ciężar spadł na mą głowę, zamigotały mi setki świec przed oczami i runąłem z konia.
Dubois zadał podstępnie, jakimś twardym przedmiotem, cios z tyłu.
Runąłem na rozmiękłą ziemię. Cios jednak zadany przez zdrajcę, musiała osłabić podbita futrem czapka, gdyż nie straciłem przytomności, czułem jeno silny ból.
— Czekaj... — pomyślałem, postanawiając udać omdlenie.
Obserwowałem napastnika przez przymrużone powieki. Stracił teraz wygląd dobrodusznego mieszczucha, ruchy stały się rzeźkie, do niedawna naiwne oczki, świeciły złośliwie i drapieżnie.
Szybko zeskoczył z konia, podbiegł i nachylił się nademną.
— Ma dość... — mruknął... — pierścionek na później, przódy obrewidujemy panicza!
Kiedy tak nachylał się ciekawie, wyprężyłem rękę i uderzyłem zdrajcę z całej siły w podbródek. Mój cios był pewniejszy, niżli jego poprzedni. Zachwiał się, potoczył o parę kroków i upadł, rozkrzyżowawszy ręce.
Jednym skokiem siedziałem na nim, zadając mu cios między oczy ponownie. Poczem, odwiązawszy pas, skrępowałem mu ręce i nogi, aczkolwiek nie zachodziła tego potrzeba, gdyż stracił, w rzeczy samej, przytomność.
— A teraz... przekonajmy się!
Gorączkowo jąłem przeszukiwać kieszenie. Z bocznej, wyciągnąłem duży portfel, zawierający sporo papierów. Z samego wierzchu wypadła, biała z czerwoną obwódka i orłem cesarskim, legitymacja...
Podpis Fouché... służba tajna...
Wstrząsnąłem się. Domyślałem się tego.
Nie rozmyślając wiele, wetknąłem szpiegowi chustkę do ust, aby oprzytomniawszy nie mógł krzyczeć, potem przywiązałem jego konia, który przez cały czas walki ogryzał spokojnie korę z drzewa — do najbliższej gałęzi...i ruszyłem z miejsca...
A więc Fouché trafił na mój ślad! Czy była to jedyna zasadzka?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.